środa, 28 sierpnia 2013

Editors "The Weight of Your Love"


Editors to jeden z tych zespołów, który darzę bezgranicznym zaufaniem. Nie podkopał tego nawet trzeci album grupy, "In this Light and on this Evening" (musiałam sięgnąć na półkę, żeby przypomnieć sobie tytuł) pełen syntetycznych brzmień i mało zapamiętywalnych utworów.
Wszystko dlatego, że teraz Editors nagrali znakomitą płytę. Promujący album "Ton of Love" dawał nadzieję na wiele. Stadionowy refren, świetny rytm, optymistyczny wydźwięk. O całości daje nieco mylne wrażenie, ale zdecydowanie jest dobrym reprezentantem potencjału zespołu na płycie numer 4.
Po przesłuchaniu całości słychać, że Tom Smith przeszedł długą, wokalną drogę - brzmi łagodniej, choć nie wydaje się być mniej wrażliwy niż te lata temu, gdy śpiewał "Camera".
To płyta mniej chwytliwa niż "The Back Room" i "An End Has a Start", ale równie piękna. Dla przykładu - "Two Hearted Spider". Komu się nie podoba, ręka w górę. Jakoś nie mogę się zgodzić z opiniami, że to płyta mniej depresyjna niż poprzednie. Dobrze, może o ton jaśniejsza, ale poza "Ton of Love" nie ma tu jednoznacznie wesołych utworów. Cały czas słychać tu melancholię i stąpanie po linie nad ciemną stroną, tak charakterystyczne dla Editors.
"Mamy kompleks powtarzania się - i za każdym razem robimy wszystko, by zaproponować coś nowego", mówił Tom Smith w wywiadzie dla "Teraz Rocka". I to fakt - znane, sprawdzone patenty, ale w odświeżonej wersji.
Otwierające "Weight of Your Love" mocne "The Weight" i "Sugar" brzmią jak stary, dobry Editors. Mrok, uwypuklona sekcja rytmiczna, głęboki, niski głos Toma Smitha.
Pierwsze zaskoczenie pod numerem cztery. "What is this Thing Called Love" Smith skomponował dla jakiegoś niedoszłego uczestnika telewizyjnego show poszukującego talentów. Uczestnik zaginął w mroku dziejów, a sam wokalista Editors zaśpiewał tu.. falsetem. I zrobił to fantastycznie! Trudno go rozpoznać w tym utworze. Dodatkowy atut - melodia zapadająca głęboko w serce; gama emocji porusza do głębi, do tego smyczki i co wrażliwszy słuchacz leży na łopatkach.
W "Formaldehyde" muzycy nieco odstępują od ciemności kierując się ku słońcu. I ten motyw basowy, jakby grany przez Petera Hooka (skojarzenia z "What Do You Want From Me" Monaco jakby uzasadnione")!
Cały czas jednak czuję, że muzycy nie odstępują daleko od swojej muzycznej przeszłości ("Hyena", "Nothing") i grają tak, jak najpiękniej potrafią. Kim byliby Editors bez tej odrobiny mroku.
Kolejny kontrast, a jednocześnie najbardziej zapamiętywalny obok "What is this Thing Called Love" utwór na płycie, mamy pod numerem 10. "The Phone Book" w klimacie nienachalnego country przywołuje duchy amerykańskiego brzmienia. Równie dobrze mógłby zaśpiewać go Bruce Springsteen. Czy bardzo znaczący jest fakt, że "The Weight of Your Love" była nagrywana w Nashville pod okiem Jacquire'a Kinga, producenta Kings of Leon?
Na koniec zaserwowano nam "Bird of Prey" mający w sobie coś niezwykłego, co trudno ubrać w słowa. Mały punkcik mniej za nagłe, gwałtowne zakończenie. Jak to?! Tak nie można!


Zespół jakby wychodzi z mroku poszukiwań własnej drogi. Nie obraziłabym się, gdyby pozostali na ścieżce, jaką wytycza "Weight of Your Love"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz