sobota, 23 listopada 2013

Eska Rock

Jedno z niewielu, a na pewno jedyne ściśle rockowe radio zniknie z wrocławskiego eteru. Zastąpić je ma Vox FM, radio podobne do "Złotych Przebojów", grające muzykę sprzed lat. Właściciele obu stacji zdecydowali zamienić się częstotliwościami.
Eska Rock jest radiem sformatowanym, ale zawsze można było usłyszeć coś nowego, coś starszego, coś jeszcze nieznanego. W nim po raz pierwszy usłyszałam dwa z moich ulubionych coverów - "I Just Died in Your Arms Tonight" Dommin (kiedyś Cutting Crew) i "True Faith" Anberlin (New Order). Eska służyła mi głównie do zapełniania ciszy, przyznaję. Tydzień temu, nie mogąc słuchać gadających polityków w "Trójce", przełączyłam na Eskę Rock, gdzie akurat nadawano powtórki z porannego programu Kuby Wojewódzkiego - tego też nie dało się słuchać...
Pozostanie jeszcze nie do końca rockowe Roxy FM...

poniedziałek, 18 listopada 2013

Soundgarden w Polsce!

Tyle razy zastanawiałam się czy to w ogóle nastąpi. A tu nagle taka wiadomość. Poziom mojej radości był tak wysoki, że zostałam nawet posądzona o nawrócenie...
Szczegóły? Proszę bardzo. 27. czerwca, stadion MOSiR w Oświęcimiu. Koncert odbędzie się trzeciego dnia Live Oświęcim Festival 2014.
Z zespołem nie wystąpi Matt Cameron, który na pierwszym miejscu aktualnie stawia rodzinę i Pearl Jam.
Po ogólnej euforii nastąpiła konsternacja. Festiwal, dużo ludzi, dużo zespołów, pewnie można kupić bilet na jeden dzień, ale do Oświęcimia będzie musiała pojechać cała rodzina, a nawet przyległości. Ech. Pomyślę o tym jutro.
Nie obyło się też wpadki fejsbukowej - na profilu zespołu została podana informacja, że Soundgarden zagra w Auschwitz...

niedziela, 27 października 2013

Walk on the wild side

Dziś odszedł Lou Reed.
Od wielu lat miałam wrażenie, że on będzie żył wiecznie, jak Paul McCartney. Że będzie miał jeszcze dużo czasu, żeby nagrać kilka wspaniałych utworów, eksperymentować, jak przy nagranej z Metallicą "Lulu". Nie, już nie.
Dobranoc.

sobota, 19 października 2013

Fish 3

Derek William "Fish" Dick znów najechał Polskę. Aż osiem z czterdziestu koncertów promujących album "Feast of Consequences" miało miejsce w naszym kraju.
Udało mi się być na ostatnim, wałbrzyskim.
Nie było głosu, który mówiłby, że koncerty Fisha a.d.2013 są kiepskie, a chociażby tylko poprawne. Wprost przeciwnie, dla wielu to były najlepsze rybne występy.
Więc nie rozumiem tego, co się dzieje w mojej głowie... Właśnie - w głowie, bo nie w sercu. Może ja już nie umiem słuchać inaczej niż głową, bez analizowania, bez uprzedzeń.
Bo koncert w Wałbrzychu był, moim zdaniem, niezły, ale - dwa poprzednie, jakich mogłam doświadczyć, w 2007 i 2011 roku, były lepsze.
Być może największą przeszkodą w lepszym odbiorze muzyki była sala, w jakiej odbywał się koncert - niewielka, ale sala sportowa. Stałam z boku, więc patrząc na scenę mimowolnie widziałam puste trybuny. To zdecydowanie nie jest miejsce na takie wydarzenia. Muzyka Fisha wymaga skupienia, a to niestety nie jest możliwe wszędzie. Do tego część publiczności wyglądała jakby na przypadkowy tłum, który zjawił się tam tylko na chwilę - ludzie stali w kurtkach, bo nie było szatni.
Dość marudzenia.
Najbardziej magiczny moment? Dla mnie - "Script for a Jester's Tear". Utwór moich nastoletnich lat, Marillion dwadzieścia lat później. Gdy powstawał nie było mnie nawet na świecie...
"Blind to the Beautiful" - o Matce Ziemi, o Naturze, która zawsze odpłaci nam pięknym za nadobne. Artysta opowiadał o swoim dziadku górniku, o dobrze znajomym wałbrzyszanom krajobrazach górniczych. Gdy czas kopalni minie, gdy minie szarość, powróci zieleń.
Z najnowszej płyty wybrzmiały jeszcze "Perfume River", utwór tytułowy, "All Loved Up" i "Crucifix Corner". Do tego "Dark Star", "What Colour is God", "1470", "He Knows You Know" i długi utwór będący połączeniem "Assasin", "Credo", "Tongues", "Fugazi" i "White Feather". Na koniec "Freaks" i "The Company".
Czy można chcieć czegoś więcej?
Artysta jest w doskonałej formie - tańczy, skacze. Kontakt z publicznością - jak zawsze niesamowity.
Chyba do następnego koncertu Fisha muszę przypomnieć sobie jak to jest słuchać w pionie...

poniedziałek, 30 września 2013

Riverside "Shrine of the New Genration Slaves"

Piąta płyta Riverside przynosi duże zmiany. W wywiadzie udzielonym miesięcznikowi "Teraz Rock" wokalista i basista zespołu, Mariusz Duda przyznaje, że miał dość "kwadratowych", trashmetalowych riffów i ogólnie grania "quasi-metalu". Grupie zależało na powrocie do brzmienia znanego z pierwszego albumu, "Out of Myself". Zmienił się więc sposób aranżowania i komponowania, wiele nowych utworów powstało na gitarze akustycznej, a efektem miała być po prostu muzyka rockowa. Co to znaczy dla słuchacza? Jakie dźwięki przynosi "Shrine of the New Generation Slaves"? Orzeźwiające, zadziorne i... hard-rockowe. Tak. Wiele osób mówi, że to najlepszy album Riverside. Mi dwa miesiące zajęło całkowite przekonanie się do niego. Ale i tak moim ulubionym albumem warszawskiej grupy pozostaje "Rapid Eye Movement", ze względu na bogactwo idealnych melodii i namacalnych, momentami wręcz bolesnych emocji, jakie ze sobą niesie. Emocji i na "Shrine of the..." nie brakuje.
Oprócz dźwięków zmieniła się też tematyka tekstów. Nie mówią już o wewnętrznych rozterkach, poszukiwaniach, ale o relacji człowieka ze światem zewnętrznym.
Zmianę słychać już w otwierającym album "New Generation Slave". Tu wita nas bohater nowych czasów: sfrustrowany, zmęczony, nie mający celu. I am a free man but I can't enjoy my life (...) I wonder weather all those years hadn't been a waste of time Mocny początek.
Cały album z resztą opowiada o przesuwaniu się granicy między prywatnym a publicznym, o zniewoleniu między innymi przez technologię, o niemocy, o niemożności przejęcia kontroli nad własnym życiem. Także o pracy, która jest najważniejsza - jak w "Feel like falling" (a myślałam, że to "Tomorrow Never Knows"
Album promowany jest genialnym utworem "Celebrity Touch". To ten Riverside, który kocham najbardziej - mocny, zadziorny. W tekście zespół walczy o prawo do prywatności wbrew wszechobecnemu odarciu z intymności i wystawianiu wszystkiego na widok publiczny.
Jest tu i delikatniejsze oblicze, jak na przykład w "We Got Used to Us" ze słowami: We never talk when we fall apart i echem "Conceiving You". I know we got used to new life and I don't want to be there where we are so walk away with me" - wiele się zmieniło, niekoniecznie na lepsze. Musimy powrócić do tego, co znane i bezpieczne.
Jest i porywający "The Depth of Self-Delusion". Są i zapadające w pamięć melodie, do czego zespół również zdążył nas przyzwyczaić. A najważniejszy jest tu "Escalator Shrine". Dlaczego? Posłuchajcie sami.
Bezczelnie przyzwyczaiłam się do tego, że Riverside nagrywa fantastyczne, piekielnie mocne, miażdżące albumy. I niech tak pozostanie.

środa, 28 sierpnia 2013

Ryba w sosie własnym

Dziś w trójkowej audycji "W Tonacji Trójki" u Piotra Kaczkowskiego miała miejsce światowa premiera trzech nowych utworów Fisha z nadchodzącej płyty "A Feast of Consequences". Światowa - tak postanowił sam Artysta. Dodatkiem do muzyki były słowa - dużo wspaniałych, mądrych słów.
Nowy album, według Artysty, miał przybrać najprostszą formę: jedynie akustyczna gitara, głos i klawisze. W tekstach nie chciał wskrzeszać przeszłości, ale nie za bardzo wiedział, o czym mają traktować. Pomogły podróże: Wietnam, Kuba, Kostaryka. Zmieniło się wiele w samym Fishu; nabrał zaufania do siebie, dobrze poczuł się ze sobą. Na dodatek rzucił palenie i alkohol, ćwiczy na siłowni...
Przejdźmy do samej muzyki.
"All Loved Up" (jeśli dobrze usłyszałam), jakże inny od tego, co znamy. ">>Incommunicado<< naszych czasów". Prześmiewczy utwór pisany z myślą o pokoleniu córki Fisha. O ludziach, którzy tylko chcą być sławni, w których nie ma nic satysfakcjonującego, uduchowionego.
"High Wood" - pierwsza część pięcioutworowej suity. O tym, że nie ma przypadków.
"Blind to the Beautiful" - "pieśń miłosna dla naszej planety". Mroczny, tak bardzo, że po nagraniu muzycy zastanawiali się, czy umieścić go na płycie. Na szczęście się tak znajdzie. Piękne świadectwo wrażliwości Artysty.

Na resztę czekam z niecierpliwością.

Editors "The Weight of Your Love"


Editors to jeden z tych zespołów, który darzę bezgranicznym zaufaniem. Nie podkopał tego nawet trzeci album grupy, "In this Light and on this Evening" (musiałam sięgnąć na półkę, żeby przypomnieć sobie tytuł) pełen syntetycznych brzmień i mało zapamiętywalnych utworów.
Wszystko dlatego, że teraz Editors nagrali znakomitą płytę. Promujący album "Ton of Love" dawał nadzieję na wiele. Stadionowy refren, świetny rytm, optymistyczny wydźwięk. O całości daje nieco mylne wrażenie, ale zdecydowanie jest dobrym reprezentantem potencjału zespołu na płycie numer 4.
Po przesłuchaniu całości słychać, że Tom Smith przeszedł długą, wokalną drogę - brzmi łagodniej, choć nie wydaje się być mniej wrażliwy niż te lata temu, gdy śpiewał "Camera".
To płyta mniej chwytliwa niż "The Back Room" i "An End Has a Start", ale równie piękna. Dla przykładu - "Two Hearted Spider". Komu się nie podoba, ręka w górę. Jakoś nie mogę się zgodzić z opiniami, że to płyta mniej depresyjna niż poprzednie. Dobrze, może o ton jaśniejsza, ale poza "Ton of Love" nie ma tu jednoznacznie wesołych utworów. Cały czas słychać tu melancholię i stąpanie po linie nad ciemną stroną, tak charakterystyczne dla Editors.
"Mamy kompleks powtarzania się - i za każdym razem robimy wszystko, by zaproponować coś nowego", mówił Tom Smith w wywiadzie dla "Teraz Rocka". I to fakt - znane, sprawdzone patenty, ale w odświeżonej wersji.
Otwierające "Weight of Your Love" mocne "The Weight" i "Sugar" brzmią jak stary, dobry Editors. Mrok, uwypuklona sekcja rytmiczna, głęboki, niski głos Toma Smitha.
Pierwsze zaskoczenie pod numerem cztery. "What is this Thing Called Love" Smith skomponował dla jakiegoś niedoszłego uczestnika telewizyjnego show poszukującego talentów. Uczestnik zaginął w mroku dziejów, a sam wokalista Editors zaśpiewał tu.. falsetem. I zrobił to fantastycznie! Trudno go rozpoznać w tym utworze. Dodatkowy atut - melodia zapadająca głęboko w serce; gama emocji porusza do głębi, do tego smyczki i co wrażliwszy słuchacz leży na łopatkach.
W "Formaldehyde" muzycy nieco odstępują od ciemności kierując się ku słońcu. I ten motyw basowy, jakby grany przez Petera Hooka (skojarzenia z "What Do You Want From Me" Monaco jakby uzasadnione")!
Cały czas jednak czuję, że muzycy nie odstępują daleko od swojej muzycznej przeszłości ("Hyena", "Nothing") i grają tak, jak najpiękniej potrafią. Kim byliby Editors bez tej odrobiny mroku.
Kolejny kontrast, a jednocześnie najbardziej zapamiętywalny obok "What is this Thing Called Love" utwór na płycie, mamy pod numerem 10. "The Phone Book" w klimacie nienachalnego country przywołuje duchy amerykańskiego brzmienia. Równie dobrze mógłby zaśpiewać go Bruce Springsteen. Czy bardzo znaczący jest fakt, że "The Weight of Your Love" była nagrywana w Nashville pod okiem Jacquire'a Kinga, producenta Kings of Leon?
Na koniec zaserwowano nam "Bird of Prey" mający w sobie coś niezwykłego, co trudno ubrać w słowa. Mały punkcik mniej za nagłe, gwałtowne zakończenie. Jak to?! Tak nie można!


Zespół jakby wychodzi z mroku poszukiwań własnej drogi. Nie obraziłabym się, gdyby pozostali na ścieżce, jaką wytycza "Weight of Your Love"

poniedziałek, 29 lipca 2013

Na dobranoc

Wiele się działo ostatnio: urodził się Franek, ktoś inny przyjdzie na świat dopiero za jakiś czas... Zajrzałam też na drugą stronę, Pani z Kosą też się pojawiła zabierając bliskiego mi człowieka.
Pożegnałam się z nim muzyką. Okazało się, że pierwszy wybór był słuszny. Im dłużej szukałam, tym bardziej nie znajdowałam. Intuicja podpowiedziała mi "Breathe Me" Sii.
Dlaczego ten utwór kojarzy mi się z pożegnaniem? Pewnie dlatego, że pojawia się w finale mojego ulubionego serialu, "Sześć stóp pod ziemią"... a kto zna te sceny, wie o co chodzi.

Kiedyś w "Liście osobistej" Piotra Metza słuchacze przysyłali propozycje utworów wybranych na własny pogrzeb. Były tam między innymi:
"Atom Heart Mother" Pink Floyd
"Don't Panic" Coldplay
"Joga" Bjork
"No Cars Go" Arcade Fire
"Closer" Kings of Leon
"And when I Die" Bllod, Sweat & Tears
"Pyramid Song" Radiohead
"Say Never Come Home" Brad
"Dog Days Are Over" Florence and The Machine
"Shadowplay" Joy Division

Do tej listy dopisuję moje "Sunshine of Your Love" Cream. Na dobry nowy początek.
Dobranoc.

niedziela, 14 lipca 2013

Niezwykła dynamika wygrzebywania się z kotła ze smołą

Tak, marzenia się spełniają.
Tyle razy biadoliłam na tych łamach, że kiedyś to były (muzyczne) czasy, a tu... wrócił Soundgarden, wrócił Bush, wrócili Stone Temple Pilots z Chesterem Benningtonem z Linkin Park za mikrofonem (so american), nowy Pearl Jam zapowiada się całkiem nieźle. Kolejną płytę wydał też zespół Alice in Chains. "Devil Put the Dinosaurs Here" jest dla mnie samej niesamowitym zaskoczeniem. Trzy lata temu ukazała się pierwsza po zmianie wokalisty płyta grupy, "Black Gives Way to Blue". Nie ukrywam, że reaktywacja Alicji bez Layne'a Staleya była dla mnie co najmniej profanacją. Po latach emocje opadły, a "Devil..." zmiażdżyła mnie. Pozytywnie. Grupa po raz drugi zmaga się z syndromem drugiej płyty i po raz kolejny wychodzi z tego starcia cało. Jerry Cantrell w wywiadzie dla "Teraz Rocka" mówił: "naszym celem jako zespołu było zawsze nagrywać najlepszą muzykę na jaką nas stać w danym momencie". Stać ich naprawdę na wiele.
Zrozumiałam, że zmiana wokalisty to trudniejsze doświadczenie dla samego zespołu niż dla fana (co na to Stone Temple Pilots?). To oni mierzyli się z obiorem pierwszej płyty nowego wcielenia. Layne'a nie zastąpi nikt, ale też chyba nie o to chodzi. Niemniej jednak poprzeczka została ustawiona bardzo wysoko, oczekiwania były duże, a od przeszłości nie sposób uciec.
Na "Devil Put the Dinosaurs Here" AiC zbliżają się do kategorii nazwanej kiedyś przez Piotra Kaczkowskiego "muzyką do przechodzenia przez ściany". Na pierwszy plan wysuwa się gitara, która chyba już stopiła się z Jerrym Cantrellem. Brzmienie, tak rozpoznawalne, tak charakterystyczne dla tego zespołu nie pozostawia jeńców. Od pierwszych dźwięków po każdej komórce ciała słuchacza przejeżdża walec, spod którego nie sposób uciec. To długa i trudna płyta, wymaga czasu, uwagi.
"Hollow", "Pretty Done", "Stone" - czyż to nie jest idealny początek albumu? Choć Jerry Cantrell we wspomnianym wyżej wywiadzie przyznał, że zespół początkowo nie uważał utworu rozpoczynającego płytę za udany. Nieco łagodniej robi się za sprawą "Voices", pierwszego utworu napisanego na album - wracają echa MTV Unplugged (bas, bas, bas!). W utworze tytułowym posępna zwrotka nie zapowiada miażdżącego refrenu. Widać tu wyraźnie, że nawet kompozycji brzmiącej jak wygrzebywanie się z kotła ze smołą można nadać intrygującą dynamikę. W tekście poruszony jest temat ślepej wiary: "religia sprawia, że ludzie robią cholernie głupie rzeczy", opowiadał gitarzysta. Podobnie muzycznie jest w "Lab Monkey", gdzie mroczna zwrotka kontrastuje z nieco bardziej melodyjnym refrenem. Do tego ewidentnie zakorzeniona w bluesie gitara i mamy utwór niemal idealny.
To, co obecne na całej płycie doskonale wypośrodkowują "Low Ceiling" czy "Breath on a Window" - gęsty riff, basowy groove, melodia. A generalnie - niskie rejestry, nosowe wokale. To przecież Alice in Chains jaki znamy od lat! Pod koniec jeszcze jeden prawdziwy pomnik - "Phantom Limb"...
O niesamowitym charakterze płyty świadczą także wokale - w większości utworów William DuVall i Jerry Cantrell śpiewają razem i uzupełniają się idealnie. Do nich perfekcyjnie pasuje gitara - głos trzeci.
Warto czekać. Warto marzyć.

środa, 10 lipca 2013

This is the night, this is the sound

Uważaj o czym marzysz. Te marzenia się spełniają.
Na każdą wzmiankę o pierwszym polskim koncercie Bush reagowałam westchnieniem; dlaczego znów tak daleko? To jedyny koncert, to moja młodość, ale też miłe dla ucha dźwięki z ostatniej płyty zespołu, "The Sea of Memories". Nie wybierałam się - Warszawę od Wrocławia dzieli 350 kilometrów, do tego aspekt finansowy i organizacja... Pomarzyć zawsze można.
Ale i tak mocno się nakręciłam. Wróciłam do słuchania pełnych albumów zespołu. Do tego obejrzałam film "Jak obrabować bank", w którym grał Gavin Rossdale.
Wygrać wejściówki na koncert próbowałam, bo dlaczego nie? - w konkursie Codziennej Gazety Muzycznej. Nie udało się, ale na wiele też nie liczyłam, pytanie było proste, a liczba osób chętnych pewnie szła w setki. Podobnie było z konkursem w niedzielnym "MiniMaxie" w "Trójce" - pytanie było jeszcze prostsze, a ja akurat miałam otwartą pocztę, wysłałam. Kiedy około 23:30 Leszek Adamczyk odczytał moje nazwisko, zamarłam. Takiej okazji nie można przegapić, więc zaczęłam organizować wyjazd, chociaż byłam w ciężkim szoku. Potem przyszła bezsenność. A rano nerwowe oczekiwanie na potwierdzenie - przyszło najpierw ze strony "Trójki", a potem ze strony Metal Mind, organizatora koncertu. Zanim to nastąpiło, byłam pewna, że miałam jedynie piękny sen.
Co najważniejsze - wejściówka była podwójna i obejmowała spotkanie z zespołem. Ja? I oni? Niemożliwe.
Warszawa... Lubię to miasto coraz bardziej. Oprócz szybko przemieszczających się tłumów, udało nam się wypić kawę w Cafe Tygrys i zjeść cieciorexa i seitanexa w "Krowarzywa".
Spotkanie na backstage'u klubu "Progresja" (koncert przeniesiono z "Palladium" z powodów logistycznych i organizacyjnych) miało odbyć się o 19:30. Wtedy okazało się, że oprócz nas podobne wejściówki wygrało 16 innych osób. Ostatnie instrukcje i wchodzimy. W naszej grupie (wchodziliśmy czwórkami) na trzęsących się nogach poszłam jako pierwsza, co jednocześnie mnie dziwi i napawa dumą. Oczywiście w głowie totalna pustka, jestem tu i teraz, everything zen. Najpierw autografy, podsuwam okładkę "The Sea of Memories", proszę Robina Goodridge'a o jedno ze zdjęć przygotowanych dla nieprzygotowanych. Ależ proszę, jak masz na imię, uśmiechy Coreya Britza i Chrisa Taynora naprawdę pomogły złamać bariery.
Na moje słowa o trzęsących się nogach, Gavin Rossdale poderwał się z krzesła: "do you want a chair?". And he meant it! Niemniej jednak wstaje, staje koło mnie, kolejny uśmiech, największy jaki ostatnio widziałam i po prostu zaczynamy rozmawiać. Mówię o ekscytacji, o tym, że słucham ich od 1996 roku (kiedy jestem zdenerwowana, zaczynam mówić, tak mam, tylko tym razem nienaganną angielszczyzną i z akcentem), on mówi o Warszawie, o miejscach, w których jeszcze nie byli, o tym, że wspaniale się tu czuje. Przyszła kolej następnych fanów, więc zdążyłam jeszcze zaprosić zespół na następny koncert do Wrocławia. Wszelki dystans rozmył się, a mi przestały trząść się nogi. Ta szczerość, otwartość, zainteresowanie... Niesamowite.
Po rozmowie zdjęcia. Niestety, nie indywidualne, ale również grupowe. Niby to nie to, ale też sympatycznie - drummers don't talk, the just touch - Robin Goodridge wsparł się na moich ramionach.
Po tych wspaniałych kilkunastu minutach trafiłyśmy na salę. OCN już grał. Maciej Wasio robił wszystko, żeby rozruszać niewielką liczbę ludzi. Cóż, ich muzyka jeszcze do mnie nie przemówiła i na razie nie zapowiada się, aby to się zmieniło.
Kilka minut po 21 pojawia się gwiazda wieczoru. Niby wiadomo, czego się spodziewać na pierwszy ogień, ale i tak siła "Mashinehead" zmiotła wszystkich. Nie zabrakło "this is where it all has started", czyli "Everything Zen". Z debiutanckiego albumu zabrzmiały jeszcze "Testosterone", "Comedown", "Little Things", "Alien" i... O tym potem.
Płytę ostatnią reprezentowały "The Sound of Winter", "Afterlife" i potężny "Heart of the Matter". Pojawił się też nowy utwór, "Loneliness is a Killer". Jeśli tak będzie brzmieć zapowiedziana ze sceny nowa płyta (ma się ukazać dopiero za rok), to będzie fantastycznie.
Również ze sceny czuć było tę otwartość, zaangażowanie, troskę. "We've got no excuse, music is all we've got" - Gavin obiecał, że wrócą, tym razem na 3-4 koncerty.
Podstawowy set zakończył szaleńczy "Little Things", a bis... Niespodziewane beatlesowskie "Come Together", podczas którego Gavin zmieszłą się z publicznością, wspomniane "Alien", "Comedown" (na ostateczny koniec) i przepiękna "Glycerine"...

I treated you bad
You bruise my face
Couldn’t love you more
You got a beautiful taste
Don’t let the days go by
Could have been easier on you
I couldn’t change though I wanted to
Could have been easier by three
Our old friend fear and you and me


Co za dzień. Było wspaniale.

PS. Chciałam jeszcze podziękować Madzi, która zgodziła się jechać ze mną i dzielnie gubiła się ze mną w Warszawie i słuchała mojego paplania.

czwartek, 27 czerwca 2013

"I threw that piece of junk away...", czyli o nowym singlu Placebo

Moją reakcję po wysłuchaniu pierwszego singla z mającej ukazać się we wrześniu płyty Placebo najlepiej oddałby rysunek - lekko zażenowana dziewczyna ze spuszczoną głową, opuszczonymi w rezygnacji ramionami , zmarszczonym nosem i dymkiem z krótkim i znaczącym "uch".
"Too Many Friends" to piosenka lekka, łatwa i przyjemna. Tak bardzo radio-friendly, jak chyba nigdy nie był zespół na "P". Piosenka zaczyna się na domiar złego od słów, które wydają się być ponurym żartem - jak odrzut nagrany nad ranem, po mocno zakrapianej nocy, przy zupełnej nieświadomości śpiewającego bycia nagrywanym.
Ten zespół nagrał trzy genialne, dwie bardzo dobre płyty i jedną, której nie słuchałam od roku wydania, czyli od 2009, a także płytę z coverami, więc się nie liczy. Od ostatniej genialnej płyty z 2003 roku jest tylko zjazd. "Meds" była już tylko bardzo dobra (i to momentami), a z "Battle for the Sun" została dla mnie "kings of Medicine", a dla mas "Ashtray Heart" grane czasami w radiu.
Gdzie się podział mężczyzna z fioletowymi powiekami? Gdzie rozpusta, grzeszne przyjemności i hedonistyczne uciechy? Gdzie płciowa niejednoznaczność ("Ladies and gentelman, we are ladies and gentleman from Placebo") dodająca smaku tekstom o zagubieniu, samotności i przegranych miłościach? i w końcu - gdzie są dobre utwory?
Nie ma i nie będzie.
Coś się zmieniło bezpowrotnie. I choć wiem, że tak być musi, to jako zdeklarowanej fance zespołu, za który w latach 1998 - 2007 dałabym się poćwiartować, jest mi zwyczajnie przykro.
"Too many Friends" zapowiada album "Loud like Love". Do września jeszcze kawał czasu, a mnie to czekanie nie ekscytuje. Teaser albumu wcale nie zapowiada jakiegoś przełomu ani niczego ekscytującego. Mam nadzieję, że chociaż da się z niego wykroić chociaż jeden godny zapamiętania utwór, bo inaczej ten zespół dla mnie przepadnie. Na amen. I jak zawsze zostaną wspomnienia.

sobota, 1 czerwca 2013

Lista marzeń 2

Wersja alternatywna na specjalne okazje.

* Neil Young "Keep on Rockin' ina Free World"
* Coma "Ostrość na nieskończoność"
* David Bowie "Warszawa"
* Lou Reed "Take a Walk on the Wild Side"
* IAMX "This Will Make You LOve Again"
* Kate Bush "Wuthering Heights"
* Tom Waits "Innocent when You Dream"
* Pearl Jam "Black"
* Nick Cave & The Bad Seeds "Do You LOve Me"
* Temple of a Dog "Call me a Dog"
* Alice in Chains "Nutshell"
* Bat for Lashes "Two suns"
* Mad Season "Long Gone Day"

niedziela, 26 maja 2013

Tego słucham

Kończę ten kiepski dla mnie dzień muzyką. Miałam oczywiście słuchać Bowie'go, bo odkładam go ciągle na później. I wygląda na to, że dziś też się nie uda.
Słucham pojedynczych piosenek, nowych, starszych... Jak dobrze, że kiepski dzień można zakończyć muzyką.

Anberlin "True Faith" - z całym poważaniem dla New Order, wersja z wykopem i z dyskretnym klawiszem jest fajniejsza. Jest jeszcze wersja George'a Michaela sprzed dwóch lat. I jest to wersja dość... kontrowersyjna. Totalnie zmieniona aranżacja, zniekształcony głos plus teledysk... i zaczęłam się zastanawiać czy ktoś nie robi sobie jaj?

Jack White "Love is Blindness" - ze ścieżki dźwiękowej do filmu "Wielki Gatsby"... Padłam i leżę. Zaczęłam wątpić czy White nie przebił oryginału, ale posłuchałam sobie wersji U2, koncertowej, z trasy "ZOO TV" i chyba się jeszcze zastanowię.
Uważam Jacka White'a za najważniejszego muzyka XXI wieku, a to, co usłyszałam przed chwilą jeszcze utwierdziło mnie w tym przekonaniu. Obiecuję sobie, że najpierw posłucham Bowie'go, a potem w końcu obejrzę "Będzie głośno".

Silverchair "Suicidal Dreams" - wszyscy byliśmy kiedyś nastolatkami. Kocham swoje nastoletnie wspomnienia, prawie wszystkie. Nie wiem, czy to dobrze o mnie świadczy, ale znalazłam w szufladzie dwie strony wyrwane z "Bravo" - Daniel Johns, wokalista Silverchair, opowiada tam o piosenkach z "Neon Ballroom", więc był to pewnie numer z 1999 roku. Podejrzewam, że wtedy po raz pierwszy spotkałam się z hasłem "weganizm". Ale - podpis pod zdjęciem brzmiał: "Ataki paniki, głodzenie się - czy choroba Daniela nie jest przypadkiem spowodowana tym, że nie je żadnych produktów pochodzenia zwierzęcego?". Kochane "Bravo", mam nadzieję, że Twoja wiedza na ten temat zmieniła się w ciągu tych 14 lat...
A wstęp do tego utworu brzmi jakby znajomo, coś jakby "Bleed the Freak" Alice in Chains...?

Alice in Chains "Stone" - mąci wodę. Jako osoba uprzedzona do braku Layne'a Staley'a, nie spodziewałam się tak znakomitego utworu zapowiadającego drugą płytę z Williamem DuVallem na wokalu, "The Devil Put Dinosaurs Here". Inna sprawa, że w tej piosence siły głosu używa głównie Jerry Cantrell. Byłam zawiedziona brakiem włosów, ale przecież my tu o muzyce... Jechałam dziś samochodem słuchając "Stone". Proszę, uważajcie na pedał po prawej stronie.

Ira "Your Ghost" - no naprawdę, nie wiem, na co to komu. Kto zna oryginał, ten wie, że tu odległość do niego jest bardzo, bardzo daleka.
Przyznaję, że tu też jestem nieco uprzedzona, gdyż kilka lat temu byłam zmuszana podczas jazdy samochodem do słuchania kasety "Mój dom".

Na koniec jeszcze o dwóch snach, jakie miałam niedawno. W pierwszym rzędzie siedziałam (!) na koncercie Metalliki. James Hetfield grał, śpiewał, a później zszedł ze sceny i stanął akurat na oparciu mojego krzesełka i stamtąd wrzeszczał do ludzi. Z bliska widziałam jego owłosioną łydkę.
W drugim śnie Tilo Wolf grał "Halt Mich" na skrzypcach.
Dobranoc.

wtorek, 21 maja 2013

Blisko, coraz bliżej

W sobotę zmarł Marek Jackowski.
Odszedł muzyk, którego wkład we współczesną polską muzykę rozrywkową trudno przecenić. Darzyłam go wielkim szacunkiem, ale skłamałabym, gdybym napisała, że często słuchałam nagrań Maanamu czy jego solowych dokonań.
Śmierć porusza mnie coraz bardziej. Także w sobotę dowiedziałam się o chorobie nowotworowej znanej mi tylko z opowiadań dziewczyny, rokowania brzmią: 50-50. A jednak jakoś mnie to porusza.
Śmierć jest blisko, coraz bliżej.
Czytałam ostatnio, że dopóki nie przestaniemy postrzegać świata dualistycznie, w kategoriach czarne - białe, śmierć nadal nie będzie traktowana jako coś naturalnego. Ciężka praca przed nami.
Odszedł muzyk, osoba publiczna. W sobotnie popołudnie, "Trójce" Kora próbowała zebrać myśli - to uświadomiło mi, że śmierć jest przede wszystkim doświadczeniem osobistym.
Dziś na raka przewodów żółciowych zmarł Ray Manzarek, który w 1965 roku na plaży w Venice postanowił wraz z Jimem Morrisonem założyć zespół. Przez moment pożałowałam, że naśmiewałam się z The Doors of the 21st Century. Nic już nie jest takie jednoznaczne, jak się wydaje...

niedziela, 5 maja 2013

That's how I like it

Depeche Mode tym razem mnie nie zawiedli. Czekałam na "Delta Machine" jak na szpilkach, z jednej strony zagryzając z niecierpliwości palce - nowy Depesz to zawsze było wielkie wydarzenie, a z drugiej zastanawiając się, czy znów nie sprostają... Pierwsze wrażenie po "Heaven" było mierne, a z każdym kolejnym przesłuchaniem to nagranie zyskiwało. Pod koniec marca przyszedł czas na całą płytę. Tytuł nawiązuje do dwóch najważniejszych elementów tej płyty: bluesa (delta) i elektroniki (machine).
Co o tym sądzić? Czego się spodziewać? Według zapowiedzi muzyków ta płyta miała być podobna do "Songs of Faith and Devotion" właśnie dzięki temu bluesowemu pierwiastkowi. Takie porównanie dodaje otuchy.
Pierwsze utwory z albumu zaczęłam poznawać z "Trójki", z poniedziałkowej "Tonacji" Piotra Stelmacha. Od razu zostałam rzucona na głęboką wodę, bo na sam początek usłyszałam "My Little Universe", który aż zgrzyta i stanowi zdecydowane wyzwanie dla rockowego ucha. Nie, nie, nie, to nie dla mnie, dajcie mi "Sounds of the Universe"!
Musiało minąć dobre kilkanaście dni zanim ochłonęłam i zabrałam się do słuchania całości. Jednak ciekawość zwyciężyła - w końcu nie można zawsze być Mamoniem i lubić tylko to, co się już zna.
Nie zawiodłam się. To bardzo mocna płyta, czy się komuś muzycznie podoba, czy też nie.
Zaczyna się od nieco pretensjonalnego śpiewu Gahana w "Welcome to my World". Welcome to my world, step right through the door, leave you tranquilizer at home, you don't need them anymore. Niby tak oczywiste, a jednak fantastyczne. I to na tle beatu, o którym mogłabym napisać "bezduszny", gdyby to nie był Depeche Mode (tak, nie jestem obiektywna). Jednak podniosły refren każe zapomnieć o zwrotkach.
Dalej jest jeszcze lepiej - pełen złości "Angel", "Secret to the End" - jeden z najmocniejszych punktów, tu zespół pokazuje na co ich stać; "Slow", którego cytat posłużył za tytuł posta. Oj, czują oni bluesa, czują. Kto, jak nie oni pokażą, że elektronika i blues to dobre połączenie? W zasadzi mogłabym tu wymienić wszystkie kompozycje, od pierwszej do trzynastej, dwie jedyne kompozycje, których nieobecność nic nie zrobiłaby całości to wspomniane "MY LIttle Universe" i "The Child Inside".
Najbardziej charakterystyczne są te utwory, które skomponował Dave Gahan - "Secret to the End", "Broken" i "Should be Higher" pobrzmiewający nutą niezapomnianego "Personal Jesus". "Najbardziej charakterystyczne" znaczy dla mnie "najbardziej depeszowe", to właśnie te trzy kompozycje są najbardziej w klasycznym, ukochanym przez fanów stylu. Martin Gore często dogryza Gahanowi z powodu jego wypowiedzi, w której wokalista śmieje się, że cały czas komponuje tę samą piosenkę. Czy to źle? Bynajmniej! A Gore? Zaśpiewane przez niego "The Child Inside" też brzmi jakoś znajomo.
Wczytując się w testy natrafiłam na wątki religijne, które ostatnio śledziłam na "Push the Sky Away" Nick'a Cave'a: I waded into the water, I was bathed I was downed like all sinners before me, I knelt down on the ground w "Angel" czy I dissolve in trust, I will sing with joy, I will end up dust (...) I will guide the herd up to heaven w "Heaven".
Ile jest w tym porównaniu "Delta Machine" do "Songs of Faith and Devotion"? To już chyba nie te czasy, choć szanse na hity są, jest duży potencjał przebojowości, ale chyba nie ma szans, żeby jakikolwiek album DM doskoczył do tego, co swoją siłą rażenia zrobił "Violator" czy "Songs...".
To powrót do muzyki z serca, taka też była "Songs of faith..." czy "Exciter" w przeciwieństwie do "Sounds of the Unoverse", która była płytą z głowy. Moją faworytką nadal pozostanie płyta z trzewi, czyli "Ultra".
Światowa trasa koncertowa rozpoczęła się wczoraj w Nicei. W lipcu wypełni się stadion narodowy w Warszawie, w lutym roku przyszłego planowany jest koncert w Łodzi. Może zdążę spełnić jedno ze swoich koncertowych marzeń...? Jest szansa i uważam, że zdecydowanie warto.
W ostatnim numerze "Electronic Beats" jest obszerny wywiad z Davem Gahanem, w którym mówi on m.in.: W cieniu, w ciemności znajduję swoje pomysły na odkupienie, poznanie i zrozumienie. Poprzez tę ciemność odnajdziesz światło. Nie mogę podążyć żadną inną drogą. Muzyka tak ma, wiesz?

środa, 17 kwietnia 2013

Kolaboranci

Wieczór z muzyką, którą znam. Akurat nie mam ochoty na słuchanie całych płyt, ani świeżych, tegorocznych albumów, choć przede mną kolejne przesłuchania Davida Bowie, Depeche Mode, IAMX. Korzystam z dobrodziejstw internetu i skaczę z kwiatka na kwiatek. I tak, od piosenki do piosenki, od strony do strony trafiam na kilka ciekawych informacji, głównie o moim ubiegłorocznym faworycie, Marku Laneganie. Czytam i nadziwić się nie mogę, ile w tym facecie muzycznego ADHD, prawie jak w Jacku White'cie. Współpracował już z Soulsavers, Gregiem Dulli, Mad Season, Isobel Campbell, Kurtem Cobainem, Queens of the Stone Age, Martiną Topley Bird, Slash, Twilight Singers, nie wspominając o karierze solowej czy Screaming Trees.
Teraz czas na Luke'a Garwooda. Nie darzę faceta szczególną sympatią po jego występie we Wrocławiu. Luke gra, Mark śpiewa, hurra. Nagrali razem album pod tytułem "Black Pudding" (premiera: 16.kwietnia). I nie radzę szukać na You Tube pod tą nazwą, lepiej wpisać nazwiska. Fuj.
Album jest kameralny, wyciszony, senny. Jaka to odmiana po "Blues Funeral". Niby nic szczególnego, a jednak wciąga.
Dalej: news dla mnie najważniejszy - druga płyta Mad Season. Żyjący członkowie postanowili wydać drugi album, a także box ze specjalną edycją "Above". Kilka piosenek zaśpiewa Lanegan.
Kolaboracji ciąg dalszy: Mike McCready i Barrett Martin, wspomniani wyżej żyjący członkowie Mad Season, razem z Duffem McKaganem (Guns'n'Roses, Velvet Revolver) utworzyli supergrupę. Zaśpiewa prawdopodobnie Jaz Coleman z Killing Joke. Nie mogę się doczekać.
I na sam koniec dwa duety z płyty "Son of Rogues Gallery: Pirate Ballads, Sea Songs and Chanteys". Pierwszy, ten, który zdziwił mnie mniej: Michel Stipe & Courtney Love. Nie udała się Stipe'owi współpraca z Kurtem Cobainem, zajął się więc jego żoną. Oooo-riooo. Buja jak na pełnym morzu. Szanty jak się patrzy. I drugi duet - Johnny Depp i Patti Smith. Domyślam się, że Johnny gra tu na gitarze. Szkoda, szkoda. Jeden talent więcej na pewno by nie zawadził...

środa, 3 kwietnia 2013

Push the Sky Away

Cóż za odpowiedni tytuł...
Jest zimno, nie chce mi się nic robić, nie chce mi się pisać, nie chce mi się nawet słuchać. Nie chce mi się słuchać nawet "The Colour of Spring", płyty marcowej, wypychającej zimę za drzwi i ochoczo zachęcającej wiosnę. Nie chce się, bo wiadomo, że to i tak bez sensu. 21. marca "Trójka" zagrała "Last Christmas", a Radio Wrocław, którego słuchaliśmy 1.kwietnia wracając do Wrocławia wśród ośnieżonych pól Dolnego Śląska, grało "Something about the Christmas Time" i "Merry Christmas Everyone".
Więc: push the sky away. To tytuł najnowszej płyty Nicka Cave'a i jego The Bad Seeds. Płyty niezwykłej, pięknej, melancholijnej czy wręcz smutnej i tylko pozornie monotonnej.
Kilkanaście dni temu usłyszałam, że Cave wystąpi na Open'Er Festivalu na początku lipca i zrobiło mi się bardzo, bardzo smutno. Wiem, że na pewno mnie tam nie będzie, chyba, że wydarzy się coś niespodziewanego na miarę cudu.
Pozostaje płyta; pierwsza nagrana bez wieloletniego Seedsa, Micka Harveya. Na pierwszy plan tym razem wysunął się Warren Ellis. Cave określił ten album jako "ghost-baby" Ellisa, a zagrane przez niego loopy jako "bicie serca". Na okładce Cave i jego żona, on odsłania okno, jakby chciał wpuścić trochę światła, oświetlić ją, nagą, z zasłoniętą twarzą.
Na "Push the Sky Away" zespół zwraca się w stronę melancholii, prezentuje swoje łagodniejsze, bardziej przystępne oblicze. To zaskakujące wyciszenie, zwłaszcza jeśli pamięta się przedostatnie działo sygnowane nazwiskiem Cave'a, płytę "Grinderman 2". Co jednak nie znaczy, że jest tak zupełnie cicho; wystarczy posłuchać "Water's Edge", którego muzyka kojarzy mi się z tajemniczą głębią oceanu, a głos skrada się, zwłowieszczo opowiada historię zabawy młodych ludzi na plaży, wyszeptuje historię młodzieńczych miłości i wzajemnych fascynacji. Their legs wide to the world like bibles open. But you grow old and you grow cold... Cave nie byłby sobą gdyby w ten sposób nie śpiewał o kobietach, mężczyznach, miłości i śmierci.
Album otwiera znany z pierwszego singla "We Know Who U R". Utwór z pulsującym rytmem, plumkaniem i piękną melodią pokazuje, że Cave ma wielki dar komponowania. Muzyki dopełnia obraz - ciary. I już nie jest tak miło, prawda?
Dalej jest tylko lepiej: "Wide Lovely Eyes" z minimalistyczną aranżacją, "Mermaids"... Muzyka idealna do patrzenia w horyzont, w tle tylko szum wody i krzyki mew. Kto ma szczęście usłyszy także wabiący śpiew syren.
Najpiękniejszy utwór kryje się pod numerem cztery. "Jubilee Street" płynie niespiesznie, uwodząc słuchacza. Niesamowicie rozwija się ta kompozycja, z upływem sekund gitara staje się coraz głośniejsza. Na pierwszy plan wysuwają się skrzypce Warrena Ellisa, najbardziej tęskny instrument świata, i nadaje całości niesamowitego, jedynego w swoim rodzaju charakteru. W finale skrzypce prowadzą dialog z gitarą, wspaniale się uzupełniając.
"Jubilee Street" został opatrzony teledyskiem adekwatnym do treści, co jednak nieco psuje obraz całości. W tym przypadku wolę muzykę bez obrazu. Prawda prawie nigdy nie jest piękna.
I ought have practise what I preach...
"We Real Cool" wydaje się być ciemny, gęsty. Tu również mamy do czynienia z frapującym rozwinięciem, bo usłyszymy i skrzypce, i pianino, i furkoczący bas, i łagodny głos wokalisty, który nawet w mroku pozwala nam odnaleźć odrobinę światła dziki pięknej melodii.
Luźną impresją wydaje się być "Finishing Jubilee Street" - zapisem chwili, snem jaki wyśnił Nick Cave w trakcie nagrywania. Po kilkudziesięciu przesłuchaniach wciąż mam wrażenie, że jest to jedyny niepotrzebny tu utwór.
"High Bossom Blues" pulsuje, dudni w swoim rytmie. Zamykam oczy i widzę Cave'a cedzącego przez zęby: Who knows what the future brings, jak wzdycha, jak swoją charakterystyczną mimiką hipnotyzuje publiczność. Can you feel my heartbeat?
Ta piosenka wydaje się być najbliższa realnemu światu. Ale czy na pewno? Tu pojawiają się postaci popkultury, mniej lub bardziej znane, tu Cave pokazuje jak internet i inne media wpływają na nas. W którym ze światów jesteśmy bardziej?
I na koniec idealne zakończenie - utwór tytułowy. Piękna coda.
Z każdym kolejnym przesłuchaniem tej płyty słychać na niej więcej. To niesamowite, że po tylu latach twórczej aktywności Nick Cave & The Bad Seeds wciąż wypowiadają się z taką mocą. Cave mawia: "To tylko rock'n'roll, ale zabiera cię wprost do twojej duszy". Niczego więcej mi nie potrzeba.

środa, 20 marca 2013

Moja lista marzeń

Poniższą listę ułożyłam gdzieś w okolicach 2005-2006 roku. Dziś wyglądałaby nieco inaczej, to pewne. Może niedługo pokuszę się o ułożenie aktualniejszej. Jednak tak wtedy grało moje radio, niemal jak zawsze smutno.

Marillion "When I Meet God"
Placebo "Special Needs"
Temple of the Dog "Hunger Strike"
The Cure "Prayers for Rain"
Radiohead "Paranoid Android"
Nirvana "Dumb"
Soundgarden "Zero Chance"
Radiohead "Street Spirit"
Camel "Stationary Traveller"
Joy Divison "New Dwan Fades"
Porcupine Tree "Even Less"
Nick Cave & The Bad Seeds "Hallelujah"
Porcupine Tree "Stop Swimming"
Myslovitz "Czerwony Notes, Błękitny Prochowiec"
Apocalyptica "Hope vol. II"
The Cure "Faith"
Perfect "Niepokonani"
Queen "The Show Must Go on"
Marillion "This is the 21st Century"
Nightwish "Dead Boy's Poem"
Pearl Jam "Crazy Mary"
Metallica "Outlaw Torn"
Soundgarden "Searchin' with my Good Eye Closed"
Skunk Anansie "Charlie Big Potato"
Nirvana "Rape Me"
Alice in Chains "Down in a Hole"
Lacrimosa "Halt Mich"
King Crimson "Epitaph"
Bush "Letting the Cables Sleep"
Goo Goo Dolls "Iris"
Skunk Anansie "Brazen"
Mercury Rev "The Funny Bird"
The Moody Blues "Nights in White Satin"
Placebo "Without You I'm Nothing"
Depeche Mode "In Your Room"
Pink Floyd "Wish You Were Here"
Cree "Zostań ze mną"
Smashing Pumpkins "Zero"

wtorek, 19 marca 2013

Bono mówi

Przy okazji ostatnich lektur i nigdy-niekończących-się porządków w szufladach natrafiłam na kilka wartych przytoczenia zdań wypowiedzianych przez Bono:

* Ciągle uważaliśmy, że gwiazda rocka ma dwa instynkty: chce zmieniać świat i chce się dobrze bawić. Jeśli potrafi robić jednocześnie jedno i drugie, to tak trzymać.

* Artyści to oszuści, jeśli są dobrzy, mają w sobie coś z szamana.

* Artysta to ktoś, kto musi wypełnić ogromną pustkę jaką jest jego własne ego.

Niezwykła szczerość. Jak na artystę.

środa, 20 lutego 2013

"Pornography" - relacja osobista

Powracam do tej płyty po latach. Nie pamiętam, ile dokładnie czasu minęło, odkąd kaseta z zapisem „Pornography” The Cure ostatni raz grała z mojego kaseciaka.
Przy tej muzyce uczyłam się do matury. To był ten czas, gdy smutek był czymś więcej niż przemijającym uczuciem, był czarną dziurą bez szans na ucieczkę.
To płyta do słuchania w nocy, z zamkniętymi oczami.
Jest noc z 2. na 3. grudnia 2000 roku, kilka minut po drugiej. Piszę na kartonowym pudełku, przy świeczce – takie zdanie znalazłam w dzienniku. Wtedy poznałam „Pornography” i była to moja pierwsza poznana w całości płyta The Cure. Ja miałam 15 lat, „Pornography” – 18. Dziś ma 31, w co bardzo trudno mi uwierzyć. Przecież tamta noc była kilka miesięcy temu… Dziś jestem w innym miejscu, daleko, fizycznie i duchowo. I znów słucham „Pornography”.
Dlaczego? Bo to najbardziej wywracająca wnętrzności płyta, jaką znam. Jedna z tych płyt, które zmieniły moje życie i postrzeganie muzyki.
Nie odebrałam tej muzyki tak jak za pierwszym razem. Nic nie jest takie samo, jak za pierwszym razem. The first colour, the first kiss („Siamese Twins”). Mimo upływu lat pamiętam. Dźwięki, które wciąż przyprawiają mnie o dreszcze, głos i słowa Roberta Smitha.
Płytę po raz pierwszy usłyszałam w „Trójce”, w nocnej audycji Piotra Stelmacha. Nagrałam ją całą, łącznie z zapowiedzią, którą niestety skasowałam, ale którą zdążyłam zapisać pod tamtą datą sprzed 13 lat. Jest również bardzo osobista, więc nie będę jej przytaczać.
To ciekawe, że mówienie o „Pornography” ma związek z osobistymi emocjami i przeżyciami. Coś we mnie drży, kiedy Smith śpiewa, że świat znika jak upadłe anioły, a on wybiera nieśmiertelność. Tomasz Beksiński, który przetłumaczył teksty z tego albumu, zawsze powtarzał: „Pamiętajcie, jakie jest ostatnie słowo, ostatnie zdanie z tej płyty”.
Wtedy, oprócz muzyki (to było moje drugie zetknięcie z nową falą, po Joy Division usłyszanym kilka miesięcy wcześniej), największe wrażenie zrobiły na mnie teksty – apokaliptyczne, nie pozostawiające nadziei. Nie ważne, że wszyscy umrzemy – od takich słów rozpoczyna się ten album. Nie uśmiechniemy się już nigdy, nie potrzebuję cię, jesteś nikim, twoje imię jak lód w moim sercu…
Czy kiedykolwiek słuchając muzyki musieliście zaciskać mocniej powieki, bo baliście się, co zastaniecie, gdy otworzycie oczy? Ja tak, przy „One Hundred Years”.
Bolesny wręcz rytm, maszerująca sekcja rytmiczna. Bryła lodu.
Po wysłuchaniu tej płyty nie można po prostu iść spać, a rano zbudzić się, jak gdyby nigdy nic, z nadzieją na piękny dzień. Słuchanie „Pornography” gwarantuje kilka dni konfrontacji z demonami własnymi i tymi, które w słowa ubrał w swoim własnym, wyjątkowym języku Robert Smith.
I must fight the sickness, find the cure.

środa, 6 lutego 2013

...jest impreza

Chciałabym powiedzieć, że przydarzyło mi się coś fajnego - muzycznego, ale... Tak się składa, że w moich uszach nadal starocie.
Na fali "Listów" Johna Lennona w kółko słucham The Beatles.
Ostatnio śnili mi się Krystyna Prońko i Andrzej Zaucha. Pani Krystyna karmila moje dziecko, a pan Andrzej celował we mnie palcem wytatuowanej ręki. Hm. O ile pani Krystyna mogła zasiedzieć się w mojej głowie na skutek przeczytanego ostatnio wywiadu z nią w "Zwierciadle", o tyle nie wiem, skąd się wziął drugi bohater snu.
Kilka dni temu oglądałam po raz pierwszy teledysk do "By Crooked Steps" Soundgarden. Mam duże wrażenie niedostosowania obrazu do muzyki, ale może ja po prostu nie mam do siebie takiego dystansu, jak muzycy zespołu. W obrazie przewija się niezła impreza, długie blond włosy powiewają w rytm gitarowych riffów. Impreza a.d. 2013. W imprezie a.d.2005, także mocno amerykańskiej (choć wydźwięk piosenki mocno antyamerykański), jest podobnie - pobłyskują kolczyki, spódniczki są krótkie, a dziewczyny piękne (po amerykańsku). To tło utworu "B.Y.O.B." System of a Down. A potem przypadkiem (przecież nie ma przypadków!) trafiłam na "You Don't Fool Me" Queen, a tam, a jakże, impreza. I to od razu widać, że brytyjska, a do tego lekko przykurzona, bo z 1996 roku... I ta impreza jest moją zdecydowaną faworytką, tu dzieje się zdecydowanie najwięcej. Podobne podrygiwanie pamiętam z dyskotek z czasów podstawówki. Do tego teledysk - jeden z pierwszych, jakie pamiętam - Viva Zwei była oknem na świat. Piosenka mi się nie za bardzo wtedy podobała, co z resztą zmieniło się po latach. Sam obraz, tak mi się teraz wydaje, był lekko szokujący dla małoletnich oczu. O rety, oni się całują! (żeby tylko). Zastanawiałam się, czy ten chłopak mi się podoba, czy jednak nie (dziś już znam odpowiedź). I to dziewczyna była tą złą.
Jakie czasy, taka impreza.
A wracając do pierwszego zdania - zapomniałam o nowym utworze Depeche Mode. "Heaven" zapowiada album "Delta Machine", który już pod 26. marca trafi do sklepów. Po pierwszym przesłuchaniu - konsternacja. Niby elektronika, ale łagodzą ją analogowe klawisze. Głos w wysokiej formie, jak zwykle. Hm, pomyślę o tym jutro. A jutro, tj. następnego dnia, zespół pokazuje teledysk... i znów konsternacja. Czy ja widzę wąs? Ach, jak ten facet się rusza! Czas ich też nie oszczędza, choć i tak wyglądają lepiej niż np. w teledysku do "Shake the Disease" . Gonitwa myśli. A sama piosenka... im dłużej słucham, tym bardziej jestem zasłuchana. I coraz bardziej "Heaven" chwyta mnie za serce. Zaczekam na nową płytę, zanim podejmę się prób upychania Depeszów gdziekolwiek. Po "Wrong" nauczyłam się nie oceniania płyty po pierwszym utworze.
Czekam też na albumy Nicka Cave'a (posłuchajcie "Jubilee Street"!) i Stevena Wilsona.
Nowy utwór Bon Jovi zepchnie Bruce'a Springsteena z piedestału "the great american rock song". Jon Bon Jovi, w przeciwieństwie do Dave'a Gahana, nie zmienia się wcale. Poza tym, że kiedyś pisał fajne piosenki, a teraz już nie bardzo...

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Kopniak


Dziś o płycie, o której pisałam ostatnio - tej, od której nie mogę się uwolnić.
To "Kick", oryginalnie nagrany przez INXS. Nie byłoby w tym nic dziwnego, wszyscy znają moje neofickie oddanie tej grupie. Tym razem na warsztat wziął go Beck. Z jego inicjatywy w 2009 roku powstał Record Club - on i zaproszeni goście nagrywają w maksymalnie jeden dzień cały album innego artysty. Przed nagraniem nie uzgadniano nic; nowe aranżacje i wszelkie pomysły były wynikiem burzy mózgów podczas sesji. Nagrania zostały uwiecznione również na taśmie filmowej - można je obejrzeć na stronie Becka.
I tak artyści, w tym muzycy St. Vincent - Annie Clark oraz skrzypek Daniel Hart oraz Liars, spotkali się pewnego lutowego dnia 2010 roku, by nagrać starszy o 23 lata album INXS.
"Kick" to wokalny popis przede wszystkim Andrew Angusa z Liars. Głos Annie Clark jest jak dobra przyprawa. Beck dodaje indywidualnego charakteru.
To jest płyta niemal na miarę oryginału. Obydwa mają słabe punkty, owszem, ale i tak żadna płyta nie wciągnęła mnie tak bardzo.
"Guns in the Sky" zagrany został z jeszcze większym czadem niż oryginał. W warstwie muzycznej mnóstwo się tam dzieje, w ruch idą wszelkie elementy dostępne pod ręką. Początek - "u, a, aa, ble" - jest genialny, szczególnie, jeśli słuchać i widać jednocześnie. Andrew Angus pokazuje, co może.
Z "New Sensation" została jedynie linia wokalna. Utwór zaśpiewany wspólnie przez Angusa i Annie Clark zyskał niezwykle ulotny charakter. Ciężko było się przyzwyczaić, ale za każdym kolejnym przesłuchaniem wydaje mi się, że brzmi lepiej.
W "Devil Inside" wkracza spiritus movents, Beck.
"Need you Tonight" to znów popis Clark. Delikatność głosu świetnie kontrastuje z dosadnym tekstem oraz podkreślonym przez partię basu, uwypuklonym rytmem. Jeszcze lepiej robi się gdy do dialogu włącza się Andrew Angus.
"Mediate" i "Wild Life" to już niemal podkład do imprezy o 4 nad ranem. Buczy, stuka i rusza moją nogą. Zmiana klimatu w "The Loved One" - freak folk pełną gębą! Do twarzy Beckowi z tą gębą. W sumie można by się nawet pomylić i przypisać te piosenkę właśnie jemu. Podobnie jest w "Mystify". Zwiewnej tęsknoty dodaje dźwięk skrzypiec.
Tam da da dam, kulminacyjny punkt programu, czyli "Never Tear us Apart" to znów popis Annie Clark. To zdecydowanie najlepsza, poza oryginałem, wersja tego utworu. Dalej jest już mniej ciekawie, szkoda. Najbardziej żal mi utworu tytułowego, który chwilowo jest moim faworytem na oryginalnym albumie.
Poza "Kick" Beck i przyjaciele nagrali jeszcze cztery inne swoje wersje znanych albumów, w tym "The Velvet Underground & Nico".

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Wydarzy się

Szykuje nam się rok spektakularnych powrotów, proszę państwa. I będą to powroty po latach.
Na początek David Bowie, o którym pisałam w poprzednim poście.
Za nim - Suede, kolejna brytyjska legenda. Nowy album, "Bloodsports", już niebawem, na razie możemy słuchać piosenki ją promującej, "Barriers".
Johnny Marr? Tak, pierwsza gitara The Smiths nagrywa płytę solową. A "The Messanger" całkiem nieźle brzmi.
Inny filar lat 80., New Order, też zaprezentuje nam (nie całkiem) nowy materiał. Na krążku znajdzie się sześć utworów, które powstały podczas sesji do "Waiting for the Siren's Call" z 2005 roku. Lepsze to, niż nic.
Tam ta da dam - Black Sabbath także wracają z zaświatów. W czerwcu na rynku pojawi się ich "13". To pierwszy po 35 latach album nagrany w niemal oryginalnym składzie. Niemal, gdyż Billa Warda zastąpił inny rockowy pałker o kosmicznym uderzeniu - Brad Wilk, znany z Rage Against the Machine i Audioslave.
Kolejny powracający też wiąże się z liczbą trzynaście - trzynasty bowiem album w karierze nagrywa grupa U2. Bono mówi, że dla nich były to "najlepsze sesje od 1979 roku". Pożyjemy, posłuchamy...
Także trzynasty album wyda już w marcu Depeche Mode. Jeśli będzie tak jak mówi Martin Gore, będzie to synteza piosenek brzmiących jak te z "Violator" czy "Songs of Faith and Devotion", to już się cieszę. Niechaj przebrzmi echo "Sounds of the Universe"!
Na polskim rynku najciekawiej zapowiada się nowa płyta Myslovitz, z Michałem Kowalonkiem przy mikrofonie.
Moje uszy nie mogą się doczekać ;)

wtorek, 8 stycznia 2013

8.01.2013

W dzień swoich 66.urodzin, David Bowie ogłosił, że jego nowa płyta ukaże się w marcu i będzie nosiła tytuł "The Next Day". Jest to o tyle zaskakująca wiadomość, że Bowie miał zupełnie wycofać się z muzycznego biznesu, głównie ze względu na problemy zdrowotne. A jednak, nigdy nie mów nigdy. Album promuje utwór "Where Are We Now" wraz z dosyć... oryginalnym teledyskiem. Sama piosenka pokazuje liryczną stronę artysty, tę zbliżoną bardziej do "Tuesday's Child" niż do Ziggy'ego Stardusta. I jest, jak się wydaje, podrożą sentymentalną. To wrażenie mocno wzmacnia teledysk. Berlin, lata 70.
Nie byłam nigdy wielką fanką Davida Bowie, raczej z zaciekawieniem słuchałam jego kolejnych płyt. Nie inaczej będzie tym razem.
Dziś również miałam sen muzyczny, a raczej około-muzyczny. Michael Hutchence jeździł rowerem po moim rodzinnym mieście. Weszliśmy razem na jakiś wernisaż w miejscu, gdzie kiedyś mieściła się drogeria. Na mnie oczywiście nikt nie zwrócił uwagi. Następnego dnia w parku spotkałam jego brata. Miał na imię Violence i powiedział: - Chodź ze mną, mała, ja jestem fajniejszy.
Chyba czas na detoks...
W realnym życiu poszłam oddać książki do mediateki i wypożyczyć jakąś płytę U2, której jeszcze nie znam w całości, a wyszłam z "The Best of" (bo "I Will Follow" chodzi za mną od paru dobrych dni), z ostatnią płytą Mumford & Sons oraz z tomiszczem "Listów" Johna Lennona. Znów sobie narobiłam. Czasu jak na lekarstwo, akurat czytam "Bono o Bono" Mischki Assayasa, przed mną biografia Milesa Davisa. Kiedy, kiedy ze wszystkim zdążę?
Nie mogę uwolnić się też od pewnego albumu w bardzo fantastycznej wersji. Ale o tym za chwilę...

sobota, 5 stycznia 2013

Top Wszech Czasów 2013

Za nami dziewiętnasty Top Wszech Czasów... 1. stycznia świętujemy dwie okazje; Nowy Rok i Święto Muzyki. Każdy utwór w Topie brzmi zupełnie wyjątkowo...
Oto pierwsza dziesiątka dla tych, którzy być może nie słyszeli:
10. Metallica - Nothing Else Matters
9. John Lennon - Imagine
8. The Doors - Riders on the Storm
7. King Crimson - Epitaph
6. Queen - Bohemian Rapsody
5. Deep Purple - Child in Time
4. Archive Again
3. Pink Floyd - Wish You were Here
2. Led Zeppelin - Stairway to Heaven
1. Dire Straits - Brothers in Arms

Moje piosenki jak zwykle gdzieś przepadły w kolejnych setkach. No dobrze, głosowałam na "Again", "Stairway to Heaven" i "Epitaph" - to w pierwszej dziesiątce. Jest też "Kayliegh" Marillion (22.), "Hey Jude" Beatlesów (45.), "Crazy Mary" Pearl Jam (59.), Monty Python z "Żywotu Briana" (77.), jest nawet Camel i "Stationary Traveller" na miejscu 85.
Jak to możliwe, że nie zagłosowałam na "NIghts in White Satin" The Moody Blues? Może byłoby wyżej niż na 66. miejscu...
Ale gdzie "Black Hole Sun"? Gdzie "Save a Prayer" duran Duran?Gdzie "Dust in the Wind" Kansas? Gdzie "Wicked Game" Chrisa Isaaca? Bo o mniej oczywistych piosenkach wspominać nie będę...
Pomyślałam, że zagłosuję na "Listę Przebojów", bo chociaż tam jest "Never Tear us Aparat" wiadomego zespołu, ale w wykonaniu Palomy Faith. Coż, jednak nie, na to zagłosować nie mogę. Do klasy oryginału daleko jak stąd do księżyca... Kiedyś Mylene Farmer też śpiewała ten utwór razem z INXS i to po francusku, ale cóż... w tym przypadku wolę wykonanie klasyczne.
Zagłosowałam więc na Neila Finna, kiedyś w Crowded House(kto pamięta piosenkę o hejnale?), a dziś śpiewającego temat z "Hobbita". Gdybym była bardziej perwersyjna i kierowała się innymi kryteriami niż muzyczne ten utwór byłby na czele mojego podsumowania 2012. Zagłosowałam też na Rufusa Wainwrighta (w ciemno), Placebo, Soundgarden, Adele i Soulsavers. Pierwszy raz od dawna zdarzyło mi się, że zostały mi jeszcze cztery głosy...
Muzyczny rok 2013 szykuje się genialnie, więc jeszcze będzie tak, że będę musiała się zastanawiać, na kogo nie głosować. Paradoksalnie takie sytuacje wolę.