piątek, 18 marca 2016

Comeback vol. 3

Album "K 2.0" to trzeci powrót Kula Shaker - zespołu, który za pomocną piosenki i teledysku "Tattva" gdzieś około 1998 roku zachwycił mnie tak, że rzuciłam wszystko i pobiegłam po debiutancki album.
Po wydaniu dwóch albumów grupa odeszła w niebyt. Siły połączyła znów w 2004 roku, a trzy lata ukazał się album "Strange Folk", który przeszedł totalnie bez echa. Rok 2010 przyniósł "Pilgrim's Progress" - płytę mocną i bardzo równą, która również - niestety - nie wzbudziła większego entuzjazmu.
Niemal sześć lat później ukazuje się "K 2.0", piata płyta w dwudziestoletniej karierze Kula Shaker.
Czy kariera to nie za duże słowo? Debiutancki "K" zrobił na świecie niesamowitą furorę. Był jednym z najszerzej rezonujących debiutów lat 90., niezwykłym powiewem świeżości w Wielkiej Brytanii a.d. 1996, gdzie jeszcze niepodzielnie rządził britpop. Bardzo wyrazista płyta, z niezapomnianymi utworami łączyła to, co najlepsze w klasycznym brytyjskim rocku i słodkiej psychodelii lat 60. z inspiracjami wschodnim mistycyzmem. Liderowi grupy, Crispianowi Millsowi, natura nie poskąpiła charyzmy. Rozsadzała go energia (teledysk do "Hush"), przepełniała duchowość. A jeśli połączymy to z talentem do pisania niezwykle chwytliwych piosenek, otrzymamy lidera doskonałego. Niektórzy mieli go za zakręconego dziwaka. Co z tego, jest niesamowity.
"K" nadal słucha się wybornie. Ten album nic a nic się nie starzeje.
Trzymam w rękach "K 2.0". Czy to "K" naszych czasów? Rzut oka na książeczkę i już wiemy, że tak. Opis "2.0" oznacza lepszą wersję oryginalnego pomysłu.
Po wysłuchaniu uważam, że bliżej mu do "Pilgrim's Progress" niż do "K". Ale przyjrzyjmy się mu z bliska.
Album zaczyna się od mantrowanego przez Crispiana Millsa "Infinite Sun". Z początku delikatny, niepozorny, przechodzi płynnie w klasyczny kulashakerowy utwór. Gitara spotyka piękną melodię i flirtuje z hinduskimi instrumentami. Co ciekawe, zarys tego utworu powstał jeszcze przed nagraniem "K". Chwyta niesamowicie. Po drugim przesłuchaniu podśpiewywanie gwarantowane.
Dalej następuje seria prostych, miłych i bezpretensjonalnych piosenek nawiązujących stylistycznie do The Beatles, hippisowskich hymnów, Boba Dylana czy britpopu.
Momentami zastanawiałam się, czy te utwory aby na pewno śpiewa Mills. Ale widać ząb czasu nadgryza także wiecznych chłopców.
Ciekawiej robi się pod koniec albumu. "Hari Bol" ma nawiązywać do "Tattvy", podejrzewam, że to, że obydwa na swoich albumach znajdują się pod numerem 9.też nie jest przypadkiem. Dzięki "Get Right Get Ready" przenosimy się do lat 70. Ten rytm! Funk w czystej postaci. I na koniec "Mountain Lifter", pięknie spinający całość.
Teksty nawiązują do życia duchowego i jego przenikania się ze współczesną materią.
Cóż... Ten album jest sponsorowany przez literkę K i liczbę 11. Brzmi znajomo. Ale w "K 2.0" nie ma świeżości "K". Ten album świata nie podbije, choć lider Kula Shaker w wywiadzie dla "XS Noise" mówił, że to album odpowiadający wymogom naszych czasów ("K", według niego, swój czas wyprzedzał). Ale nie musi. Fajnie, że jest ktoś, kto konsekwentnie trzyma się obranej przez siebie drogi. Jeśli jeszcze ktoś o Kula Shaker pamięta (a szczególnie w ich niewdzięcznej ojczyźnie), powinien sięgnąć po ten album. Szczególnie, że trzyma naprawdę równy poziom jak na album, który powstawał w biegu i zyskuje z każdym kolejnym przesłuchaniem.
Obejrzyjcie teledysk do "Infinite Sun". To ciągle ta sama banda niegroźnych świrów. Ale za to jak grają!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz