środa, 17 kwietnia 2013

Kolaboranci

Wieczór z muzyką, którą znam. Akurat nie mam ochoty na słuchanie całych płyt, ani świeżych, tegorocznych albumów, choć przede mną kolejne przesłuchania Davida Bowie, Depeche Mode, IAMX. Korzystam z dobrodziejstw internetu i skaczę z kwiatka na kwiatek. I tak, od piosenki do piosenki, od strony do strony trafiam na kilka ciekawych informacji, głównie o moim ubiegłorocznym faworycie, Marku Laneganie. Czytam i nadziwić się nie mogę, ile w tym facecie muzycznego ADHD, prawie jak w Jacku White'cie. Współpracował już z Soulsavers, Gregiem Dulli, Mad Season, Isobel Campbell, Kurtem Cobainem, Queens of the Stone Age, Martiną Topley Bird, Slash, Twilight Singers, nie wspominając o karierze solowej czy Screaming Trees.
Teraz czas na Luke'a Garwooda. Nie darzę faceta szczególną sympatią po jego występie we Wrocławiu. Luke gra, Mark śpiewa, hurra. Nagrali razem album pod tytułem "Black Pudding" (premiera: 16.kwietnia). I nie radzę szukać na You Tube pod tą nazwą, lepiej wpisać nazwiska. Fuj.
Album jest kameralny, wyciszony, senny. Jaka to odmiana po "Blues Funeral". Niby nic szczególnego, a jednak wciąga.
Dalej: news dla mnie najważniejszy - druga płyta Mad Season. Żyjący członkowie postanowili wydać drugi album, a także box ze specjalną edycją "Above". Kilka piosenek zaśpiewa Lanegan.
Kolaboracji ciąg dalszy: Mike McCready i Barrett Martin, wspomniani wyżej żyjący członkowie Mad Season, razem z Duffem McKaganem (Guns'n'Roses, Velvet Revolver) utworzyli supergrupę. Zaśpiewa prawdopodobnie Jaz Coleman z Killing Joke. Nie mogę się doczekać.
I na sam koniec dwa duety z płyty "Son of Rogues Gallery: Pirate Ballads, Sea Songs and Chanteys". Pierwszy, ten, który zdziwił mnie mniej: Michel Stipe & Courtney Love. Nie udała się Stipe'owi współpraca z Kurtem Cobainem, zajął się więc jego żoną. Oooo-riooo. Buja jak na pełnym morzu. Szanty jak się patrzy. I drugi duet - Johnny Depp i Patti Smith. Domyślam się, że Johnny gra tu na gitarze. Szkoda, szkoda. Jeden talent więcej na pewno by nie zawadził...

środa, 3 kwietnia 2013

Push the Sky Away

Cóż za odpowiedni tytuł...
Jest zimno, nie chce mi się nic robić, nie chce mi się pisać, nie chce mi się nawet słuchać. Nie chce mi się słuchać nawet "The Colour of Spring", płyty marcowej, wypychającej zimę za drzwi i ochoczo zachęcającej wiosnę. Nie chce się, bo wiadomo, że to i tak bez sensu. 21. marca "Trójka" zagrała "Last Christmas", a Radio Wrocław, którego słuchaliśmy 1.kwietnia wracając do Wrocławia wśród ośnieżonych pól Dolnego Śląska, grało "Something about the Christmas Time" i "Merry Christmas Everyone".
Więc: push the sky away. To tytuł najnowszej płyty Nicka Cave'a i jego The Bad Seeds. Płyty niezwykłej, pięknej, melancholijnej czy wręcz smutnej i tylko pozornie monotonnej.
Kilkanaście dni temu usłyszałam, że Cave wystąpi na Open'Er Festivalu na początku lipca i zrobiło mi się bardzo, bardzo smutno. Wiem, że na pewno mnie tam nie będzie, chyba, że wydarzy się coś niespodziewanego na miarę cudu.
Pozostaje płyta; pierwsza nagrana bez wieloletniego Seedsa, Micka Harveya. Na pierwszy plan tym razem wysunął się Warren Ellis. Cave określił ten album jako "ghost-baby" Ellisa, a zagrane przez niego loopy jako "bicie serca". Na okładce Cave i jego żona, on odsłania okno, jakby chciał wpuścić trochę światła, oświetlić ją, nagą, z zasłoniętą twarzą.
Na "Push the Sky Away" zespół zwraca się w stronę melancholii, prezentuje swoje łagodniejsze, bardziej przystępne oblicze. To zaskakujące wyciszenie, zwłaszcza jeśli pamięta się przedostatnie działo sygnowane nazwiskiem Cave'a, płytę "Grinderman 2". Co jednak nie znaczy, że jest tak zupełnie cicho; wystarczy posłuchać "Water's Edge", którego muzyka kojarzy mi się z tajemniczą głębią oceanu, a głos skrada się, zwłowieszczo opowiada historię zabawy młodych ludzi na plaży, wyszeptuje historię młodzieńczych miłości i wzajemnych fascynacji. Their legs wide to the world like bibles open. But you grow old and you grow cold... Cave nie byłby sobą gdyby w ten sposób nie śpiewał o kobietach, mężczyznach, miłości i śmierci.
Album otwiera znany z pierwszego singla "We Know Who U R". Utwór z pulsującym rytmem, plumkaniem i piękną melodią pokazuje, że Cave ma wielki dar komponowania. Muzyki dopełnia obraz - ciary. I już nie jest tak miło, prawda?
Dalej jest tylko lepiej: "Wide Lovely Eyes" z minimalistyczną aranżacją, "Mermaids"... Muzyka idealna do patrzenia w horyzont, w tle tylko szum wody i krzyki mew. Kto ma szczęście usłyszy także wabiący śpiew syren.
Najpiękniejszy utwór kryje się pod numerem cztery. "Jubilee Street" płynie niespiesznie, uwodząc słuchacza. Niesamowicie rozwija się ta kompozycja, z upływem sekund gitara staje się coraz głośniejsza. Na pierwszy plan wysuwają się skrzypce Warrena Ellisa, najbardziej tęskny instrument świata, i nadaje całości niesamowitego, jedynego w swoim rodzaju charakteru. W finale skrzypce prowadzą dialog z gitarą, wspaniale się uzupełniając.
"Jubilee Street" został opatrzony teledyskiem adekwatnym do treści, co jednak nieco psuje obraz całości. W tym przypadku wolę muzykę bez obrazu. Prawda prawie nigdy nie jest piękna.
I ought have practise what I preach...
"We Real Cool" wydaje się być ciemny, gęsty. Tu również mamy do czynienia z frapującym rozwinięciem, bo usłyszymy i skrzypce, i pianino, i furkoczący bas, i łagodny głos wokalisty, który nawet w mroku pozwala nam odnaleźć odrobinę światła dziki pięknej melodii.
Luźną impresją wydaje się być "Finishing Jubilee Street" - zapisem chwili, snem jaki wyśnił Nick Cave w trakcie nagrywania. Po kilkudziesięciu przesłuchaniach wciąż mam wrażenie, że jest to jedyny niepotrzebny tu utwór.
"High Bossom Blues" pulsuje, dudni w swoim rytmie. Zamykam oczy i widzę Cave'a cedzącego przez zęby: Who knows what the future brings, jak wzdycha, jak swoją charakterystyczną mimiką hipnotyzuje publiczność. Can you feel my heartbeat?
Ta piosenka wydaje się być najbliższa realnemu światu. Ale czy na pewno? Tu pojawiają się postaci popkultury, mniej lub bardziej znane, tu Cave pokazuje jak internet i inne media wpływają na nas. W którym ze światów jesteśmy bardziej?
I na koniec idealne zakończenie - utwór tytułowy. Piękna coda.
Z każdym kolejnym przesłuchaniem tej płyty słychać na niej więcej. To niesamowite, że po tylu latach twórczej aktywności Nick Cave & The Bad Seeds wciąż wypowiadają się z taką mocą. Cave mawia: "To tylko rock'n'roll, ale zabiera cię wprost do twojej duszy". Niczego więcej mi nie potrzeba.