sobota, 24 lipca 2010

Samograje



Dziś miało być zupełnie o czymś innym. Jednak na fali pisania zniosło mnie na pobliską dziką i mocno zarośniętą gęstymi chaszczami plażę mojego dzieciństwa. Kto z urodzonych w pierwszej połowie dekady lat 80. nie pamięta oglądanego w czarno-białym telewizorze programu ze słowem "świat" w tytule i nadawanych na jego końcu fragmentów pokazów ówczesnej, jakże przedpotopowej mody? Towarzyszyły im dwa (tylko tyle pamiętam) utwory: "Wonderful Life" Blacka i ... No właśnie. Co to było, to drugie? A wokalista zespołu Nell, o którym miałam dziś pisać, w czasie koncertu we wrocławskim "Firleju" w 2007 roku wdrapywał się, śpiewając go, na głośniki ustawione pod sam sufit. W głowie huczy melodia, można nucić pod nosem, ale, co najgorsze, nie pamiętam ani jednego słowa, które padały w tekście. To gorsze niż zmaganie się z hasłem "czy to mi czegoś nie przypomina?". Gugluję. Pokazy mody+piosenki+lata 80. Widać nie tylko ja mam ten problem. Dzięki pomocy i pamięci innych udało się rozwiązać zagadkę. To Fancy. "Flames of Love". No oczywiście, że pasuje do melodii! www.youtube.com - skoro mam, to korzystam. Oooo, tego się nie spodziewałam. Pan Fancy to taka mniej kosmiczna wersja Davida Bowie. Bary, bary, bary! I ta niemiecka ekspresja wokalna. Jak tu mu nie wierzyć... Nie wątpię, Europa wtedy szalała. A Black? Przepraszam, jeśli coś mi umknęło, ale dla mnie to taki one hit wonder. Taki już los niektórych... Kolejny raz obejrzałam teledysk do "Wonderful Life" - jest niezapomniany. Sam Colin Vearncombe przypomina mi nieco Jamesa Deana zmieszanego z moim kuzynem. Czasami tęsknię za czasami, kiedy taka muzykę można było usłyszeć w mediach częściej. Dziś można sobie samemu włączyć, ale to już nie to samo. Na pewno istnieją jeszcze inne covery "Flames of Love", oprócz tego, który grał zespół Nell, ale nie znam i chyba nie chcę znać. Oryginał wystarcza ponad wszystko. Co do "Wonderful Life" uważam, że jest to bardzo wdzięczny temat do przerabiania. Artyści pomyśleli chyba to samo i rynek muzyczny zarzucił nam tak rozbieżne wersje jak ta Tiny Cousins (dzielnie wysłuchałam 40 sekund) i polskiego zespołu Carrion (tak, minuta i trzydzieści sekund wystarczy, akcent i "podkręcanie" końcówek mnie powaliły). Za to zdecydowanie polecam cudownie apatyczną wersję Myslovitz i delikatną, zwiewną Mathildy Santing (kiedy nagrywałam ją z radia, w opisie na kasecie napisałam, co usłyszałam, czyli: Matilda Something...). A kiedy najdzie mnie odwaga cywilna opowiem o swoich przygodach z Al Bano i Rominą Power. Do usłyszenia w latach 80.

poniedziałek, 19 lipca 2010

A jednak można


A więc można? Można. Poznań może. 20. września po raz kolejny z koncertem przyjedzie do Polski Sting. Zagra właśnie w Poznaniu z okazji otwarcia Stadionu Miejskiego. Deutsche Gramophon dopiero co wydał "Symphonicities" (tytuł stanowi nawiązanie do słynnego albumu "Synchronicity" The Police z roku1983), a sam Sting rusza w trasę, która obejmuje także Poznań. I tym samym mamy trzy pieczenie upieczone na jednym ogniu: będzie Sting, będzie uroczyste otwarcie stadionu i będzie kolejna inicjatywa z cyklu "Poznań dla Ziemi". I będzie Royal Philharmonic Orchestra i największe przeboje w modnych, symfonicznych aranżacjach. Bilety będą drogie (bo kto chciałby stać na szarym końcu za 95 zł?), ale dochód z nich zostanie przeznaczony na akcje proekologiczne. Na marginesie przypomnę tylko, że gdyby nie "Poznań dla Ziemi" do Polski nadal nie przyjechałby zespół Radiohead. Bo koncert z 1994 roku chyba się nie liczy. Postawili proekologiczne wymagania, które zostały spełnione i wszyscy byli zadowoleni. Po raz kolejny powtórzę: dobrze, że artystom chce się walczyć, choć wcale nie muszą.
Poznań wyrasta na przodowników pracy na tle innych miast w kilku dziedzinach. Wrocławski stadion jeszcze nie osiągnął połowy swej wielkości. Zamiast robić, lepiej mówić. Ale dawno nie było żadnej afery, więc ciii...
Kogo zaprosi Wrocław na otwarcie swej dumy, dzieła przelanych milionów, krwi i łez? Corocznych sylwestrowych bywalców? Nuda. Lepiej nie. Szkoda, że czasami mojemu miastu brakuje nieco ambicji i chęci zdrowego współzawodnictwa. Poznań może. Wrocław chyba nie. A przynajmniej na to wygląda. Sam fakt nadążenia ze wszelkimi budowami będzie pełnym sukcesem. Takie jest chyba założenie. Choć nie obraziłabym się, gdyby miasto przygotowało jakąś miłą małą niespodziankę.
Tymczasem do koncertu Swell Season pozostało tylko 96 dni...

sobota, 17 lipca 2010

Punk's not dead

Dziś drugi dzień festiwalu w Jarocinie. Specjalnego - bo w tym roku obchodzimy trzydziestolecie tego legendarnego festiwalu. Nie jest to trzydziesta impreza z kolei, ale właśnie mija trzydzieści lat od jej pierwszej edycji w 1980 roku. Najdłuższa przerwa bez Jarocina trwała 6 lat, pomiędzy 1994 a 2000 rokiem. Chyba wtedy nikt nie sądził, że można wskrzesić ogień z popiołów dawnego festiwalu... Edycja z 2000 roku była rozczarowaniem. Nie było spodziewanej frekwencji, nie pomogła zagraniczna gwiazda, zespół Therapy?... Kolejna przerwa, kolejne pięć lat. Tegoroczna edycja jest dwudziestym drugim Jarocinem. Nie ma już chyba szans, by festiwal odrodził się w dawnej formule. To już nie te czasy, a i nic przecież nie trwa wiecznie. W obecnych czasach chyba żadna impreza nie ma racji bytu bez zagranicznych gwiazd. Therapy? w 2000 roku to tylko namiastka. Później w Jarocinie zagrali IAMX, Editors, Archive, Asian Dub Foundation, New Model Army, Peter Murphy. Konkurs młodych zespołów też już nie ten sam. Dziś wygrać Jarocin nie wystarczy. Kiedyś był to niesamowity prestiż. Myślę, że gdyby nie było teraz tak wielu możliwości zaprezentowania siebie i swojej twórczości, taki konkurs nadal miałby rację bytu. A tak... Czy ktoś wie, jak toczy się kariera zwycięzcy z 2007 roku, zespołu Lustro? Ja nie.
Atmosfera też chyba nie ta sama. Może się wymądrzam, bo nigdy nie byłam w Jarocinie. Ale dla namiastki tamtych lat wystarczy obejrzeć zdjęcia z książki "Jarocin w obiektywie bezpieki". Polecam też zdjęcia archiwalne na stronie www.jarocinfestiwal.pl - pan "na kiura" jest moim faworytem.
Jarocin już chyba nie jednoczy młodzieży pod jednym hasłem. Jesteśmy wolni, mamy wszystko. Oficerowie bezpieki nie biegają już z aparatami, nie robią zdjęć, które potem uzyskają śmieszno-straszne podpisy. Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Każda epoka ma festiwal na miarę swoich czasów.
Mogę sobie jedynie wyobrazić, co będzie działo się pod i na scenie w czasie reaktywowanej na ten jeden koncert Pidżamy Porno. Punk is not dead, ma tylko trochę inną formę.

czwartek, 15 lipca 2010

Mieszkam tu, tu, tu, tu

W Polsce. W kraju, w którym muzyka, jak i bycie muzykiem jest wciąż traktowane jako mało opłacalne hobby, jako niezobowiązująca rozrywka. A i jako krewni, i znajomi inżyniera Mamonia, lubimy tylko te piosenki, które już słyszeliśmy.

Początek lat 80. XX wieku przyniósł Polakom dźwięki, o jakich starszym pokoleniom się nawet nie śniło. Zadebiutowały zespoły Maanam, Lady Pank, Perfect, Republika. Głośne, bezpretensjonalne, wyraziste. Obok nich, w piwnicach i garażach, za instrumenty chwyciła młodzież zafascynowana muzyką i subkulturą punk. Do Polski to zjawisko dotarło z Wysp Brytyjskich z kilkuletnim opóźnieniem i od razu przybrało kształt protestu politycznego. Gdy tam punk powoli dogasał, u nas dopiero nabierał siły i rozpędu. Młodzi muzycy stworzyli swoją własną niszę, swoisty underground, tzw. „trzeci obieg” – obok muzyki prezentowanej w oficjalnych mediach muzyki i tej ściśle związanej z opozycją polityczną. Ich głos był skierowany przede wszystkim przeciwko szarości, zniewoleniu, zakłamaniu władz, ale też przeciw bierności większości społeczeństwa. Te magiczne lata określane są mianem „boomu polskiego rocka”.

O tym, w dużym skrócie, opowiada film „Beats of Freedom – Zew wolności” Wojciecha Słoty i Leszka Gnoińskiego. Stworzyli oni dokument o narodzinach rocka w Polsce oraz, przede wszystkim, o znaczeniu muzyki kontestującej w latach komunizmu ze szczególnym uwzględnieniem ich ostatniej dekady.

Kiedy trwały obrady Okrągłego Stołu, a potem odbywały się pierwsze demokratyczne wybory, miałam cztery lata. Nie mogę wiele pamiętać z tamtych czasów. A jednak polski punk lat 80. wzbudza we mnie niemałe emocje. To tej muzyce poświęciłam pracę magisterską. Dlaczego? Bo to właśnie ona najpełniej oddaje fenomen zjawiska zwanego „polskim rockiem”; najlepiej pokazuje, czym jest bunt i do czego może on prowadzić.

Nie śmiem twierdzić, że to muzyka obaliła w Polsce komunizm, ale na pewno przyczyniła się do otwarcia oczu i wzrostu świadomości społeczno – politycznej przede wszystkim młodych Polaków. W końcu ktoś odważył się głośno krzyczeć, głośno krytykować - w kraju, w którym konstytucja gwarantowała wolność słowa, ale jednak to cenzorzy decydowali, kto może się wypowiadać, a kogo dopuszczać do głosu nie należy.

„Chować się, bo nadbiega tłum”

Wróćmy jednak do samego filmu. Z niecierpliwością czekałam na seans, jednocześnie żałując, że nie ukazał się rok temu, kiedy pisałam pracę magisterską. Wrażenia tuż po obejrzeniu filmu miałam jednak mieszane. Mamy tu trochę tła historycznego zilustrowanego materiałami archiwalnymi, mamy początki muzyki kontestującej w latach 60. A jednak czegoś brakuje… Troszkę więcej spójności i głębi spojrzenia. Autorzy swobodnie przechodzą od jednego wydarzenia do drugiego, co, moim zdaniem, upraszcza nieco obraz tamtej rzeczywistości.

Jednak tym, co najbardziej mnie zastanawia jest osoba narratora. Do tej pory nie potrafię odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego jest nim Chris Salewicz, legenda brytyjskiego dziennikarstwa muzycznego? Salewicz, z pochodzenia Polak, przybywa z kolebki punk rocka. Złośliwość podpowiada mi, że może Brytyjczyk chciał w końcu przekonać się czym jest punk, skoro w jego kraju okazał się być, cytując wokalistę Sex Pistols, Johnny’ego Rottena, „wielkim, rock’n’rollowym szwindlem”? Czy może po prostu sami nie umiemy opowiadać o własnej wyjątkowości? Nie mamy dystansu i może potrzeba nam obiektywnego oka, by móc z perspektywy już niemal trzydziestu lat podsumować to, co wtedy się w Polsce działo? Oprócz narratora wypowiadają się ludzie bezpośrednio uczestniczący w wydarzeniach tamtych lat, jak Marek Niedźwiecki, Lech Janerka, Muniek Staszczyk (T. Love), Kazik Staszewski (Kult), Tomek Lipieński (Tilt), Zbigniew Hołdys (kiedyś Perfect), Zbigniew Krzywański (Republika).

Być może ciekawym rozwiązaniem byłoby uczynienie narratorem dokumentu osobę młodą, urodzoną już w demokratycznej Polsce? Zrozumienie tamtych lat na pewno stanowiłoby większe wyzwanie dla niej, niż dla dziennikarza, który w swoim dorobku ma biografie takich tuzów, jak Bob Marley czy Paul McCartney (co zostało skwapliwie podkreślone w filmie). Moim zdaniem, główni odbiorcy filmu to przede wszystkim właśnie pokolenie obecnych nasto- i dwudziestolatków oraz dzisiejsi czterdziesto- i pięćdziesięciolatkowie. Dla tych pierwszych to lekcja historii, dla drugich przypomnienie czasów, kiedy sami mieli po kilkanaście lat i być może byli jednymi z tych, którzy jeździli na festiwal do Jarocina. Taka właśnie publiczność w głównej mierze wypełniła salę kinową.

„Odczepcie się, chcę mieć własne życie”

Co takiego wyjątkowego działo się wtedy, trzydzieści lat temu? Muzyka zyskała „zupełnie inny wymiar”, jak mówi Salewicz. Po raz pierwszy tak mocno i bezpretensjonalnie sprzeciwiła się reżimowi politycznemu. Hippisowska rewolucja pod koniec lat 60. w Stanach Zjednoczonych była skierowana głównie przeciw mieszczańskiej obyczajowości. Ale gdy jej echa dotarły do Polski, przełożyły się także na sytuację polityczną. Za żelazną kurtyną brakowało niemal tego wszystkiego, co Amerykanie mieli na wyciągnięcie ręki. Dla polskich hippisów wolność osobista stała się więc główną wartością – tego, co wewnątrz nikt nie mógł im odebrać. Jednak według oficjalnej prasy z lat 70. hippisi to „nieroby, lenie i zboczeńcy”, a hippizm to „moda groźna i zaraźliwa”. Film Słoty i Gnoińskiego świetnie pokazuje to, jak wtedy traktowani byli hippisi na zasadzie analogii golenia owiec i zamykania ich w klatkach.

Kilka lat później do Polski dotarł punk rock, muzyka, która jak mówi w filmie Tomasz Lipieński, lider Tiltu, „dała iskrę i staliśmy się wolni”. Dlaczego komunistyczne władze na to pozwalały? Poseł Arkadiusz Rybicki uważa, że wtedy władze nie były w stanie kontrolować tego zjawiska, a Krzysztof Grabowski z zespołu Dezerter, że cenzorzy nie umieli słuchać takiej muzyki. Pozwalano na organizację koncertów, by młodzież nie gromadziła się na ulicznych demonstracjach. Do dziś nie pozostaje potwierdzona kontrowersyjna teza, że festiwal w Jarocinie był tzw. wentylem bezpieczeństwa. Dopuszczano jego organizację, by nie doszło do eskalacji buntu młodzieży. O tym jednak film jedynie wspomina. Początki samego Jarocina potraktowane zostały bardzo pobieżnie. Festiwal po prostu powstał. I trwał. Mimo przeciwnościom, stanowi wojennemu (festiwal w Opolu się nie odbył, ale Jarocin tak), mimo tego, że był „zagrożeniem dla stabilizacji kraju”. Cały czas monitorowany przez funkcjonariuszy SB festiwal dorobił się pokaźniej ilości akt, których część kilka lat temu została wydana w książce „Jarocin w obiektywie bezpieki”. W filmie pokazano kilka zdjęć z akt, zawartych również w książce, razem z komentarzami funkcjonariuszy. Ciekawe, czy tylko podczas mojego seansu wzbudzały one salwy śmiechu?

„W obecnych czasach pozostaje tylko muzyka”, twierdzi uczestniczka festiwalu. Te słowa doskonale oddają wyjątkowość tamtych lat. Lepiej niż obrazki z Jarocina zilustrowane piosenką „Dorosłe dzieci” zespołu Turbo, co moim zdaniem, było zbyt banalne i jednocześnie zbyt sentymentalne.

„Płonie wielki ogień i wieje wielki wiatr”

Zaskakująca jest też podkreślona w filmie analogia pomiędzy postrzeganiem walki z komunizmem przez młodych oraz przez polityczną opozycję. I jedni, i drudzy stali po jednej stronie barykady, choć ludzie „Solidarności” dla muzyków trzeciego obiegu byli „tylko” kolejnymi politykami. Lech Wałęsa w archiwalnym nagraniu mówi: „wszyscy razem to jest siła, to jest moc i my to zrobimy”. Czy nie tak samo mogła powiedzieć o sobie ówczesna młodzież?

Gnoiński i Słota wspominają zespoły wtedy bardziej znane szerszej publiczności, jak Perfect, Republika czy Maanam, jak i te słuchane głównie przez ludzi młodych: Kult, Aya RL, Dezerter, Brygada Kryzys, Tilt czy niemal zupełnie już zapomniany Stan Zvezda. Wiele z nich gra do dziś i, co więcej, nadal kontestuje.

Ten film jest i będzie potrzebny. W obliczu poczucia solidarności z tamtymi ludźmi, które wzbudza ten dokument, zapominam o swoich mieszanych uczuciach. A najlepiej chyba o „Beats of Freedom” świadczy wychodząca z kinowej sali publiczność, wspólnie podśpiewująca „Mówię ci, że” Tiltu.

Tytuł pochodzi z utworu „Polska” zespołu Kult (z albumu „Posłuchaj, to do ciebie”, 1987), śródtytuły z: „Klus Mitroch” Klaus Mittfoch („Klaus Mittfoch, 1984); „Szara rzeczywistość” Dezerter („Underground out of Poland”, 1987); „Przestań śnić (Obudź się)” Brygada Kryzys („Brygada kryzys”, 1982).

niedziela, 11 lipca 2010

Love Amongst Ruin


Co za pretensjonalna nazwa... Uaa. A to nazwa nowego zespołu Steve'a Hewitta, byłego perkusisty Placebo. Miłość pośród ruin... A na stronie głównej strony internetowej bukiet zwiędłych róż. Gorzej być nie może. I nie jest. Wystarczy posłuchać muzyki.
Zespół powstał stosunkowo niedawno, jego debiut sceniczny miał miejsce 9. czerwca. Na album przyjdzie czekać jeszcze do 6. września. A pod koniec września dwa koncerty w Polsce: w Poznaniu i Warszawie. Na brak zainteresowania chyba nie będzie co liczyć, mając na uwadze swoisty fanatyzmu, z jakim był przyjmowany w naszym kraju poprzedni zespół Hewitta.
Od momentu odejścia z zespołu w 2007 roku przestałam śledzić jego dalsze poza-Placebowe losy. Skupienie pozostało oczywiście na jego byłym zespole i nowym, świeżym perkusiście.
Trudno było mi sobie wyobrazić Steve'a Hewitta w nowym zespole. Był w końcu "tylko" perkusistą. W Love Amongst Ruin (brr, co za nazwa!) jest gitarzystą, kompozytorem i wokalistą, czyli liderem pełną gębą. Trudno mi wyobrazić sobie "nowy zespół Steve'a Hewitta", gdzie sam zainteresowany siedziałby za perkusją. To już nie to samo.
Obok Hewitta grają Steve Hove (gitara; nie mylić ze Stevem Howe), Laurie Ross (wiolonczela, klawisze), Magnus Lunder (gitara basowa), Donald Ross Skinner (gitara) oraz Keith York (perkusja).
Debiutancki singiel "So Sad (Fade)" jest surowy i zimny. Lepiej prezentują się np. "Away From Me" (ballada w klimacie The Cure) czy "Bring Me Down". Hewitta wokalistę znamy z coveru "Daddy Cool" Boney M., jeszcze z czasów Placebo. A to daje słabe wyobrażenie o ty, co potrafi pan Steve jako śpiewak. Zaskakujące uczucie. To naprawdę on śpiewa? Niemożliwe... Przecież drummers don't talk. Ale stereotypy są od tego, by je łamać.

piątek, 9 lipca 2010

Nie wierzę w...



























Czuliśmy się zagubieni w przestrzeni międzyplanetarnej, wśród stu niedostępnych planet, szukaliśmy jedynej planety prawdziwej, jedynej, gdzie były bliskie nam krajobrazy, przyjazne domy, kochani ludzie.
A. de Saint-Exupery "Ziemia, planeta ludzi"

Te słowa zapisałam w nocy z 7. na 8. grudnia 2002 roku przy utworze, który wtedy wdarł się w moje uszy i świadomość i chyba już tam na zawsze pozostanie. "God" - utwór Johna Lennona w wykonaniu Collage. Wtedy, w nocy, usłyszałam go po raz pierwszy. Druga okazja nadażyła się dopiero cztery lata później, gdy zakupiłam całą płytę "Nine Songs of John Lennon" z 1993 roku. Kupiłam oczywiście dla tej jednej piosenki, pamiętając jakie wrażenie na mnie zrobiła.
"God" to utwór do słuchania w nocy. Chciałoby się wstać z łóżka i dać porwać tej niesamowitej, wszechogarniającej przestrzeni, zamkniętemu kręgowi niebiańsko magicznych dźwięków. Albo po prostu zamknąć oczy i w całkowitych ciemnościach obserwować najpiękniejsze chwile swojego życia ułożone w magiczną całość. Chłonąć każdą nutę (...)
Wspaniałe uczucie - jakby w sam środek progresywnego pejzażu wrzucono powietrzną, mocno erotyczną gitarę. I ta genialna partia klawiszy... I energia zawarta w końcówce, po tym, gdy wydaje się, że w 5 minucie i 20 sekundzie nastąpi koniec... Niesamowity jest także tekst, ale to zasługa Johna Lennona. Ciekawe, czy niejaki Zimmerman się obraził...
"Nine Songs of John Lennon" kupiłam dla "God", ale i pozostałe utwory są niesamowite - niektóre wersje Collage są moim zdaniem lepsze niż oryginały Lennona. Świętokradztwo? A może po prostu piosenki Lennona są świetnym materiałem do obróbki? Wystarczy wspomnieć niesamowitą wersję "Working Class Hero" Marianne Faithfull. A może ja po prostu zawsze wolałam George'a Harrisona?

środa, 7 lipca 2010

Kraina łagodności

Potrzeba łagodności muzycznej dziś w moim przypadku jest ogromna, choć ostatni post temu przeczy. No ale w najbliższym czasie nastroje będą zmieniać się coraz częściej. Już nie tylko ja sama domagam się muzyki.
Kuba Badach. Objawienie po raz kolejny. I jego głosem, i wydanymi na jego ubiegłorocznej płycie utworami Andrzeja Zauchy. Niesamowite, po prostu piękne. Jedne z doskonalszych polskich utworów zaśpiewane miękkim, ciepłym głosem Badacha. "Ces't La Vie", "Byłaś serca biciem", "Wymyśliłem ciebie"... Dzisiaj niczego więcej mi nie potrzeba. Nie tylko Badach czaruje - ważne są same piosenki nieodżałowanego Andrzeja Zauchy. Byłam mała, ale pamiętam moment, gdy w wiadomościach podano informację o jego tragicznej śmierci. I jak zwykle poznałam jego twórczość za późno... Na szczęście pozostały z nami, nadal można słuchać i cieszyć się nimi.
Wersje Badacha są po prostu inne, nie lepsze ani nie gorsze. Swingujące, jazzujące. Kojące.
Dlatego dziś - minimum słów, maksimum muzyki.

poniedziałek, 5 lipca 2010

Dzieci kukurydzy



Jednak to prawda, że człowiek z czasem się zmienia. Kiedy byłam młodszą dziewczynką, z pasją słuchałam różnych mocnych dźwięków. Ekstremistką nie byłam, death metal mnie ominął. Ale im wykonawca był mocniej zakręcony i muzycznie, i lirycznie tym lepiej. Jednak z tego się wyrasta. Wiek chyba robi swoje. Od czasu do czasu włączę płytę Ulubieńca Sprzed Lat i... zatyka mnie. Jak mogłam tego słuchać? Ten czad to już nie ma moje biedne uszy.
Tak samo myślałam o jednym z takich właśnie dawnych faworytów, zespole Korn. No przecież nie mogę, nie potrafię, nie chcę, wyłączcie to!
A tu nagle - niespodzianka. Wczoraj, późnym wieczorem, z własnej nieprzymuszonej woli włączyłam "Mini Max" w Wiadomo-Jakiej-Stacji-Radiowej (czy jest ktoś, kto choć raz nie słuchał "Mini Maxu"?). A tam zapowiedź nowej, dziewiątej już studyjnej płyty Korna, "Remember Who You Are". Album ukaże się w naszym kraju-raju 12. lipca. Promuje go singiel "Oildale (Leave Me Alone)". Roszad w składzie grupy w tym przypadku nie słychać. Gęste, mięsiste brzmienie, lekka melancholia i trochę histerii - czyli to, co w Kornie najlepsze. Mrrr.
Moja przygoda z Kornem skończyła się na płycie "Take a Look in the Mirror" z 2004 roku. I niestety niewiele z niej nie pamiętam, tylko "Did My Time" ilustrujący film "Tomb Raider". Umknęła mi też po drodze dwa lata młodsza płyta "Untouchables" - nawet po nią nie sięgnęłam, a to chyba przez przytłaczająco negatywne recenzje. Z tego kornowego okresu zapadła mi w pamięć piosenka "Thoughtless" - taka esencja milszego dla ucha okresu w historii zespołu. Dziś przypomniałam sobie teledysk, tak bardzo i do bólu amerykański. My cię zgnoimy, odmieńcu, ale ty nam jeszcze pokażesz. I z tego właśnie powodu słuchało się Korna w odległych czasach liceum. Niemal wszystkie (wyłączając te najbardziej ekstremalne) bolączki zawarte w tekstach Jonathana Davisa były naszymi bolączkami. Oj, słuchało się z wielką empatią...
Na oficjalnej stronie internetowej zespołu (www.korn.com) biografia zaczyna się od słów, które doskonale opisują tamten stan ducha: Korn will never forget where they came from: a dark place where salvation arrives in the form of twisted, throbbing guitar riffs, syncopated chaotic funk beats and an unmistakable catharic howl.
A ja miałam nawet naszywkę na torbę i wisiorek z logo zespołu. Pewnie gdzieś je jeszcze mam, choć już dawno straciły rangę przedmiotów kultowych.
Umknęła mi również płyta "See You on the Other Side" z 2005 roku, zupełnie nie zauważyłam płyty "Untitled" (2007 r.), album z serii "MTV Unplugged" słyszałam w niewielkich fragmentach. Cóż, bywało lepiej - i ze mną, i z nimi.
Szczyt popularności osiągnęli płytą "Follow the Leader" z 1998 roku. I nią zamknęli okres zapętlonych dźwięków, rapu, dziwacznej odmienności. A rok później nadeszła płyta "Issues" i Korn rozpoczął nowy czas - nie mniej mroczny, ale za to bardziej melodyjny. Moim zdaniem to ich najlepsza płyta. Do niej pewnie wracałabym chętniej, gdyby mój sprzęt muzyczny miał odtwarzacz kasetowy.
Za kilka dni chętnie posłucham, co tym razem zaprezentuje ten dziwny, zakręcony zespół z wokalistą grającym na dudach. Powspominam dawne czasy.

czwartek, 1 lipca 2010

Nie ma nas...


...na mundialu w RPA.
To też.
Nie ma nas na rozpoczynającym się dziś festiwalu Open'Er w Gdyni. A już prawie, prawie... O tej porze mieliśmy snuć się po terenie Babich Dołów. Chcieliśmy być tylko dziś, tylko i aż po to, żeby zobaczyć Pearl Jam. Taki must see. Nie udało się. A byłby to nasz pierwszy wspólny koncert.
Może to i lepiej? Od festiwalowego rozmachu wolę skromny i niepozorny koncert na jakimś stadionie.Żałuję, że nie pojechałam w 2007 roku do Chorzowa. Wcześniej, w roku 2000, byłam za młoda, choć niektórzy w tym wieku jeździli do Jarocina.
Cóż, nie ma nas i trzeba obejść się smakiem. Wierzę, że uda mi się kiedyś spełnić to marzenie. Wierzę też, że Pearl Jam nagrają jeszcze kamień milowy na miarę "Ten" i że wtedy już wszystkie stacje radiowe będą grały rocka.
Na tegorocznym Open'Erze zagrają jeszcze dwa ważne dla mnie zespoły - Skunk Anansie (próbują wrócić na scenę tak, jak gdyby nic się nie stało) i The Dead Weather - supergrupa Jacka White'a. Jego nazwisko mówi wszystko. Klasa sama w sobie. Pod różnymi nazwami robi niemal to samo, ale co z tego? White już jest legendą, nieważne, czy gra z Dead Weather, z The Racounters, czy z The White Stripes.
Widziałam The Racounters dwa lata temu. Zamietli na i pod sceną. Szczęka na trawie, emocje w strzępkach. Nie zostawiają jeńców. Dobrze, że jest taki Jack White, który mimo że prochu nie wymyśla, potrafi wgnieść w ziemię.