niedziela, 13 listopada 2016

29.października 2016




Warszawa. Kiedyś ogromna, totalnie obca, teraz bardziej oswojona, swojska.
Tym razem okazała się nieprzewidywalna: śnieg, grad, wiatr, w końcu słońce - najlepszy towarzysz.
Czekałam na ten dzień, na ten moment. I nie zawiodłam się.
Przybywamy pod Torwar na 20 minut przed otwarciem bram i... widzimy pierwsze zmiany. Przeważają dojrzali fani, a obawiałam się, że ciężko będzie wytrzymać pod sceną w tłumie piszczących nastolatek. Nastolatki były, z rodzinami (jak ja kiedyś) lub bez, ale grzeczne i mało rozhisteryzowane. Odniosłam wrażenie, jakby ktoś zamknął drzwi fanklubu i zawiesił na nich kartkę: "dozwolone od lat 25". Zaraz potem pojawiła się we mnie refleksja nad upływającym czasem - dawne nastolatki przez te 9 lat od mojego ostatniego koncertu Placebo zdążyły dojrzeć, a miłość do idola zastąpiła miłość do muzyki.
Zmiana druga: wszyscy stoją grzecznie w kolejkach, nie ma ścisku, rozpychania się łokciami. Kiedyś nie do pomyślenia.
Przed 19 zaczyna zespół Mirror Trap. Niesamowitą przyjemnością było patrzenie na wokalistę - urodzony showman,prawdziwa petarda, choć bez problemu można wymienić co najmniej pięć postaci ze świata muzyki, których się nasłuchał i naoglądał. Trudno natomiast wypowiadać mi się o muzyce, bo przez słabe nagłośnienie trudno było wychwycić coś więcej niż tylko melodyjny zgrzyt.
Kilka minut przed 20 zostaje odtworzona alternatywna wersja teledysku do "Every You, Every Me" udostępniona oficjalnie kilkanaście dni wcześniej. Po niej przekrojowy filmik z migawkami z historii zespołu. Gwiazda wieczoru wchodzi na scenę przy ogłuszającym wrzasku. Brian Molko,Stefan Olsdal, kolejny nowy perkusista Matt Lunn, Fiona Brice, Nick Garvilovic i Bill Lloyd zaczynają od "Pure Morning". Lepiej chyba nie można było. Dalej "Loud Like Love" i "Jesus Son". Nie za bardzo rozumiem po co Placebo nagrywa takie piosenki, ale ok, niech im będzie. Przenosimy się do 2003 roku - "Soulmates" i "Special Needs". "Lazarus" - kolejna nowa piosenka, która znalazła się na dopiero co wydanej składance "A Place for us to Dream".
"20 Years", "I Know", "Devil in the Details"... Naprawdę? Po "Space Monkey" i "Exit Wounds", choć wykrzyczanych ze złością, miałam wrażenie, że koncert jest stracony. Zrobiło się smętnie, żeby nie powiedzieć - nudno. Może to ja już nie umiem się całkowicie przestawić? Może oczekiwania zawsze przerastają rzeczywistość? Nastrój nieco polepsza mi się przy "Protect Me form what I Want". Podczas "Without You I'm Nothing" chyba nie ma na sali ani jednej zobojętniałej na to, co się dzieje na scenie osoby - na telebimach wyświetlają się zdjęcia zespołu z Davidem Bowie, zadowolonym, uśmiechniętym. Brian Molko ze łzami w oczach celuje palcem w niebo dziękując Artyście. Po "36 Degrees" i "Lady of the Flowers" wokalista zapowiada koniec "części melancholijnej" koncertu. Mówi, że smutek nie jest złym uczuciem, że nie ma czegoś takiego jak złe uczucia. Oni sami przez lata brnęli przez mrok, ale teraz przeszli na jasną stronę. I że zawsze mamy wybór. Te słowa dla mnie, w tym miesiącu tego roku, są jak znak na drodze...
Od tego momentu koncert wkracza na nowe tory. Nie wiem, czy takie były założenia od początku, czy może sam zespół zobaczył, że koncert wymyka się z rąk, nieważne. "For What it's Worth" to bardzo dobry koncertowy utwór. I porywa! Czekałam od początku na piosenki z "Black Market Music", mojej ulubionej Płyty Placebo. Doczekałam się jedynie "Slave to the Wage" i "Special K". Gdzieś po drodze cały Torwar gromko odśpiewał "Sto lat", a potem "Happy Birthday". Trasa jubileuszowa, więc okazja do świętowania jest codziennie.
Następnie "Song to Say Goodbye", czyli pierwszy symptom końca. "The Bitter End" - i zespół schodzi ze sceny.
Na pierwszy bis "Teenage Angst" w wersji średnio-szybkiej, moim zdaniem, najlepszej; "Nancy Boy" i "Infra Red". Na drugi - "Running up that Hill" - zagrane fantastycznie.
Mimo wszystko był to najlepszy koncert Placebo na jakim byłam - pod względem wykonawczym. Wyżej stawiam jedynie koncert z września 2003 roku - za towarzyszące mu emocje.
Chwilami podczas tego wieczoru miałam wrażenie, ze już nie rozumiem tego zespołu, ich muzyki; chwilami, że czas jednak się zatrzymał.Pozostaje mi mieć nadzieję, że Placebo nagrają jeszcze taką płytę, po wysłuchaniu której nie będę miała wątpliwości, że chcę jej posłuchać na żywo.

P.S. Zespół wyraźnie nie życzył sobie nagrywania i błyskania fleszami, co większość ludzi jednak zignorowała. Stefan bezlitośnie celował w fanów palcem, po
jednej z takich sytuacji Brian nawet zniknął za kulisami. Morrisey już nie wrócił... Dlatego dziś tylko zdjęcie (dzięki uprzejmości Kasi).


sobota, 22 października 2016

20 na 20












Placebo. Zespół ważny. Póki co - najważniejszy dzięki kilku genialnym płytom. Te słabsze są na szczęście w mniejszości; ich w ogóle nie musieliby nagrywać, nikt by się nie zorientował. Najważniejszy, bo z nim wiążą się najpiękniejsze i najmroczniejsze wspomnienia. Najpiękniejsze przyjaźnie. Podróże, o których pamięta się do końca. Intensywne miesiące i lata sprzed lat, do tej pory będące najbardziej znaczącym czasem w życiu.
Noc z 10. na 11. kwietnia 2001 roku. Płyta, która wywróciła wszystko do góry nogami.
Trzy koncerty, zapamiętane lepiej lub słabiej. Za tydzień mój czwarty ich koncert. Oni obchodzą 20-lecie, ja - 18 lat z nimi.
Od czasów "Meds", czyli od 2006 roku nie ekscytuję się tak już ich wydawnictwami. Czasy się zmieniły, ludzie też i trzeba to zaakceptować. Jedna formuła się wyczerpała w wyniku naturalnej ewolucji, a ta nowa nie jest już do końca moją bajką.
Od tamtego czasu porwał mnie tylko jedne utwór, co wyraźnie widać w zestawieniu, które specjalnie na tę ważną okazję ułożyłam. Od tamtego czasu nagrali tylko dwie płyty, z piosenkami lepszymi lub słabszymi, ale piosenkami, którym nie towarzyszył już dreszcz przejęcia i którym trudno nadać to samo znaczenie, co kiedyś.
Dreszcz natomiast towarzyszy mi przed zbliżającym się koncertem.Począwszy od ogłoszenia daty koncertu w marcu, przez zakup biletów w lipcu aż do teraz. Odliczam dni.
Postanawiam znów poczuć się jak dawniej. Pozostając w teraźniejszości, cofnijmy się w przeszłość.

20. "Pierrot the Clown"
19. "Sleeping With Ghosts"
18. "Days Before You Came"
17. "Loud Like Love"
16. "Commercial for Levi"
15. "Allergic (to Thoughts of Mother Earth)"
14. "Scared of Girls"
13. "Every You, Every Me"
12. "I Know"
11. "Haemoglobin"
10. "Teenage Angst"
9. "Pure Morning"
8. Broken Promise"
7. "Without You I'm Nothing"
6. "Black-Eyed"
5. "My Sweet Prince"
4. "Protect Me from What I Want"
3. "Kings of Medicine"
2. "Special Needs"
1. "Pessive Agressive"

wtorek, 5 lipca 2016

Marzenie - spełnione.












Są takie marzenia, które rodzą się nagle i nie wiadomo jak.
Zawsze wolałam Johna Lennona. Mam dokumenty, książki, płyty. O McCartney'u - nic.
Wiedziałam, że sir Paul występuje w Warszawie w 2013, jednak wcale mnie tam nie ciągnęło.
Może to dlatego, że zauroczyło mnie "Maybe I'm Amazed" wykonywane przez Dave'a Grohla i Norah Jones?
Możliwe.
O tym, jak się zaczęło już pisałam.
Przyznam się też, że pomyślałam wtedy, że w tym roku tyle ważnych osób już umarło i że być może jest to jedna z ostatnich szans na zobaczenie Beatlesa na żywo.

Bilet fizycznie przybył do mnie w połowie maja. "Tylko nie zapomnij zabrać, nie zapomnij zabrać, nie zapomnij zabrać" - jak mantra w głowie.
Nadszedł 14. czerwca. Niezły stres. Na ten wyjazd złożyło się kilka pierwszych razów logistycznych i językowych oraz kilka starych, nierozwiązywalnych problemów. Ale nic nie mąci wewnętrznej radości.
Wystarczy wsiąść w odpowiednie metro, wysiąść na odpowiednim przystanku, złapać M46, wysiąść tam, gdzie w zasięgu wzroku brakuje miejsc parkingowych i podążać za tłumem w jedynym słusznym kierunku.
Miejsca są nienumerowane, więc im wcześniej tym lepiej. Tłum przed wejściem nie napawa optymizmem, ale (głównie) Niemcy formują zgrabne kolejki i w 10 minut jestem w środku.
Waldbuhne, choć jeszcze pustawe, robi wrażenie...












Czekałam na ten koncert trzy miesiące. Pełna nadziei podszytej lękiem, że coś się nie uda. Udało się, bez wątpliwości. Kiedyś samo czekanie było tym najbardziej niesamowitym czasem. Potem chwila spełnienia i... pustka. Bo trzeba wracać do zwykłej codzienności. A ten koncert jest jak marzenie kompletne, nie pozostawiające żadnej dziury, przekonania, że jest coś więcej. Bo nic więcej nie ma.
Mam nadzieję, że takie koncerty nie zdarzają się raz w życiu. Nie chciałabym, żeby moje życie skończyło się w wieku 31 lat.

Coż można napisać więcej?
Że zaczęli od "Hard Day's Night" i grali kolejne 2 godziny i 35 minut.
Że 23 tysiące ludzi usłyszały w tym czasie (w kolejności niechronologicznej): "Save Us", "Letting Go", "Let'Em In", "Temporary Secretary", "FourFiveSeconds", "Hi,Hi,Hi", "Can't Buy Me Love", "Love Me Do", "Queenie Eye", "I'Ve Got a Feeling", "Here Today", "Fool on a Hill", "New", "Let Me Roll It", "Band on the Run", "Lady Madonna", "We Can Work it Out", "Eleanor Rigby", "Something" (co za niesamowita wersja!), "Let it Be", "In Spite of All the Danger", "My Valentine", "Maybe I'm Amazed" ("And this one I wrote for Linda"), "The Benefit of Mr. Kite". "Here, There and Everywhere", "Blackbird", "Back in the USSR", "Nineteen Hundred Eighty Five", "Live and Let Die" (z ogniem i fajerwerkami).
Że bisy zaczął sam McCartney z "Yesterday". A potem jeszcze "Birthday", "Golden Slumbers", "Carry the weight" i "The End".
Że wybiegł na scenę z ogromną niemiecką flagą, a potem z flagą tęczową i słowami: "Wir stehen zusammen mit Orlando".
Że zaprosił na scenę dwóch fanów z Japonii, ojca i syna, przebranych jak Beatlesi za czasów "Sierżanta Pieprza".
Że łzy wzruszenia lały mi się strumieniami, choć wcale się tego nie spodziewałam.


P.S. Nie dysponuję niestety dobrymi zdjęciami z samego koncertu. Ale dzięki uprzejmości Annekathrine Linge, możemy oglądać jej zdjęcia: http://www.sunshine-pics.com/music/gallery/album/14062016_paul_mccartney_in_berlin.html

piątek, 18 marca 2016

Comeback vol. 3

Album "K 2.0" to trzeci powrót Kula Shaker - zespołu, który za pomocną piosenki i teledysku "Tattva" gdzieś około 1998 roku zachwycił mnie tak, że rzuciłam wszystko i pobiegłam po debiutancki album.
Po wydaniu dwóch albumów grupa odeszła w niebyt. Siły połączyła znów w 2004 roku, a trzy lata ukazał się album "Strange Folk", który przeszedł totalnie bez echa. Rok 2010 przyniósł "Pilgrim's Progress" - płytę mocną i bardzo równą, która również - niestety - nie wzbudziła większego entuzjazmu.
Niemal sześć lat później ukazuje się "K 2.0", piata płyta w dwudziestoletniej karierze Kula Shaker.
Czy kariera to nie za duże słowo? Debiutancki "K" zrobił na świecie niesamowitą furorę. Był jednym z najszerzej rezonujących debiutów lat 90., niezwykłym powiewem świeżości w Wielkiej Brytanii a.d. 1996, gdzie jeszcze niepodzielnie rządził britpop. Bardzo wyrazista płyta, z niezapomnianymi utworami łączyła to, co najlepsze w klasycznym brytyjskim rocku i słodkiej psychodelii lat 60. z inspiracjami wschodnim mistycyzmem. Liderowi grupy, Crispianowi Millsowi, natura nie poskąpiła charyzmy. Rozsadzała go energia (teledysk do "Hush"), przepełniała duchowość. A jeśli połączymy to z talentem do pisania niezwykle chwytliwych piosenek, otrzymamy lidera doskonałego. Niektórzy mieli go za zakręconego dziwaka. Co z tego, jest niesamowity.
"K" nadal słucha się wybornie. Ten album nic a nic się nie starzeje.
Trzymam w rękach "K 2.0". Czy to "K" naszych czasów? Rzut oka na książeczkę i już wiemy, że tak. Opis "2.0" oznacza lepszą wersję oryginalnego pomysłu.
Po wysłuchaniu uważam, że bliżej mu do "Pilgrim's Progress" niż do "K". Ale przyjrzyjmy się mu z bliska.
Album zaczyna się od mantrowanego przez Crispiana Millsa "Infinite Sun". Z początku delikatny, niepozorny, przechodzi płynnie w klasyczny kulashakerowy utwór. Gitara spotyka piękną melodię i flirtuje z hinduskimi instrumentami. Co ciekawe, zarys tego utworu powstał jeszcze przed nagraniem "K". Chwyta niesamowicie. Po drugim przesłuchaniu podśpiewywanie gwarantowane.
Dalej następuje seria prostych, miłych i bezpretensjonalnych piosenek nawiązujących stylistycznie do The Beatles, hippisowskich hymnów, Boba Dylana czy britpopu.
Momentami zastanawiałam się, czy te utwory aby na pewno śpiewa Mills. Ale widać ząb czasu nadgryza także wiecznych chłopców.
Ciekawiej robi się pod koniec albumu. "Hari Bol" ma nawiązywać do "Tattvy", podejrzewam, że to, że obydwa na swoich albumach znajdują się pod numerem 9.też nie jest przypadkiem. Dzięki "Get Right Get Ready" przenosimy się do lat 70. Ten rytm! Funk w czystej postaci. I na koniec "Mountain Lifter", pięknie spinający całość.
Teksty nawiązują do życia duchowego i jego przenikania się ze współczesną materią.
Cóż... Ten album jest sponsorowany przez literkę K i liczbę 11. Brzmi znajomo. Ale w "K 2.0" nie ma świeżości "K". Ten album świata nie podbije, choć lider Kula Shaker w wywiadzie dla "XS Noise" mówił, że to album odpowiadający wymogom naszych czasów ("K", według niego, swój czas wyprzedzał). Ale nie musi. Fajnie, że jest ktoś, kto konsekwentnie trzyma się obranej przez siebie drogi. Jeśli jeszcze ktoś o Kula Shaker pamięta (a szczególnie w ich niewdzięcznej ojczyźnie), powinien sięgnąć po ten album. Szczególnie, że trzyma naprawdę równy poziom jak na album, który powstawał w biegu i zyskuje z każdym kolejnym przesłuchaniem.
Obejrzyjcie teledysk do "Infinite Sun". To ciągle ta sama banda niegroźnych świrów. Ale za to jak grają!


sobota, 12 marca 2016

Jak spełniają się marzenia

W czwartek rano na facebooku zobaczyłam informację o trzech planowanych na czaerwiec koncertach Paula McCartneya w Niemczech.
O, Paul McCartney. O, Niemcy.
Fajnie.
Ale chwilunia.
Paul McCartney?! Niemcy?! Berlin blisko!
Bilety? Są.
Nagle okazało się, że marzeń nie trzeba przeliczać na pieniądze, kilometry czy język obcy.
Szybka decyzja, tym bardziej, że w 24 godziny wykupiono już dwa sektory.
Jest - zamówienie złożone, bilet ma przyjść na kilka tygodni przed koncertem. Z niecierpliwości chyba zniosę jajko.
Nie udało mi się być w Warszawie - z resztą wtedy nie marzyłam jeszcze oo zobaczeniu na żywo sir Paula.
Teraz cieszę się jak dziecko.

poniedziałek, 29 lutego 2016

"Vinyl"


Martin Scorsese i Mick Jagger. Wow! Te dwa nazwiska wystarczą, żeby zelektryzować każdego fana filmu i/ lub muzyki. Bo w tym przypadku te dwa światy się pięknie zazębiają. Scorsese nakręcił dokument o Stonesach ("Rolling Stones w blasku świateł" z 2008 roku), a Jagger od lat zajmuje się także produkcją filmów.
Razem postanowili nakręcić serial ( w początkowym zamyśle Jaggera miał być to pełnometrażowy film) o świecie muzyki widzianym oczyma właściciela wytwórni płytowej. Pomysł narodził się już ponad 20 lat temu, ale rumieńców nabiera od roku 2008. Z resztą, pomysł miał swoje ugruntowanie w twardej rzeczywistości, bo oparty był na 40-letniej jeździe bez trzymanki lidera The Rolling Stones. No i kto wie więcej o rock and rollu niż sam Mick Jagger?

Głównym bohaterem jest tu muzyka. Tytułowy winyl, główny wtedy (a rzecz dzieje się w 1973 roku) nośnik dźwięków. Nagrywane samodzielnie kasety młodych zespołów. Koncerty, które energią roznosiły na strzępy. Zaraz obok - to, co z muzyką było od zawsze związane: blichtr, sława i niesława, seks, odmienne stany świadomości. Trzeba było dużo samozaparcia, żeby pozostać w pionie.
Muzycznie czasy były bardzo ciekawe: epoka Woodstock tliła się na zgliszczach, hulał glam, hard rock, powoli rodził się hip hop, punk i disco. Jesteśmy o krok od debiutujących nowojorskich kamieni milowych: Patti Smith i The Ramones. To czasy, kiedy żony poznawało się na przyjęciach u Andy'ego Warhola.
Według słów głównego ludzkiego bohatera serialu, Richiego Finestry "muzyka ma być prawdziwa, surowa, jak wtedy, gdy byłeś nastolatkiem". I tak jest wtedy.

Pierwszy odcinek (pierwszy sezon będzie miał ich dziesięć) przedstawia pięć dni z burzliwego życia wyżej wspomnianego Richiego Finestry, szefa American Century Records. Richie jest trochę zblazowany, trochę znudzony i bardzo zrezygnowany. Chciałby uciec, ale za bardzo nie ma dokąd. Dla rodziny wyrzekł się rock'n'rollowego etosu, któremu niegdyś hołdował. A teraz nadszedł dla niego czas decyzji, trzeba wybrać drogę. Finestra i jego współpracownicy postanawiają sprzedać wytwórnię. Analogicznie - mniej więcej w tym samym czasie, w realnym świecie, wytwórnia Atlantic (która w "Vinylu" podkupiła American Century Records Led Zeppelin) została sprzedana Warner Bros. Richie, dzięki nieoczekiwanemu splotowi wydarzeń trafia na koncert New York Dolls i czuje. A o to także chodzi w rock and rollu. Jego świat chwieje się w posadach - dosłownie i w przenośni.

To, co dzieje się wokół American Century Records to z pozoru idealny świat. Ale pod powierzchnią rządzą pieniądze, korupcja, przemoc,sympatie i antypatie. Sama muzyka i jej głód zdają się schodzić na dalszy plan. Narkotyki są chlebem powszednim. Trzeba utrzymywać przyjaźnie z ludźmi, których wcale nie chcielibyśmy znać. Żeby wyszukiwać zespoły, z którymi można podpisać kontrakt nie wystarczą jedynie umiejętności biznesowe, tu trzeba intuicji. Takową posiada Jamie, "dziewczyna od kanapek".

Trzecim bohaterem jest miasto, w którym dzieje się akcja serialu - Nowy Jork. Wtedy to było zupełnie inne miasto, niż jest teraz. Wrzało, ale jego puls nie był jeszcze wtedy regularny. Scorsese powiedział kiedyś: "Wielkie rzeczy nie dzieją się w przytulnym środowisku wypełnionym przez ustatkowanych ludzi". Doskonale pisała też o tym Patti Smith w "Poniedziałkowych dzieciach". Terence Winter, współautor scenariusza, dorastał na Brooklynie, Martin Scorsese - w Little Italy. Po raz kolejny - temat znają od podszewki.

I na koniec o wschodzącej gwieździe. Wokalistę zespołu Nasty Bits gra James Jagger. Tak, z tych Jaggerów. I ma teraz tyle lat, ile jego ojciec miał w 1973 roku. Co więcej, gra w punkowej kapeli Turbogeist, która co prawda na czas rozwijania przez jej lidera kariery aktorskiej zrobiła sobie przerwę, ale zgodził się pożyczyć swoje piosenki. Młody Jagger dopasował je do serialu with a little help from his friends, ekhm, father..

Mick Jagger jest gwarantem treści. Scorsese - gwarantem jakości. Terence Winter - gwarantem sprawnie opowiedzianej historii. Do tego grająca Jamie Juno Temple, córka Juliana Temple, który nakręcił między innymi "Sex Pistols: Wściekłość i brud". Czy trzeba wymieniać dalej?

Podkręćcie wąsa i nastawcie kołnierzyki. Będzie głośno.

Zdjęcie: billboard.com