sobota, 31 grudnia 2011

Podsumowania roku (chwilowo) nie będzie

Nie przesłuchałam połowy płyt, nie mogę zdecydować się, z których utworów ułożyć mój top 10. Tak wiele pięknych utworów powstało w tym roku...
Ładnie wyglądałoby podsumowanie w ostatni dzień starego roku, idealne zamknięcie. Niestety. Dopóki mój umysł i uszy są zainfekowane przez Michaela Hutchence'a nie jestem w stanie się skupić.
Jestem pewna co do numerów jeden. Nie, nie zdradzę ich.
Obiecuję, że potrzebuję jeszcze miesiąca na to, by poskładać te dwa najważniejsze zestawienia, płyt i utworów. Stary rok wedrze się nieco w nowy porządek. Jedno z postanowień na nowy rok brzmi: robić wszystko od razu, nie zostawiać na ostatnią chwilę, więc obiecuję, że równo za rok, pojawi się tu podsumowanie roku 2012.

piątek, 30 grudnia 2011

Top wszech czasów - głosowanie

Dobrze, że się zreflektowałam i zagłosowałam na trójkowy "Top wszech czasów" dzisiaj, a nie jutro. Bo głosować można tylko do południa, dziś.
Utworów w zestawie do głosowania jest 1555, a można wybrać 33. Trudne? Kiedy wybierałam mój zestaw jakieś dwa tygodnie temu, myślałam, że nie będę miała z tym problemów i wybrałam 27. Ha! Pięć dobrałam z listy rezerwowej. Kryteria wyboru miałam dwa: głosuję na jeden utwór danego artysty i wybieram utwory mało oczywiste.
Dziś okazało się, że to nie takie proste i w kilku miejscach zmieniłam zdanie, o czym potem. Złamałam też wszystkie swoje kryteria, a raczej uczyniłam kilka wyjątków.
Oto moje typy:
1. Alan Parsons Project - La Sagrada Familia
2. Tori Amos - Crucify
3. The Beatles - Let it Be (trudny wybór pomiędzy "Let it Be" a "Hey Jude")
4. Jeff Buckley - Grace (żeby nie było, że "Hallelujah" to autorska kompozycja Buckleya i żeby pokazać, że facet sam potrafił komponować genialne piosenki)
5. Nick Cave & The Bad Seeds - Do You Love Me?
6. Collage - Living in the Moonlight
7. Coma - Zaprzepaszczone siły wielkiej armii świętych znaków
8. Duran Duran - Ordinary World
9. Fish - Cliche
10. Genesis - Calling All Stations
11. INXS - By My Side
12. Joy Division - Love Will Tear Us Apart
13. King Crimson - Epitaph (w zeszłym roku zdecydowanie za nisko, na miejscu 8.)
14. Led Zeppelin - Stairway to Heaven (tu pierwszy wyjątek, utwór jest oczywisty, ale w zeszłym roku wygrało "Brothers in Arms" Dire Straits, więc czas na zmianę)
15. John Lennon - Working Class Hero
16. Marillion - Kayliegh (też oczywistość, ale do ostatniej chwili walczyłam ze sobą, czy nie zagłosować na "This is the 21st Century")
17. George Michael - Jesus to a Child
18. The Moody Blues - Nights in White Satin (ten utwór zasługuje co najmniej na pierwszą dziesiątkę)
19. Pearl Jam - Alive (a nie "Crazy mary" - z takich samych powodów, co "Grace" Buckleya)
20. Placebo & David Bowie - Without You I'm Nothing
21. Brian May - Too Much Love Will Kill You
22. R.E.M. - Drive
23. The Smiths - How Soon is Now
24. Lou Reed - Perfect Day
25. Simple Minds - Hypnotized (w ostatniej chwili zmieniłam zdanie, miałam głosować na "Belfast Child")
26. Soundgarden - Black Hole Sun (też oczywista piosenka, ale "Spoonman" raczej nie ma szans na pierwszą setkę)
27. Talk Talk - Life's What You Make It
28. Monty Python - Always Look on the Bright Side of Life
29. Cutting Crew - (I just Died) In Your arms Tonight
30. Black - Wonderful Life
31. Blackfield - End of the World (smuteczki Stevena Wilsona)
i na koniec dwa wyjątki od pierwszego kryterium, czyli powtórzenie artysty:
32. George Michael - Careless Whisper
33. INXS - Never Tear Us Apart

Z listy pierwotnej wypadły "Dust in the Wind" Kansas i "Never, Never Goes" Classix Noveaux. Zagłosowałabym chętnie na Band Aid ("Do They Know It's Christmas") i Goo Goo Dolls ("Iris"), gdyby były w zestawie. Może jakiś mały postulacik, hmm?

I jeszcze typy P., który zagłosował na długo, długo przede mną:
1. Bauhaus - Bela Lugosi's Dead
2. Bjork - Human Behaviour
3. Ewa Demarczyk - Karuzela z Madonnami
4. David Bowie - Space Oddity
5. James Brown - I Got You (I Feel Good)
6. Chris Isaac - Wicked Game (teledysk --> Helena Christensen --> Michael Hutchence --> INXS? :D)
7. Kazik Na Żywo - Celina
8. Lao Che - Hydropiekłowstąpienie
9. Metallica - One
10. Monty Python - Always Look on the Bright Side of Life (w końcu coś nas łączy)
11. Obywatel G.C. - Nie pytaj o Polskę
12. Nirvana - The Man Who Sold the World
13. Nirvana - Heart-Shaped Box
14. Pixies - Monkey Goes to Heaven
15. Portishead - Glory Box
16. R.E.M. - Drive
17. Republika - Odchodząc
18. Rezerwat - Zaopiekuj się mną (moja najbardziej nieulubiona piosenka świata)
19. Świetliki & Bogusław Linda - Filandia

Wyniki 1.stycznia. Będę słuchać przebierając nóżkami, jak co roku.

Z prochu...

Zgarnęłam ze starego domu moje przebogate archiwa i przywiozłam je do nowego domu ku rozpaczy P. Na podłodze robi się coraz mniej miejsca, a ja się rozkładam i w pełnej euforii przeglądam zeszyty, kartki, karteczki, karteluszki...
I nagle w moje ręce trafia kartka, w połowie zamazana. Na drugiej połowie wielkimi jak byk literami napisane "Michael Hutchence - Flesh and Blood".
Strip away the bones and skin
Show me what lies within
Would you be the one that I love
Makes no sense of your flesh and blood

Jak mogłam zapomnieć, że powstała solowa płyta Hutcha? Wydana dopiero w 1999 roku, zawierała utwory nagrane w latach 1995-97. Jest tam i "Flesh and Blood", "Let Me Show You" zaśpiewany z Joe Strummerem z The Clash oraz "Slide Away", duet z Bono.
Może jestem monotematyczna, ale ciary idą mi po plecach. Historia znowu zatoczyła jakieś tam koło.

sobota, 17 grudnia 2011

Like a rolling stone

Dziś w "Trójce" przez cały dzień graja Rolling Stonesi, to takie nieoficjalne obchody 50. rocznicy istnienia zespołu. 50 lat? Jak to możliwe? Tak długo? Nie do wiary, że najbardziej rock'n'rollowy zespół świata nie wykończył się sam na własne życzenie.
Fanką Stonesów jestem umiarkowaną, ale muszę o tym wspomnieć, bo: a.) powaga sytuacji tego wymaga i b.) zespół jest patronem mojego bloga.
Dodatkową atrakcją obchodów był konkurs na hasło - tytuł, jaki mogliby nadać Stonesi swojej jubileuszowej płycie.
Od samego rana (6:30) zmagałam się ze słowami, ciosając je niczym kamienie, aż wymyśliłam. Około godziny 10:20 wysłałam i z niecierpliwością zaczęłam oczekiwać godziny 22:30, godziny rozwiązania. Jeszcze 2 godzin.
Zajęliśmy się z B. swoimi sprawami, aż tu nagle 18:50, zapala się żarówka. Popełniłam błąd! Gramatyczny! Panika. Być może może być tak, jak napisałam, ale poprawniej na pewno byłoby tak, jak nie napisałam. Anglistką nie jestem, języka w mowie nie używałam od ponad roku, wczytywanie się w teksty piosenek nie daje mi gwarancji obcowania z pełna poprawnością, a książki o dzieciach... Nic mnie nie usprawiedliwia.
P. radzi: wyślij jeszcze raz. Wysyłam. Jeśli zbankrutuję na sms-ach i nic nie wygram, to się zdenerwuję.
20:29 - zasiadam wygodnie z książką. Olśnienie numer 2 - mój tytuł jest za długi. Co z tego, że jest trafny, skoro jest za długi. Ma 13 słów, 41 liter, 57 znaków. Za dużo! Ale przecież tytuły albumów Fiony Apple, a potem Soulwax były jeszcze dłuższe.
skąd te nerwy? Przecież ja nawet nie ubóstwiam The Rolling Stones...

Moje nośne hasło nie wygrało. Wygrało niośniejsze - "Pit stop". You can't always get what you want.

piątek, 16 grudnia 2011

WTF?! (4)


Gnębię Internet w poszukiwaniu informacji i... na co trafiam? Zespół na "I" ma nowego wokalistę! Jeszcze nie zdążyłam odsłuchać pana JD Fortune'a, a tu już Ciaran Gribbin śpiewa!
Facet pisał teksty dla Madonny, śpiewał w chórkach Snow Patrol. Słucham więc wspólnego utworu, "Tiny Summer". Co to? Kojarzy mi się z Engelbertem Humperdinckiem, nic nikomu nie ujmując. OK, dam człowiekowi szansę, włączam koncert, nie pokaże, jak śpiewa klasykę. Cholera, to chyba jakieś karaoke. Głos to może i on ma, ale wygląda, jakby pierwszy raz wyszedł na scenę.
Zastanawiam się, co sprawia, że na przykład Fisha i Steve'a Hogartha cenię jako dwóch równorzędnych wokalistów Marillion, a do takiego Ciarana (raczej) nigdy się nie przyzwyczaję? Głos, charyzma, jednostkowy wkład w całość? Też. Emocje i szczerość, przede wszystkim. A ja tu ich nie czuję. Hutch był tylko jeden i podejrzewam, że nikt nie próbuje go zastąpić. No ale... o co chodzi? Ciemność widzę, ciemność.

czwartek, 15 grudnia 2011

Dziki szał

Jestem ostatnio strasznie monotematyczna i nie napiszę wcale, że najlepszy utwór na dobry początek dnia to "Mystify" z koncertu na Wembley, a najlepszy na dobry sen to "By My Side".
Ale muszę, muszę, muszę podzielić się swoją małą, przedświąteczną radością - przypomniałam sobie, że jest taka strona na "a" i tam można fajne rzeczy kupić. I kupiłam... DVD z koncertem na Wembley. Jeszcze tylko jakąś wielką plazmę i zestaw kina domowego wylicytuję... Inne płyty w oczekiwaniu na zakończenie licytacji. Zapisane w kalendarzu kiedy i która już mam, teraz trzeba jeszcze do kalendarza zaglądać i budzik nastawić.
Zastanawiał się mocno, czy w ogóle starać się o te płyty - bo nie będzie folijki, którą można zedrzeć na ulicy po wyjściu ze sklepu, bo nie będą TYLKO moje. Ale będą miały ślady użytkowania innych fanów INXS i... rozrywanie kopert i oczekiwanie na listonosza też jest fajne.
A najbardziej się cieszę, że jeszcze coś czuję...

sobota, 10 grudnia 2011

Man of simple pleasures





















Czyli ja. Dziś w bardzo prosty sposób sprawiłam sobie nieograniczoną radość. Już niemal zapomniałam, jakie to cudowne uczucie, gdy wracam do domu wyposażona w upragnione zdobycze. Dziś przyjemności były nawet dwie, każda w kwadratowym niedużym opakowaniu. Pierwsza to płyta "Kick" INXS zdobyta w mediatece. Leżała sobie taka samotna pośród albumów In-Grid i Enrique Iglesiasa - więc ją uratowałam stamtąd. Przy drugim razie poczułam radość sensownego wydania pieniędzy i wróciłam z drugą płytą INXS. Miałam do wyboru "Underneath the Colours", "Greatest Hits", "Kick", "X", "Elegantly Wasted". Wybrałam "X" - bo tu jest "By My Side", ale też "Suicide Blonde" i "Disappear".
Nie patrze na okładkę, bo jest koszmarna. Hutch pozujący na Supermana. P. mówi, że mu się nie podoba, ale macha noga przy "Lately".
Chyba nie sięgnęłabym do twórczości INXS, gdyby nie fragment książki Marka Niedźwieckiego: "22 listopada 1997 roku. Michael Hutchence odebrał sobie życie w pokoju hotelowym w Sydney, a ja przeżyłem szok. Był młody, niespełna 37-letni, przystojny, bogaty, popularny, a jednak nie chciał żyć."
Jak pisałam wczoraj, nie zwracałam wiele uwagi na INXS i w zasadzie sama nie wiem, dlaczego ten krótki fragment poruszył mnie na tyle, by pogrzebać w poszukiwaniu ich muzyki. I stało się, wpadłam jak śliwka w kompot. Tańczyłam, śpiewałam razem z płytami. I sprawdziłam w książce o trójkowej "Liście Przebojów", że "Elegantly Wasted" było na niej trzy lub cztery tygodnie i to w stanach dolnych "poczekalni". Co więc sprawiło, że ją zapamiętałam jako pierwsze wspomnienie związane z tą australijską grupą? Jest w ich muzyce jakiś dziki, nieuchwytny pierwiastek, który czyni ją przejmującą i niesamowicie porywającą.
Hutch, pozdrów ode mnie Największą Orkiestrę Świata.

piątek, 9 grudnia 2011

Wild and dangerous






























Zdaje się, że kiedyś pisałam, że nie lubię koncertowych DVD oglądać, prawda?
Otóż właśnie oglądam sobie taką koncertówkę - z niekłamaną przyjemnością, zahipnotyzowana, oczarowana, urzeczona i pukająca się w głowę, pytając dlaczego wcześniej nie słuchałam tego zespołu?
A oglądam "Live Baby Live" INXS, koncert zarejestrowany 20 lat temu w Londynie, na stadionie Wembley.
Kawał świetnej muzyki. I, ja bardzo przepraszam, że aktualnie, tu i teraz uważam, że świat nie widział bardziej charyzmatycznego lidera niż Michael Hutchence. Są inni, jak np. Dave Gahan z Depeche Mode, o podobnym rodzaju ekspresji, ale do lidera INXS boję się go porównać, bo jeszcze powiem coś nie tak i dopiero będzie.
Co ja wiem o INXS? Niewiele. Znam wiązankę greatest hits z "Never Tear Us Apart" na czele, ale dopiero dziś obejrzałam teledysk do tego utworu. Pamiętam "Elegantly Wasted" na trójkowej "Liście Przebojów" w 1997, duet Hutchence'a z Bono ("Slideaway"). Pamiętam krótką notkę w "Bravo" z informacją, że Michael Hutchence nie żyje, że powiesił się na pasku i że cierpiał na depresję...
Wracając do "Live Baby Live". Co jest tu, czego nie ma gdzie indziej? Może to ta charyzma, może ta perfekcyjna współpraca całego zespołu... Widać, że świetnie się bawią, że to kochają. A publiczność kocha ich. Hutchence niewiele musi robić, żeby uwieść ten cały tłum. Podobaja mi się montaż, dynamiczny i mało oczywisty (ale ja się chyba na tym za bardzo nie znam). Ujęcia są dobrane bardzo trafnie, a jako najlepszy tego przykład podam "Need You Tonight" - tam widać, ile się dzieje. Jest Dziko i niebezpiecznie. A ile frajdy to sprawia! I o to chodzi.
Momenty, momenty? Są, jest ich dwadzieścia jeden, od "Guns Inside" do "Devil Inside". A pod numerem siedem najlepszy moment: "By My Side". Obezwładniający. Jeśli od czegoś mam ogłuchnąć, to poproszę, żeby to było właśnie "By My Side".

czwartek, 8 grudnia 2011

War is over if you want it


Dziś mija 31 lat od śmierci Johna Lennona. Zmarł o 23:07 w wyniku ran postrzałowych zadanych mu przez Marca Chapmana, fana, który wierzył, że zabijając przejmie sławę swojego idola.
W dniu swojej śmierci Lennon powiedział: I'm not claiming divinity. I've never claimed purity of soul. I've never claimed to have the answers to life. I only put out songs and answer questions as honestly as I can... But I still believe in peace, love and understanding.
Mam takie zdjęcie: twarz mojego przyszywanego wujka, z papierosem w ustach, z gęstą czupryną tuz nad linią rzęs. I podpis: "Ance-Paul". Zostało zrobione pewnie w latach 70. Tak, kiedyś "było się" albo Lennonem, albo McCartneyem. Dziś tylko emo lub hipstertem.
Nie wiem dlaczego, ale John Lennon kojarzy mi się z Piotrusiem Panem, wiecznym chłopcem, który potrafił latać. Może więc dlatego, że tak jak niemożliwe jest latanie, niemożliwe jest osiągnięcie pokoju na świecie, o którym marzył i śpiewał Lennon?
Radio zagrało dziś "Happy Christmas (War is Over)": So this is Christmas and what have you done? Another year over...
A może warto wierzyć w utopię? Podobno święta to czas cudów, a świat bardziej niż kiedykolwiek potrzebuje idealistów.

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Najbardziej czadowa piosenka świata (cz. 1)

... marzę o tym, żeby znów puścić ją na pół gwizdka (całego mój sprzęt grający mógłby nie wytrzymać, nie mówiąc o sąsiadach). To będzie prawdopodobnie pierwsza piosenka, której tak posłucham kiedy w końcu znowu zostanę sama w domu. Głośno, głośno, głośniej! Jak latem w 2007 roku, kiedy budziła mnie prawie codziennie. Lepsze niż kawa i poranna gimnastyka, wystarczy potupać nóżką, pokiwać główką, pośpiewać (prościzna) i endorfiny płyną. Słonce wpadało do małego pokoju przy Otmuchowskiej, tyle nowego czekało mnie każdego dnia, tyle marzeń, oczekiwań...
Kocham brytyjską muzykę i nawet tych nowych, mocno ufryzowanych zwiastujących Nową Erę chłopców. Ich dziwne teledyski i wąskie spodnie. Jest w nich coś takiego, co porywa; nawet mnie, zbyt poważną, mało spontaniczną i nudną.
Tytuł może sugerować polityczne znaczenie, coś, czego szukałam w mojej pracy magisterskiej. Może wzywać do rebelii, rewolucji, ale tak naprawdę jest obrazkiem z burzliwych nocy spędzonych w rodzinnym mieście muzyków, Leeds. Niech każdy widzi, co chce. I jedno, i drugie jest bardzo rock'n'rollowe, butne, nieuczesane. Niech żyje rock'n'roll!
W jednej z wersji coverujących tę piosenkę wers to borrow a pound for a condom został zmieniony na to borrow a pound for a bus home. Rock'n'rollowcy chodzą piechotą trzymając za rękę swoje dziewczyny.
I dlatego uważam tę piosenkę (stan na dziś i na teraz)za najbardziej czadową na świecie: proszę podkręcić gałki, "I Predict a Riot" Keiser Chiefs.

czwartek, 1 grudnia 2011

WTF?! (3)


Czy kiedy napiszę, że podoba mi się nowy album Korna ktoś będzie tu jeszcze zaglądał?
Hm, może i nic dziwnego w tym by nie było, gdyby nie to, że dziesiąty album grupy, "The Path of Totality", został wyprodukowany przez twórców dubstepu i electro house'u.
Jasne, muzycy mają gdzieś opinie konserw zwanych fanami wydawane jeszcze przed przesłuchaniem płyty. Dwadzieścia lat temu na Metallikę też się wszyscy zżymali, że już nie jest sobą.
Ale hej, nie jest tak źle! Brzmi to bardzo kukurydzianie, melodia charakterystyczna jest, trochę grzałek (podobno zima tuż tuż), zaśpiew odpowiedni. A te kilka zgrztów... nie słychać. Najlepszym przykładem jest wybrany na singiel "Narcissistic Cannibal". Tylko taka refleksja mnie naszła, że w teksty Jonathana Davisa nie wsłuchuję się od dobrych sześciu lat.
Trudno mi cokolwiek więcej powiedzieć, bo na dubstepie nie znam się zupełnie. Wiem, że mi się podoba, a to chyba najważniejsze. Nie sądziłam, że jeszcze kiedykolwiek to powiem. Ale Lubię niespodzianki :D Chociaż podejrzewam, że nie będę wracać do "The Path of Totality" tak często jak do "Issues" czy "Follow the Leader". No i nie polecam słuchania przed snem.

piątek, 25 listopada 2011

Ku światłu

Skoro masz wolę, uczysz się zapominać i wybaczać
Bo musisz pozbierać szczątki i z pokornym sercem powstać ze swojej kryjówki
Gdybym nie znała tęsknoty nie czuła bym się zraniona
Błędem było budowanie życia z prochu
Gdybym nie czuła bólu było by inaczej
Doświadczenie dodało mi sił

Nie każdy ból rani do szpiku kości
Musisz nauczyć się rozróżniać cierpienia
Nie bój się, idź za głosem serca ku światłu
Żyj swoim marzeniem i oddychaj

Gdy wsłuchujesz się w siebie nie spodziewaj się że wszystko zrozumiesz
Na to potrzeba czasu
Możesz utracić wiarę, ale nie bój się, gdy znajdziesz rozwiązanie
Mój ciężar nie jest aż tak przytłaczający
Żebym nie mogła unieść twojego


Lacrimosa "Not Every Pain Hurts"
tłumaczenie: Tomasz Beksiński

czwartek, 24 listopada 2011

Too much love will kill you


Jakże dosłownie można potraktować ten tytuł jednego z utworów Queen. Tak bardzo pasuje, mimo że słowa napisał gitarzysta Brian May.
Nie wiem, jak zacząć, nie wiem, co napisać. Jakiekolwiek słowa zabrzmią banalnie.
Dwadzieścia lat...
"You Don't Fool Me" szalejący po stacjach muzycznych, charakterystyczna okładka płyty "Made in Heaven" i ten kolejny tak wiele znaczący tytuł. I "Bohemian Rapsody" wysoko w "Topie Wszech Czasów". Tyle pamiętam. Rok 1995, mam za mało lat, żeby cokolwiek zrozumieć. Wszystko przyjdzie potem. Po kilku latach przyjdzie ten najważniejszy dla mnie utwór, "Innuendo".

...and whatever will be will be
Just keep on trying
Till the end of time...

sobota, 19 listopada 2011

Dobry, zły i Greenpeace


The Good, the Bad & the Queen, moje ulubione wcielenie muzyczne Damona Albarna*, reaktywowali się w szczytnym Celu. 10. listopada zagrali na należącym do Greenpeace statu "Rainbow Warrior" zacumowanym na Tamizie. W ten sposób uczcili 40-lecie organizacji. Albarn powiedział: We're here to celebrate 40 years of Greenpeace. We're asking anyone who wants to make a difference to join Greenpeace". Lider grupy przed utworem "Northen Whale" przypomniał także o wielorybie, który w 2006 roku wpłynął do Tamizy.
Wielki uśmiech ciśnie mi się na usta. Bo, po pierwsze, taki koncert to zawsze jakiś ruch w przestrzeni i może doczekamy się drugiej płyty supergrupy Simononaul, w której skład wchodzą także perkusista Tony Allen, gitarzysta The Verve, Simon Tong oraz basista The Clash, P. A po drugie, bo, kolejny Brytyjski Bohater Narodowy widzi więcej niż czubek własnego nosa.


* Gorillaz to zdecydowanie nie moja bajka, a za Blur przepadam mocno wybiórczo, mimo że jestem zdecydowanym Brytofilem

sobota, 12 listopada 2011

Spokoju trzeba mi





















Jak w tytule. Czego słuchać, kiedy w środku wrze jakieś dziwne uczucie złości, wkurzenia, rozdrażnienia? Kilka dni mierzyłam się z wieloma artystami, płytami. I nic, wszystko mnie irytowało.
Odpowiedź przyszła niespodziewanie, z włączonego gdzieś cicho radia. "Let it Be" The Beatles.
Niech tak będzie, pozwól na to, niech cię niesie.
Z przyjemnością wysłuchałam całego utworu. Było mi tak... dobrze, spokojnie, bezpiecznie.
"Let it Be" to trzynasty studyjny i jednocześnie ostatni album w historii zespołu. Sam utwór, szósty na stronie A, napisał i zaśpiewał Paul McCartney, choć oficjalnie jako autorzy podpisany pod nim jest także John Lennon. Bardzo ciekawe, szczególnie, że Lennon podobno piosenki nie cierpiał ze względu na "oczywisty" wydźwięk religijny. Tekst dotyczy jednak snu, jaki Macca miał pewnej nocy. Otóż dziesięć lat po śmierci przyśniła mu się jego matka, Mary, i powiedziała words of wisdom, let it be. Tym samym in times of trouble przyniosła mu spokój, którego potrzebował.
Prawem artysty jest pisać metaforami, prawem słuchacza - odbierać utwór na własny sposób. Tam, gdzie się chce, można zobaczyć wydźwięk religijny, a i przytyki Lennona miały na pewno głębsze podłoże.
Religijne czy nie, utwór ma głębokie przesłanie. Został zagrany przez McCartneya jako ostatni na koncercie poświęconym ofiarom zamachu na World Trade Centre oraz na pogrzebie Lindy McCartney. Magazyn "Rolling Stone" umieścił "Let it Be" na 20. miejscu listy utworów wszech czasów.
Na miejscu siódmym tejże listy "Hey Jude". Don't carry the world upon your shoulder... Ale to już zupełnie inna historia.

czwartek, 3 listopada 2011

Histeria i stalking

Zespół Muse mnie prześladuje. Ankieta na stronie musicradar.com wskazała, że najlepszą linię basu w historii muzyki popularnej posiada utwór "Hysteria" tegoż zespołu. Tuzy takie jak Pink Floyd, Ruch czy The Who znalazły się wręcz w odwłoku.

Przytaczam pierwszą dziesiątkę, mam ewidentną słabość do basistów:
1. "Hysteria" Muse
2. "YYZ" Rush
3. "Another One Bites the Dust" Queen
4. "Under Pressure" Queen & David Bowie
5. "Money" Pink Floyd
6. "Orion" Metallica
7. "Billie Jean" Michael Jackson
8. "Roundabout" Yes
9. "My Generation" The Who
10. "Schism" Tool

Hm, ciekawe, ile osób wie, jak nazywa się basista Muse?...

środa, 19 października 2011

Geniusz i jego łaska


Ktokolwiek wymyślił Stevena Wilsona, ten jest geniuszem. Nawet zważywszy na mój ostatni post i ostatnią płytę Blackfield. Geniuszom wybacza się więcej. Geniusze nagrywają płyty takie, jak "Grace for Drowning".
Rock progresywny nigdy nie był moim faworytem. Lubię czasami posłuchać Genesis. Jednak bardziej podoba mi się to, co robią z tym gatunkiem współcześni, jak choćby Riverside czy wilsonowy Porcupine Tree, już niestety nieistniejący Collage. To mnie zdecydowanie zachwyca i onieśmiela.
Właśnie - ciekawe, czy Steven Wilson słucha Riverside? Bo drugi utwór na "Grace for drowning", "Sectarian" mógłby równie dobrze nagrać nasz rodzimy zespół; to utwór, moim zdaniem, bardzo w jego stylu. A to jest duuuży plus.
Smutna melodia "Deform to Form a Star", to coś, co bardzo lubię u Wilsona. To taka nowa progresywność, czerpiąca wiele z lat 70., ale jednocześnie bardzo współczesna, podbudowana klasycznym brzmieniem gitary akustycznej. Jakie czasy, taki i rock.
Podobnie brzmi "Postcard" - melancholijny utwór, oparty na brzmieniu klawiszy i skrzypiec. Wydaje mi się, że bardzo dobrze wpisałby się w ciepły nastrój płyty Porcupine Tree z 1999 roku, "Stupid Dream".
Dlaczego Steven Wilson nie pisze muzyki filmowej? Taki "Rider Prelude" jak nic pasowałby do filmów Davida Lyncha, "Belle de Jour" do jakiegoś filmu drogi, a "Track One" ze swoimi podniosłymi momentami byłby idealny jako tło do Bonda, tak samo początek "Raider II".
No właśnie, "Raider II". Czy jakieś skojarzenia z "Another Way to Die" z "Quantum of Solace" są, hmmm? A dalej jest wszystko, co uwielbia się w rocku progresywnym: zmiany tempa i nastroju, cięte riffy, długie solówki.
Tu album pownien się już zakończyć teoretycznie, opus magnum mamy za sobą, dwadzieścia minut muzycznego szaleństwa i geniuszu. Ale po nim następuje jeszcze łagodny "Like Dust I Have Cleared from My Eye" - i wcale nie jest nie na miejscu.
Także "No Part of Me" jest w utrzymane w tym samym duchu, co "Raider II". No i ta psychodeliczna i zakręcona partia saksofonu skonfrontowana z masywnym gitarowym riffem. Cudo.
Może Steven Wilson urodził się trochę za późno? Gdyby nagrał coś takiego w latach 70. byłby klasykiem na równi z Robertem Frippem (nota bene, zaproszonym tu do współpracy) czy Rickiem Wakemanem.
Teraz napiszę, że wyróżniłabym jeszcze hipnotyczne "Reminder the Black Dog" (mantrujący bas) i "Index" (mocno wysunięta na przód perkusja) i okazuje się, że "Grace for Drowning" nie ma słabych momentów.
A słowa? Raczej nie radosne, pełne smutku i gorzkich refleksji.
No god here I'm sure
This must be the cure
For all this carrion and aimless drift

("Deform to Form a Star")

czwartek, 13 października 2011

One direction with no turning back


Podniosłam się nieco by posłuchać ostatniej (a już przecież nie tak strasznie nowością pachnącej) płyty Blackfield, "Welcome to my DNA".
I... jestem rozczarowana. Płyta jest po prostu strasznie nudna. A szkoda, bo Stevena Wilsona kocham miłością platoniczną. Dwa razy tylko zastrzygłam uszami - przy zamykających album utworach "Zigota" i "DNA" (ze smutnymi smyczkami, mmm). Pozostałe dziewięć piosenek nie zostaje w pamięci. Szukam jakichś pozytywów, ale poza kilkoma "momentami" (głównie przejścia lub początki) nie widzę, no, nie widzę. Jeśli Ktoś widzi/ słyszy inaczej/ więcej, niech da mi znać. Proszę. Bo ja bym bardzo chciała nie spisywać tej płyty na straty. Bardzo bym chciała coś sobie nucić, a tu nie ma nawet fajnych melodii.
Jeśli coś oprócz wyżej wspomnianych piosenek zostanie ze mną (na chwilę obecną), to teksty.

I feel alive
Just when I cry
There's no oxygene left on our planet

("Oxygene")

Za takie słowa właśnie kocham Stevena Wilsona.

One direction with no turning back
Soon it'll turn to black
Soon you'll find today is just the future of the past
Don't you cry
You're just an accident of stars
(...) Don't you know there's only one way out
It comes when it comes
When it's time

("Zigota")

To jest Poezja Śpiewana.
Żeby uświadomić sobie jak fantastycznie Wilson potrafi pisać proponuję posłuchać tekstu "Cloudy now" lub jednej z najsmutniejszych pieśni (tak, tak, Smutne Radio "Miś" znowu nadaje) Porcupine Tree, "Stop Swimming".
Tak więc opuszczam Blackfield na czas jakiś. Przede mną solowa płyta Stevena Wilsona.

Music like rain
Over my deepest feelings

("Glass house")

środa, 12 października 2011

WTF?! (2)

Nic nie piszę, bo nadal leżę rozłożona na łopatki wersją "Smells Like Teen Spirit" w wykonaniu Take That...

wtorek, 4 października 2011

Oczekiwanie, chleb mój powszedni


Pamiętacie jak rok temu w ekscytującym napięciu odliczałam dni do koncertu The Swell Season? Minął rok (gdzie?), znów mamy październik, a ja czekam na solowy album Markety Irglovej. Do oficjalnej premiery jeszcze tydzień, ale można go już dziś usłyszeć tu:
http://www.pastemagazine.com/blogs/av/2011/10/album-stream-marketa-irglova---anar.html

"Anar" jest tak jesienny jak tylko można sobie wyobrazić. Ona, pianino... Czego chcieć więcej? Dużo tu kobiecości - ale tej cichej, bezbronnej, niewinnej. Melancholijnej, ale nie smutnej.
Tak, jest to płyta do absolutnego zasłuchania się, jeśli oczywiście lubi się takie klimaty. Głębszą analizę pozwolę sobie zamieścić, gdy emocje opadną i posłucham tego albumu jeszcze kilka razy. O to nie trudno, bo uzależnienie mam gwarantowane.

środa, 28 września 2011

Na jesień

Nadeszła niepostrzeżenie. Lato zawsze odchodzi.

Utwory na jesienną porę, te same od lat:
King Crimson "In the Court of the Crimson King"
Jimmy Nail "Lost"
The Notwist "Consequence"
Blur "Battery in Your Leg"
The Czars "Drug"
Clan of Xymox "Consolation"
Dream Theater "Another Day"
Peter Gabriel "Sky Blue"
Lemon "Ghost of Summer"
The Cure "The Last Day of Summer"
January "Falling in"
R.E.M. & Patti Smith "E-Bow a Letter"
Coldplay "Trouble"
Catherine Wheel "Wish You Were Here"
Placebo "Centerfolds"
Radiohead "No Suprises"
Live "Overcome"
Anna Maria Jopek & Pat Metheny "Are You Gonig With Me?"

środa, 14 września 2011

Fenomen 57. miejsca





















W czerwcowym numerze "Teraz Rocka" z okazji wydania setnego numeru miesięcznika ukazała się lista stu najważniejszych, według redakcji, płyt wszech czasów.
Miejsce 89. - Alice in Chains "Dirt". Tylko 89? Kamień milowy grunge'u, jedna z najważniejszych płyt lat 90. tak nisko? Dla porównania "Superunknown" Soundgarden na 39., "Ten" Pearl Jam na 25., "Nevermind" Nirvany na 4.
"The Wall" Pink Floyd na 39.? "Toxicity" System of a Down na 49.?
No dobrze, nie ja układałam, nie podważam, też nie jestem obiektywna w układaniu takich zestawień.
Oto jednak największe zaskoczenie: "Black Holes and Revelations" Muse na miejscu 57. Wysoko i to bardzo. W małym ciele wielki duch? W małym ciele głos jak dzwon? Jakoś tak. W pierwszym styczniowym poście pisałam, że lubię Muse za perfekcję, za dopracowanie każdego szczegółu. Lubię, choć wszystko, co jest zawarte w ich muzyce w moich uszach/ odczuciach powinno świadczyć na ich niekorzyść. I jakkolwiek lubię Muse w niewielkich dawkach, tym razem włączyłam całą "Black Holes and Revelations" aby spróbować zrozumieć fenomen 57. miejsca.
Kwintesencją stylu Muse jest, moim zdaniem, otwierający płytę "Take a Bow". Zapętloe dźwięki, plumkania jakieś, już, już wydaje się, że zaraz będzie techno, ale nie - jest tylko masa patosu i gitara a la Queen i chóralne śpiewy. "Starlight" i "Supermassive Black Hole" znamy na pamięć. Ten drugi nieustannie wwierca mi się w mózg. Dalej, "Map of the Problematique", mój utwór roku 2007, rakieta wystrzelona prosto w słońce. "Solider's Poem" ma w sobie coś, co przypomina mi świąteczne piosenki nagrane kilkadziesiąt lat temu. "Invincible" ze swoim marszowym rytmem i natchnionym tekstem pretenduje do bycia hymnem pokolenia. Ciekawszy jest "Assasin" z metalowymi zapędami i wściekłą perkusją. Pominę taktownie trzy kolejne utwory i w ten sposób dochodzimy do zamykającego album "Knights of Cydonia". Klasyk stylu Muse. Znam takich, którzy uważają, że to najlepszy utwór zespołu. Galopujący rytm, jedyne-w-swoim-rodzaju mruczenie w parterze Matthew Bellamy'ego, zapamiętywalny refren...
No fajna płyta, ciekawa, choć przesłuchanie jej na raz przyprawiło mnie o lekki ból głowy - jak już kiedyś pisałam, za dużo perfekcji na raz nie jestem w stanie znieść.
Nadal jednak nie rozumiem o co chodzi z tym 57. miejscem...
Siłą rozpędu włączyłam ostatnią w dyskografii Muse płytę; "The Resistance". Czy tylko me "Uprising" kojarzy się z "Call Me" Blondie? I fajnie tekstowo łączy się z zamknięciem "Black Holes and revelations":
No one's gonna take me alive
the time has come to make things right
you and I must fight for our rights
you and I must fight for survive

(to z "Knights of Cydonia")
They will not force us
they will stop degrading us
they will not control us
we will be victorious
- śpiewa z wielkim przekonaniem, jak to on, Matthew Bellamy w "Uprising".
Dalej mamy rozwijanie patentów z poprzedniego albumu. Tu każdy utwór pretenduje do bycia hymnem na miarę Queen, a "United States of Eurasia" (gdzie mam wrażenie, że Bellamy za chwilę zaśpiewa 'weee areee the chaaampions') czy rozbudowany do siedmiu minut "Unnatural Selection" z całym swoim hard rockowym patosem najbardziej.
Generalnie zespół przechodzi sam siebie, by być jeszcze bardziej progresywny w stosunku do swoich poprzednich albumów. Jak dla mnie - to zdecydowanie za dużo. Będę sobie nadal lubić Muse w małych dawkach. A szukanie w nich "prawdziwych wizjonerów" (jak napisał w komentarzu do 57. miejsca redaktor Jordan Babula) pozostawię profesjonalistom.

Równia pochyła


Chciałam pisać dziś o czymś zupełnie innym, ale życie, jak wiadomo, pisze swoje scenariusze. A ponieważ nie ma przypadków... I tak oto zespół Disturbed wprosił się dziś na mojego bloga.
Pomyślałam sobie, że miło byłoby posłuchać akurat Jacka White'a z Alicią Keys (genialna piosenka ze słabego Bonda), więc w wyszukiwarkę na YouTube wpisuję "Another Way to Die" i jako pierwszy wynik wyskakuje mi nowy utwór Disturbed. Moja znajomość z tą grupą zakończyła się na pierwszej płycie, "The Sickness" z 2000 roku.
Więc kieruję kursor na "play", z ciekawości. I... zamieram. Powody były nie tyle muzyczne, co wizualne. Klip zrobił na mnie takie samo wrażenie, co "Earth Song" Michaela Jacksona wiele, wiele lat temu. Jako osoba z wyboru nie posiadająca telewizora, żyję raczej słowem niż obrazem, więc bombardowanie katastrofami i wszelkimi sensacjami dotyczy mnie, tak myślę, w mniejszym stopniu. A tu zostałam zasypana mnogością najtragiczniejszych dla mnie obrazów.
The indulegence of our lives
has the shadow on our world
our devotion to our appetites betrayed us all

Globalne ocieplenie, śmiecie, ropa, pieniądze, zanieczyszczenie środowiska. Zabijamy się sami, na własne życzenie. Największe wrażenie w teledysku robią sceny wydzielania wody. Ile wypijesz z tej brudnej kałuży to twoje. Oto, co nas czeka, świat, w którym nawet dostępu do wody pilnują żołnierze. Przesadzone? Być może. Moja koleżanka już kilka lat temu mówiła: "oddychajcie swobodnie dopóki powietrze jest jeszcze za darmo" (Ania, mam nadzieję, że Twoje słowa nie staną się samospełniającą się przepowiednią).
The time bomb is ticking
Our future is fading
Is there any hope we'll survive?

David Draiman, wokalista Disturbed i autor tekstu: "Prawda jest jednak taka, żed nie leżą one [sprawy ekologiczne - przyp. red.] w rękach jednostek. Że zasadniczy wpływ na środowisko mają wielkie, międzynarodowe korporacje, które kontynuują wyniszczanie planety. Lub rządy patrzące tylko na swoje wyniki ekonomiczne, bez zważania na środowisko. (...) Coś w świecie jest nie tak... To jest właśnie irytujące: cokolwiek zrobimy jako jednostki - czy będziemy oszczędzać wodę, czy dbać o jakieś drobiazgi - będzie to kroplą w morzu potrzeb. Niemal bez znaczenia, co robią wszystkie korporacje, wszystkie BP tego świata, czy państwa dopuszczające się rażących nadużyć. Dopóki wielkie podmioty nie zdecydują się na zmiany, będziemy staczać się po równi pochyłej. Ta piosenka jest wezwaniem by się obudzić. Nie mam złudzeń, że posłuchają jej ludzie w korporacjach i sobie coś uświadomią. Wszystko, co mogę zrobić, to powiedzieć coś z serca o sprawach dla mnie ważnych, które dotykają mnie w życiu... To wszystko, co może artysta. Nie mam żadnych złudzeń, że wpływam w jakikolwiek sposób na zmianę losów świata. Nie jestem głupcem" ("Teraz Rock", nr 8/2011).
Cóż, mogłabym polemizować, ale ja jestem z gatunku tych naiwnych idealistów, którzy wierzą, że ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka. Skoro Draiman nie wierzy, że jednostki mogą coś zmienić, to po co segreguje śmieci, nie kupuje butelkowanej wody (mówi o tym kilka zdań przed tymi wyżej przytoczonymi)? Dla spokoju własnego sumienia?
Ci, którzy lubią Disturbed pewnie znają "Another Way to Die", więc polecam teledysk (i tekst to wnikliwej analizy) tym, w których odrobina wrażliwości jeszcze nie umarła.

Dla leniwych ;) : http://www.youtube.com/watch?v=HwELajFteTo&ob=av3e

środa, 7 września 2011

Cruel, cruel nature


Wczoraj, 6. września, wręczono najbardziej prestiżowe nagrody brytyjskiego przemysłu muzycznego - Mercury Prize Awards. Jako zdeklarowany brytofil nie mogę pominąć tego wydarzenia. Tym bardziej, że statuetkę zgarnęła PJ Harvey za "Let England Shake".
Harvey jako jedyna w dziewiętnastoletniej historii nagrody zdobyła dwie nagrody. Pierwszą dostała z album "Stories from the City, Stories from the Sea"; odbierała ją pamiętnego 11. września 2001 roku.
Czas więc na parę słów o "Let England Shake". Dostałam ją w dniu premiery, 14. lutego tego roku. Nie pędziłam do sklepu, żeby ją kupić, przyznaję, dostałam ją w prezencie. Byłam ciekawa, a że darowanemu koniowi... i tak dalej.
Nie pędziłam do sklepu, ponieważ nie spodziewałam się po tym albumie wiele. Po wcześniejszym wysłuchaniu utworów "Let England Shake", "Written on the Forehead" i "The Last Living Rose" byłam przekonana, że płyta będzie nadmuchana, przekombinowana i nudna. I jakaś dziwna.
I to jest dziwna płyta. Dziwna jak na PJ Harvey. Pisana emocjami kobiety, oczywiście, ale nie sięgająca do duszy wokalistki. Nie znajdziemy tu wyciągania na światło dzienne sekretów, intymności, personalnych poturbowań. Album opowiada o uniwersalnych rzeczach, jak konflikt, wojna, strata, lojalność, przyjaźń i miłość - nie tylko względem brata, ale względem kraju - oraz cierpienie, postrzegane jednak zewnętrznie, a nie skupione na wewnętrznych uczuciach, mówiła w wywiadzie dla "New Musical Express" (cytat za: "Teraz Rock, nr 3/2011). Sama wyznaczyłam siebie jako wojennego korespondenta: bezpośrednio o wojnie opowiadają "The Colour of the Earth", "The Glorious Land", "The Words that Maketh Murder", "On Battleship Hill"...
"Let England Shake" wciągnęła mnie po pierwszym przesłuchaniu - mimo mieszanych uczuć po wysłuchaniu fragmentów. Co więcej, z każdym kolejnym przesłuchaniem chcę jeszcze.
Album jest bardzo nieoczywisty, melodie nietypowe. I choć warstwa tekstowa może być przytłaczająca, muzyka unosi słowa, staje im na przeszkodzie. Trudno powiedzieć, że jest radosna, ale na pewno jest energetyczna. Ciężar czuć jedynie na poziomie słów.
Ta płyta to inny poziom energii, wciąż bardzo kobiecy, wciąż bardzo mi potrzebny. Hipnotyzuje rytmem, porywa melodiami. Przyczepia się jak przysłowiowy rzep do psiego ogona. Jest w niej coś transowego, co niesie zdecydowana większość utworów jak stukot końskich kopyt, jak stukot kół pociągu, jak bicie serca...
Najlepszym, moim zdaniem, utworem na płycie jest "On Battleship Hill". Brzmi trochę jak ścieżka dźwiękowa do jakiegoś westernu. Wielowątkowy, niepokojący, genialny.
Czy to najlepsza płyta PJ Harvey? Nie. Gdybym starała się być obiektywna, powiedziałabym, że najlepsza jest "To Bring You My Love" z 1995 roku. Ja - subiektywna najbardziej ceni "Is this Desire?" z roku 1998 - z bardzo wielu powodów, o których być może kiedyś będę miała okazje napisać.
Polly na "Let England Shake" stworzyła something of meaning not just for myslef, but for other people, jak mówiła na wczorajszej ceremonii. A Simon Frith, przewodniczący jury nagród Mercury określił ósmą studyjna płytę artystki jako an example of an artistic having complete conception for an album.
Idę sobie więc posłuchać. Dziś po raz trzeci.

wtorek, 6 września 2011

Ogród rozkoszy ziemskich

Zimne wiatry Seattle przywiały i do mnie. Dwanaście lat po rozwiązaniu się, Soundgarden powraca. Yeah! Niestety, za mała byłam, żeby pamiętać nawet album "Down on the Upside", więc odrabiam z nawiązką teraz. Pierwszego dnia 2010 roku Chris Cornell, wokalista zespołu, zapowiedział powrót. Odbyły się nawet koncerty - wyprzedane na pniu i bardzo daleko ode mnie. Pod koniec września ukazał się swoisty the best of, album "Telephantasm". Przekrój przez utwory wybrane na single oraz jeden nowy: "Black Rain". Nie do końca nowy, bo nagrany w 1991 roku podczas sesji do płyty "Badmotorfinger". Moim zdaniem idealnie wpasowuje się w tamten czas: nieoczywista melodia, wysokie rejestry głosowe Cornella i muzyczny walec. Słucham "Telephantasm" i dochodzę do wniosku, że Soundgarden miał wiele ciekawszych piosenek niż "Black Hole Sun". Piosenek potencjalnie bardziej przebojowych - i tu można wymienić wszystkie inne wybrane do promocji albumu "Superunknown", ale też ciekawszych artystycznie, jak choćby "Rusty Cage". Więc dlaczego "Black Hole Sun"? Nie wiem. Dziwaczny, surrealistyczny teledysk, słowa zupełnie bez znaczenia. Nie darzę tego utworu szczególnym sentymentem, choć swoją przygodę z Soundgarden rozpoczęłam właśnie od ich największego przeboju. Całkiem niedawno ukazał się kolejny album grupy, "Live on I-5" i jak łatwo się domyślić jest to album koncertowy. Nie mogło być lepszego początku - "Spoonman" to jest siła! I ustawia poprzeczkę bardzo wysoko. Mamy tu jeszcze szesnaście innych, potężnych utworów. Jedyne, co mi się nie podoba to początek "Burden in my Hand", gdzie Cornell chciał dobrze, ale mu nie wyszło. Nietypowo wypada "Black Hole Sun" z towarzyszeniem jedynie gitary akustycznej. Mój najulubieńszy "Jesus Christ Pose" brzmi natomiast jakby był zagrany o 1/4 szybciej, wścieklej. I dwie cudze perełki: beatelsowski "Heltere Skelter" i "Search & Destroy" The Stooges. Walcują i rozjeżdżają aż miło - można by pomyśleć, że to kompozycje Cornella i reszty. Nowa, w całości autorska płyta Sondgarden już została zapowiedziana przez Kima Thayila. Czekam, przebieram nóżkami. W tak zwanym międzyczasie Chris Cornell nagrał piosenkę na ścieżkę dźwiękową do filmu "Machine Gun Preacher". To przełozona na język filmu autentyczna historia Sama Childersa, byłego kryminalisty i dilera narkotyków, który poruszony tym, co zobaczył w Sudanie pomaga afrykańskim dzieciom. Rzućcie okiem na plakat do filmu, jest taaaki amerykański! "The Keeper", bo taki tytuł nosi piosenka nagrana przez Cornella, daleka jest od brzmienia macierzystej formacji, ale też od jego ostatnich solowych dokonań. Na szczęście. Akustycznemu, melodyjnemu, nieco smutnemu brzmieniu bliżej do modnego teraz folku w stylu Fleet Foxes (tak, wiem jak grają Fleet Foxes i odróżniam ich od całej zgrai innych). Część dochodów z kupna singla zostanie przekazana dla Sam Childer's Angels.

czwartek, 25 sierpnia 2011

Keep on rockin' in a free world


Mam do posłuchania dwie płyty: "Horehound" The Dead Weather i "Fork in the Road" Neila Younga. Którą wybiorę jako pierwszą? O, cudzie, Neila Younga!
Gorący, sierpniowy wieczór, muzyka idealna na tę porę. Gdyby facet nie był Kanadyjczykiem, mogłabym napisać, że oni też tak sobie mogą w Teksasie słuchać muzyki tnącej ukiszone powietrze.
Podziwiam Younga. Nagrał kilkadziesiąt płyt, stale koncertuje, jest żyjącą legendą. Coraz młodsi powołują się na jego dorobek. A on sobie po prostu gra i śpiewa swoje, nie przejmując się modami, dziennikarzami. Robi swoje i ma wszystkich w nosie. Nawet trochę gra na nosie bawiąc się konwencją w "Cough Up the Bucks".
Ale tak poza tym to just singing a song won't change the world...

wtorek, 16 sierpnia 2011

Ech

Nie sądziłam, że kiedykolwiek to powiem: podoba mi się piosenka, która ma 48 924 684 wyświetleń na You Tube. Co więcej, zwróciłam na nią uwagę dopiero po obejrzeniu filmu, który promowała i który zapewne miał tyle samo widzów, tyle że jeszcze pomnożone przez sto. Cóż, dołączyłam do tego klubu.
Film mnie nie poruszył dogłębnie, mimo że w środku jestem nastolatką ;) Znam kilka innych fajnych filmów, gdzie "ci dziwni" w blasku słońca nie mienią się jak kryształ.
I wypożyczyłam sobie nawet całą ścieżkę dźwiękową.
Chyba wszystko jasne.
Paramore "Decode".

czwartek, 11 sierpnia 2011

Co innego widzisz, co innego słyszysz

Jeszcze tydzień temu byłam przekonana, że Minnie "la la la la la" Riperton jest eteryczną brunetką w stylu Beverly Craven. O, jak wielkie było moje zdziwienie, gdy zobaczyłam wiotką brunetkę, owszem, ale o jakże odmiennym od Beverly Craven kolorze skóry. Co więcej, byłam przekonana, że "Lovin' You", najbardziej znana piosenka Riperton i ta, dzięki której kilka lat temu wygrałam kubek z markiem Niedźwieckim, ma najwyżej dwadzieścia lat. A tu... rok wydania: 1975.
Russelu Tovey, dziękuję Ci za pozbawienie mnie złudzeń.

czwartek, 4 sierpnia 2011

Piosenka roku?


No tak, mamy sierpień, czyli druga połowa roku nadeszła. Co niektórzy już pewnie zabierają się za podsumowania. No cóż, Jakiś Sklep Gdzieś Tam już sprzedaje ozdoby świąteczne.
A ja...chyba mam piosenkę roku. Można posłuchać jej tu: http://www.npr.org/blogs/allsongs/2011/08/03/138923928/song-premiere-mark-ta-irglov-s-go-back lub na YouTube.
Marketa Irglova "Go Back". Tak, znana z The Swell Season wokalistka tak zapowiada swój solowy album "Anar", który ukaże się 11. października. Irglova przyznaje, że nasłuchała się Otisa Reddinga i Arethy Franklin i to słychać w "Go Back". Rys soulowy to jedno, drugie: trąby (?) troszkę a la późni The Beatles (kłania się "KIngs of Medicine " Placebo), trzecie: fortepian, znak rozpoznawczy wokalistki.
Piosenka jest niesamowita, bardzo liryczna, bardzo nieoczywista. Nie mogę się oderwać.
Oj, zapowiada się piękna płyta, która pomoże przetrwać jesień i zimę.

sobota, 23 lipca 2011

Freedom is just another word for nothing left to loose




























Strasznie nie lubię takich wiadomości. Amy Winehouse nie żyje. Wokalistka, która przywróciła modę na natapirowane lata 60. Porównywana czasami z Janis Joplin - nie tylko ze względu na ostry głos, ale też na nieprzeciętne osobowości. Obydwie powoli, ale konsekwentnie staczały się w dół.
Na razie nie wiadomo, co było przyczyną śmierci. Narkotyki? Alkohol? Jedno i drugie?
Wiadomo, że stanie się kolejną ikoną - jak Cobain, Hendrix, Morrison, Joplin właśnie. Jej życie to czysty rock'n'roll. Miłość, nienawiść, narkotyki, rozstania, powroty, imprezy. Życie, nic do stracenia. I muzyka. Dobrze, że ona zawsze pozostaje.

środa, 20 lipca 2011

Gdzie nie ma Maćka Maleńczuka

Z Maćkiem Maleńczukiem jest tak, jak z mistrzostwami świata w piłce nożnej, ewentualnie z olimpiadą - oczywiście w odpowiednim na nie czasie. Jest wszędzie. Mam nadzieję, że nie będzie firmował swoją twarzą jakiegoś produktu spożywczego, bo będzie do mnie wyglądał nawet z osławionej lodówki.
Maciek Maleńczuk wokalista. Związany z Pudelsami, Homo Twist.Śpiewał piosenki z Kabaretu Starszych Panów, Wojciecha Wysockiego. Najbardziej podobają mi się jednak jego duety z Anną Marią Jopek na płycie "Cave i przyjaciele", gdzie razem zaśpiewali "Tam, gdzie rosną dzikie róże" i "Henry Lee". Jasne, mógłby być takim polskim Nickiem Cavem, bo wydaje mi się, że bardzo dobrze potrafi udawać.
Jak sam przyznał, lubi tylko te piosenki, które już zna - więc od kilku lat wydaje głównie płyty z coverami. Poeta. Aktor - grał Wolanda w spektaklu "Bal u Wolanda" (na podstawie "Mistrza i Małgorzaty" Michaiła Bułhakowa) w Teatrze Rozrywki w Chorzowie. Pan Juror z "Idola". Wystąpił nawet w finale "X-Factor", śpiewając z Gienkiem Loską. W międzyczasie wystąpił w reklamie banku, a teraz pisze nawet powieść o Nivie mieszkającej w Niverasmanii. Według autora (dla onet.pl) będzie to "kipiąca seksem powieść o dojrzewaniu, o przemienianiu się chłopca w mężczyznę".
Jako wokalista śpiewał także w projekcie "Koledzy" z Wojciechem Waglewskim, w "Męskim graniu". Pół roku słyszałam bez przerwy, że "wszyscy muzycy to wojownicy".
Miarka przebrała się dziś rano - piosenką dnia w "Trójce" była "Ostatnia nocka" promująca płytę "Yugopolis 2". Zaskakująco łatwo wpadła mi w ucho. Tu głos Maleńczuka wybitnie nie pasuje do wymuskanego pana z billboardu. I dobrze. Wolę takie jego wcielenia, gdzie nie przesadza i nie robi czegoś dla pieniędzy.
Na koniec zagadka: to człowiek renesansu czy renesans człowieka?

niedziela, 10 lipca 2011

Dwa powody...

... dla których warto słuchać radiowej "Trójki". Dwa z wielu.
1.) o 6:15 rano można usłyszeć "Say Hello 2 Heaven" Temple of the Dog (ja wczoraj)
2.) na internetowym kanale moje.polskieradio.pl w dziale "muzyka" i dalej "ossobliwości muzyczne" pojawiają się fragmenty "Trójki pod księżycem" z Tomaszem Beksińskim

środa, 6 lipca 2011

Soulmate, Dry Your Eye

Placebo i czasy, kiedy jeździłyśmy z K. na ich koncerty. Byłam na trzech, całkiem przyzwoity wynik.
Uwaga, nadchodzimy, nadjeżdżamy. Negocjacje i najfajniejszy prezent na osiemnaste urodziny. Spacery po Warszawie i Gdyni. Koczowanie pod Torwarem razem z grupą małolatów. Tak, w 2007 roku nie bylysmy już małolatami, ale poważnymi paniami, które musiały brać wolne w pracy. Pikniki na trawie, jogurt z bułką na śniadanie. Deptanie glanami trawy na Babich Dołach. Pchanie się pod scenę, tam, gdzie na metrze kwadratowym stoi już pięć osób. Chóralne śpiewy. Płyta "Black Market Music", która w 2001 roku wywróciła moje życie na drugą stronę. Jacek, któremu "Centerfolds" wcale się nie podobało. Bieg, żeby być bliżej. Podróże pociągami z dziwnymi współpasażerami. Koszulka z Myszką Miki i elegancka kamizelka. Uniesione w górę flagi z napisem "Welcome Home". Tylko K. miała napisane na fladze "Dawaj, Stefan, dawaj". "The more you smile about that, the more you smile about life, what do you think, ladies and gentelman?". Plastry na nie do końca zabliźnione rany i żarówiaste sznurówki. Jeżdżenie metrem w te i we wte. Erotyczne tańce Stefana, które można zobaczyć też na "Soulmates Never Die - Live in Paris". Wyrwane włosy, podeptane stopy. Warszawskie śniadanie, tylko jedno. Sobowtóry i szalone gimnazjalistki. Paweł Kostrzewa i Piotr Stelmach na żywo. Zespoły supportujące: Tosteer i Hariasen, których dziś już pewnie nikt nie pamięta. Stefan, poruszaj tą chmurką.
Mam nadzieję, że drugie tyle i jeszcze więcej wspomnień przed nami...
P.S. Andrzej został na peronie w Warszawie ;)

Don' t Forget to Be the Way You Are

Upływający czas i proza życia zabijają wrażliwość, znieczulają i wtłaczają w schematy. Nie sądziłam, że kiedyś tak będzie i że to powiem. Lata młodzieńczego idealizmu wtłoczyły mi w krew przekonanie, że nie ma rzeczy niemożliwych i że ze mną będzie inaczej, niż ze wszystkimi.
Być może tak jest. Trzeba dużo siły, by się nie dać. Ale czy się chce? Czy nie lepiej/ wygodniej pozostać w swoim kokonie i zapomnieć o tym, o czym marzyliśmy; o tym, co było ważne, najważniejsze?
Jak już wspominałam ostatnie lata stępiły moje uszy. Odkryłam już dla siebie wielkie zespoły ostatnich dekad. Nowe grupy mnożą się na pęczki, trudno za nimi nadążyć. The Wombats mylą mi się z The Vines, Libertines z Babyhambles, The Strokes z Arctic Monkeys. Gubię się, a co więcej - nie mam ogromnej ochoty się w tym odnajdywać. Kiedyś chciałam więcej widzieć, więcej słyszeć - dziś coraz częściej wybieram ciszę.
Leżąc ze słuchawkami na uszach wczorajszego wieczoru, uświadomiłam sobie, że prawie zapomniałam, jak bardzo muzyka jest w moim życiu ważna i jak potężną jest siłą. Że towarzyszyła mi niemal od zawsze. Że nie warto tak do końca poddawać się trudom życia codziennego. Trzeba wykrzesać trochę czasu i dobrej woli, żeby sluchać uważniej tego, co nawet nie do końca mi odpowiada. A nuż w zalewie muzycznego chaosu kryje się jakaś perełka, którą warto wyłuskać z muszli wyłowionej z dna morza?
Przecież nie chcę, żeby muzyka kojarzyła mi się teraz jedynie z beznadzieją, mnogością tworów. Przecież z większością utworów nagranych na moim odtwarzaczu mp3 wiążą się wspomnienia; dobre, złe - moje. "Crazy Mary" Pearl Jam, pierwszy raz zasłyszane w "Topie Wszech Czasów", zanim pierwszy, drugi i ostatni raz miałam narty na nogach. "Pierrot the Clown" Placebo, gdy C. rozstawał się D. Muzyka z "Once". "A my" Piotra Roguckiego, gdy M. rozstawał się z E.. Kojący głos Anneke van Giersbergen. IAMX i pamiętne wakacje 2007 roku. PJ Harvey, na której koncert namówiłam dopiero co poznanego przyszłego męża.
Najwięcej wspomnień wiąże się z Placebo - ale o tym jutro.

Na koniec tekst jednego z moich ulubionych ostatnio utworów (jednej z pereł) - "We Used To Wait" Arcade Fire. O tym, jak z upływem lat wiele się zmienia.

I used to write
I used to write letters
I used to sign my name
I used to sleep at night
Before the flashing lights settled deep in my brain
But by the time we met
The times had already changed
So I never wrote a letter
I never took my true heart
I never wrote it down
So when the lights cut out
I was left standing in the wilderness downtown

Now our lives are changing fast
Hope that something pure can last

It seems strange
How we used to wait for letters to arrive
But what's stranger still
Is how something so small can keep you alive
We used to wait
We used to waste hours just walkin around
We used to wait
All those wasted lives in the wilderness downtown

Ooooo we used to wait
Sometimes it never came
Ooooo we used to wait
Still moving through the pain

I'm gonna write a letter to my true love
I'm gonna sign my name
Like a patient on a table
I wanna walk again
Gonna move through the pain

Now our lives are changing fast
Hope that something pure can last

niedziela, 3 lipca 2011

Ulubieniec bogów


"Nie wiem czy ten kocur jest głupi, czy genialny, ale z pewnością potrafi być szczęśliwy" - tak powiedział o nim Babe Hill.
Dziś mija czterdzieści lat od jego śmierci. Niektórzy wierzą, że żyje dalej, odcinając się od swojej Legendy.
Czterdzieści lat... Dziwne - bo gdy słucham płyty "Strange Days" wydaje mi się, że żyłam w tamtych czasach, że Lato Miłości było też moim latem, że ja też chodziłam po tej plaży, na której padło brzemienne w skutki zdanie "załóżmy zespół i zaróbmy milion dolarów".
Wszyscy wiemy, o kogo chodzi.

...jeden z moich ulubionych jego wierszy:

I WALKED THRU...

I walked thru the panter's living room
And our summer together ended
Too soon
Stranger than farther
Strangled by night
Rest in my sun burst
Relax in her secret wilderness
This is the sea of doubt
which threads harps
unwithered
& unstrung
It's the brother, not the past
who turns sunlight into glass
It's the valley
It's me

Testimony from
a strange witness

czwartek, 30 czerwca 2011

Open'Er

Największy i najważniejszy festiwal w Polsce. Jeden z największych i najważniejszych w Europie. Rusza dzisiaj, teraz, gdy na scenę główną wchodzą Pustki.
A mnie znów tam nie ma. Niestety, zmniejsza się pula wykonawców, którzy robią na mnie wrażenie, a jeszcze mniej jest tych ulubionych, których nie widziałam na żywo. Najwięcej jest tych, których zdecydowanie nie zobaczę - Joy Division, Led Zeppelin, Nirvana, Jeff Buckley.
Festiwale mają to do siebie, że za jednym zamachem można zobaczyć kilku pożądanych artystów. Minus? Trzeba biegać po festiwalowym terenie, bo przecież scen jest kilka i, co gorsza, wybierać, kogo zobaczyć w całości, a kogo jedynie w kawałku.
Znów mnie tam nie ma... Jechać tylko po to, żeby zobaczyć Coldplay? Niee. Bardziej żałuję ubiegłorocznego koncertu Pearl Jam (mamo Konrada, pozdrowienia!). Przynajmniej zobaczyć PJ na pewno będzie jeszcze niejedna szansa.
Byłam na trzech Open'Erach (2006, 2007 i 2008 r.) i chyba mi wystarczy. Wykonawcy, którzy niekoniecznie mi pasują to jedno, a coraz bardziej snobistyczna atmosfera (przytłaczająca) to drugie. Coraz młodsze dzieciaki, fashionerskie, lans i pisk. Czyli dno. Nie zmienia to faktu, że gdyński festiwal jest najważniejszym wydarzeniem muzycznym a.d. 2011. Coldplay (dziś 0 22), Prince, Twilight Singers, The Strokes, reaktywowany Pulp, Foals, Primus.
Swoich zobaczyłam (Placebo, Editors, Interpol, Muse) i to mi na razie wystarczy.

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Pozdrowienia od Tima Buckleya

Penn Badgley, aktor znany do tej pory najbardziej z roli w serialu "Plotkara", zagra Jeffa Buckleya. Hm... Pokonał Jamsa Franco i Roberta Pattisona. Film bedzie nosił tytuł "Greetings from Tim Buckley", a wyreżyseruje go Dan Humphrey.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Złota myśl

If the music is too loud, it means you're too old

niedziela, 19 czerwca 2011

Again

19 czerwca, Wrocław, Wyspa Słodowa. Archive. Na pewno zabrzmi jeden z najbardziej przejmujących refrenów w historii muzyki rockowej:
If I was to walk away from you my love, could I laugh again?
Te słowa poruszają, bardzo mocno. I mimo, że wydźwięk "Again" jest mocno pesymistyczny, radzę zapamiętać wyżej przytoczone słowa.

piątek, 17 czerwca 2011

Orange Vegan Festiwal


Dziś i jutro w Warszawie odbywa się Orange Warsaw Festival. I ma niesamowite stężenie wegan na metr kwadratowy sceny! Dziś grali My Chemical Romance - gitarzysta, Frank Iero, jest weganinem. Również dziś, tuż przed północą, Moby - weganin od 24 lat. Jutro - Sistars, a to dwie śpiewające weganki. A podobno wegan na świecie jest bardzo mało... Co to ma wspólnego z muzyką? Poza propagowaniem pewnych treści w tekstach - niewiele. Ale może ktoś się zainspiruje swoimi idolami i świat stanie się ciut lepszy? Brian Adams inspirował się Johnem Lennonem i zapuścił włosy. O tym, że Lennon byłe wege było, więc wspomnę tylko, że Adams też jest weganinem :)

czwartek, 16 czerwca 2011

Dance, dance, dance to the radio(head)


Radiohead zaskakują nas od czasu wydania "Kid A" i chyba już wszyscy zdążyli się do tego przyzwyczaić. W języku angielskim pojawiło się nawet określenie oznaczające zrobienie czegoś nieoczekiwanego - "to go radiohead". 2007 rok przyniósł płytę "In Rainbows" - nie pojawiła się ona z początku na standardowym, poczciwym krążku, ale jedynie w sieci. Co więcej, fani mogli płacić za nią tyle, ile uznali za słuszne, z zerem włącznie. Tym samym zespół odwrócił się od wielkich wytwórni płytowych i mediów. Nie było żadnej standardowej przedpremierowej promocji. Po co, skoro wszyscy wiemy, jaki zasięg ma Internet?
W walentynki tego roku światem wirtualnym wstrząsnęła wiadomość, że Radiogłowi wydają nowy album. Też w sieci i już za pięć dni. Cena tym razem została ustalona, album ukaże się później na krążku oraz w wersji specjalnej.
Pierwszy utwór wybrany do promocji (hmmm...) nosił tytuł "Lotus Flower" i zupełnie mnie nie przekonywał. A im więcej zamieszania dookoła całości, tym bardziej staram się trzymać z dala. I dlatego dopiero teraz słucham całości płyty "The King of Limbs".
Z tym tańcem w tytule przesadziłam. Ale Radiogłowi odeszli po raz kolejny od ściśle rockowej estetyki na rzecz elektronicznych zapętleń i pulsujących rytmów. Choc nie tylko. Taki "Codex" jest cudownie melancholijny, "Give up the Ghost" snuje się gdzieś pod sufitem. Ale otwierający całość "Bloom" czy "Feral" brzmią jakby były swoimi własnymi remiksami. Gdyby nie Thom Yorke nie zgadłabym, że to Radiohead. "The King of Limbs" ma w sobie dużo urzekających melodii, nie jest szaleńczo zagmatwana czy trudna. Co ciekawe, im więcej się go słucha, tym więcej chce się jeszcze. Płyta trwa niecałe 40 minut - niewiele, ale to dobrze, bo po wybrzmieniu "Separatora" bez wyrzutów sumienia jeszcze raz można włączyć play. I nawet "Lotus Flower" mocno mnie zafrapował. W połączeniu z pozostałymi siedmioma utworami brzmi świetnie. w radiu, gdzieś na liście przebojów - niestety nadal nie.
Rewolucji dokonali już niejednokrotnie. Co dalej?

wtorek, 31 maja 2011

Sentymenty i manie


Ze względu na stare sentymenty sięgnęłam po wydawnictwo "Coma - Live" nagrane w grudniu 2009 roku w warszawskiej Arenie Ursynów.
Nie pamiętam na ilu koncertach Comy byłam. Były i takie, kiedy zespół po wydaniu pierwszej płyty dopiero się rozkręcał; były i takie, na których nie dało się wytrzymać z powodu szaleństwa fanów i pisków nastolatek. Moje uwielbienie dla tej grupy skończyło się wraz z płytą "Hipertrofia", której nie zdzierżyłam, no. Plus: wywiady, solowe dokonania Piotra Roguckiego; ogólnie lekki przerost formy nad treścią. A gdy sentyment trochę się obudził. Więc włączam koncertowe DVD, bo wiem, że o ile Coma nie wyda powalającego dzieła to raczej na ich koncert już nie dotrę.
Na początek krótkie filmy wyświetlane na murze-fasadzie budynku ustawionej na scenie. skojarzenia z "The Wall"? Ciut na wyrost. Runie przy "Pierwszym wyjściu z mroku". Koncert zaczyna się od "Zaprzepaszczonych sił wielkiej armii świetych znaków", najmocniejszego punktu w repertuarze Comy, ale też i pierwszym sygnale świadczącym o zamiłowaniu do Wielkich Form (we wszystkich kontekstach i wszystkich znaczeniach tego sformułowania). W "Zero Osiem Wojna" Roguc śpiewa jakby parodiował sam siebie, a szczyt autokreacji osiąga w zagranych na bis "Stu tysiącach jednakowych miast". Słuchać się tego nie da. Fajnie tylko, że na prawie dwugodzinny występ składa się w większości repertuar z dwóch pierwszych płyt Comy. Jest i "Tonacja", i "Spadam", i "Zbyszek", i "Święta"...
O stronie technicznej wypowiadać się nie będę, bo się nie znam. Publiczność? szaleje. Comomania to stan faktyczny.
No cóż... Nie przepadam za oglądaniem koncertowych DVD (wyjątkiem jest "Please Leave Quietly" PJ Harvey). Nie lubię uczestniczyć w koncertowych szaleństwach z zza szybki. W przypadku Comy ta szybka zdecydowanie mi wystarczy. A pomyśleć, że kiedyś dałabym się za nich pokroić...

niedziela, 22 maja 2011

"Witaj w moim świecie"













...to tytuł nowego utworu Edyty Bartosiewicz. Nie ma chyba fana muzyki, który nie zastanawiałby się, co się dzieje z wokalistką. A ona, w końcu, po siedmiu latach (licząc od piosenki "Trudno tak", duetu z Krzysztofem Krawczykiem) przerywa milczenie. I bardzo dobrze, bo krążyły nieciekawe plotki na temat Bartosiewicz.
"Witaj w moim świecie" brzmi jakby czas się zatrzymał. Po prostu ciepłe, akustyczne granie, na dodatek z filmu o Kubusiu Puchatku. A głos artystki przypomina mi głos Stevie Nicks z Fleetwood Mac.
Chociaż nigdy nie byłam jej fanką, cieszę się, że jest. Naprawdę się cieszę.

czwartek, 12 maja 2011

A jednak można 2


Dziesięć miesięcy temu pisałam, że Poznań może - bo zaprosił sobie Stinga na otwarcie stadionu. Okazało się, że Wrocław też może i na otwarcie swojego stadionu zaprosił sobie George'a Michaela. Oooo. Koncert odbędzie się 17. września. Sting przyjechał z filharmonikami, a we Wrocławiu to filharmonicy przyjdą do George'a - w graniu największych przebojów towarzyszyć mu będą muzycy z lokalnej filharmonii.
Pachnie plagiatem, czyż nie? Cóż, George też gra całą trasę z piosenkami w nowych aranżacjach. Taka moda chyba. I bilety będą tańsze, bo już od 79 złotych, niż na Stinga.
George ostatnimi laty nieco się zagubił, ale może 47 koncertów, które zagra w tym roku to zwiastun gromadzenia nowych sił?
Wstyd przyznać, ale nie byłam jeszcze na takim gigantycznym stadionowym koncercie. A na Maślice wcale nie jest tak daleko. Jeśli tym razem ktoś zagwarantuje mi, że będzie "Last Christmas" - idę!

wtorek, 10 maja 2011

Fryderyki

Już rozdane. Nagrody jakoś szczególnie mnie nie kręcę, nie oceniam artystów w kategoriach ilości otrzymanych wyróżnień. Z "dziennikarskiego" obowiązku należy jednak wspomnieć o tych, których szacowna kapituła nagrodziła. Tym bardziej, że rock'n'roll zatriumfował, co oczywiście bardzo nas cieszy.
A więc:
*grupa roku: Acid Drinkers
*piosenka roku: "Love Shack" Acid Drinkers i Ania Brachaczek (a ja polecam Kwasowe wykonanie "Et Si Tu N'existeis Pas")
*wokalista roku: Kuba Badach
*wokalistka roku: Monika Brodka
*teledysk roku: "Bang Bang" Ania Dąbrowska
*debiut roku: Tres.B
*album roku - muzyka alternatywna: "Męskie granie"
*album roku - metal: "Fishdick Zwei" Acid Drinkers
*album roku - rock: "Prawo do bycia idiotą" Dezerter
*album zagraniczny: "Come Around Sundown" Kings of Leon (ech...wyślą im, czy jak?)

poniedziałek, 9 maja 2011

Chodzi i chodzi...

...za mną ta piosenka, ten tekst. Nie mogę się uwolnić.

We are jigsaw pieces aligned on the perimeter edge
Interlocked through a missing piece
We are renaissance children becalmed beneath the Bridge of Sighs
Forever throwing firebrands at the stonework
We are Siamese children related by the heart
Bleeding from the surgery of initial confrontation
Holding the word scalpels on trembling lips
Stand straight, look me in the eye and say goodbye
Stand straight, we've drifted past the point of reasons why
Yesterday starts tomorrow, tomorrow starts today
And the problem always seems to be we're picking up the pieces on the ricochet

Drowning tequila sunsets, stowaways on midnight ships
Refugees of romance plead asylum from the real
Scrambling distress signals on random frequencies
Forever repatriated on guilt laden morning planes
We are pilots of passion sweating the flight on course
To another summit conference, another breakfast time divorce
Screaming out a ceasefire, snow-blind in an avalanche zone

Stand straight, look me in the eye and say goodbye
Stand straight, we've drifted past the point of reasons why
Yesterday starts tomorrow, tomorrow starts today
And the problem always seems to be we're picking up the pieces on the ricochet

Are we trigger happy?
Russian roulette in the waiting room
Empty chambers embracing the end
Puzzled visions haunt the ripples of a trevi moon
Dream coins for the fountain or to cover your eyes
We reached ignition point from the sparks of pleasantries
We sensed the smoke advancing from horizons
You must have known that I was concealing an escape

Stand straight, look me in the eye and say goodbye, say goodbye
Stand straight, we've drifted past the point of reasons why
Yesterday starts tomorrow, tomorrow starts today, starts today
And the problem always seems to be we're picking up the pieces
On the ricochet, this is the ricochet.


Oczywiście to "Jigsaw" Marillion. Są takie piosenki i takie koncerty, które zapamięta się na zawsze.

czwartek, 28 kwietnia 2011

Heaven beside you


Kończy się kwiecień, miesiąc dwóch smutnych rocznic. Najpierw Kurt Cobain, potem Layne Staley. Wiadomości o śmierci tego pierwszego nie pamiętam, miałam dziewięć lat, za mało jeszcze by wiedzieć kim Cobain był, jak wiele wniósł do świata muzyki i za mało, by wiedzieć, że za cztery lata płyta "Unplugged in New York" przewróci mój świat do góry nogami. Mimo tego od Nirvany wolałam pozostałą "świętą trójcę" grunge'u: Soundgarden, Pearl Jam i Alice in Chains. No własnie, Alicja... Moment, w którym usłyszałam, że Layne Staley nie żyje pamiętam aż za dobrze. Była noc z 20. na 21. kwietnia 2002 roku. Swoim zwyczajem słuchałam nocnych audycji w radiu. Godzina 3:20. Piotr Stelmach mówił, że Staley nie nagra już żadnej płyty, a ja miałam nadzieję, że to jednak nie znaczy to, czego można się domyślać.Każdego dnia marzyciele umierają, by zobaczyć, co się dzieje po drugiej stronie, mówił. Staley został znaleziony martwy w swoim domu w Seattle, dwa tygodnie po śmierci. Umarł tego samego dnia, co Cobain, 5. kwietnia. Pewnie przypadek, ale... w ten sposób jeszcze umocnił swoją legendę. Przyczyna? Narkotyki. Z nałogiem wokalista zmagał się od lat. Nie rozumiem, co to za machina, która odrywa ludzi od ziemi, oddziela życie od śmierci, pisałam tamtej nocy. Minęło dziewięć lat, ja nadal nie rozumiem.
Czasami słuchając Alice in Chains łapię się na tym, że brakuje mi świadomości, że Staley gdzieś tam jest, że może podśpiewuje przy goleniu miedzy jedną działką a drugą. Zawsze to dawałoby nadzieję, że może jednak jeszcze kiedyś stworzy coś wyjątkowego. Alicja gra dalej, z innym wokalistą. Ja nadal nie mogę się przemóc, by przesłuchać całą płytę "Black Gives Way to Blue" nagraną w 2008 roku z Williamem DuVallem. Może kiedyś.
Jest kwiecień 2011 roku, a ja dowiaduję się o kolejnej bezsensownej śmierci. I jakże bliskiej dwóm poprzednim. 8. marca, z przedawkowania narkotyków, zmarł Mike Starr, pierwszy basista i współzałożyciel Alice in Chains. Był ostatnią osobą, która widziała Layne'a Staleya żywego, w przeddzień śmierci. Podobno obwiniał się, że tamtego 4. kwietnia nie zadzwonił po pomoc.
Teraz cała trójka gra w Największej Orkiestrze Świata.

sobota, 9 kwietnia 2011

Cenzor też człowiek i czasem ma rację


Chiny. Kraj, który w oczach świata chce być troszkę bardziej demokratyczny niż jest, ale koniec końców trzyma swój naród w kagańcu i na krótkim łańcuchu. I nie tylko sami Chińczycy są ograniczani w swoich działaniach. Kilka dni temu w Chinach grał koncerty Bob Dylan. Nie byłoby w tej informacji nic szczególnego, gdyby nie fakt, że cenzor musiał wcześniej poznać setlistę artysty - części utworów nie zatwierdził. Dylan, współautor fermentu i kontrrewolucji lat 60., mógłby przemycić niemile widziane przez chińskie władze treści. Wszystko dlatego, że rok temu podczas koncertu Bjork po wykonaniu utworu "Declare Independence" wezwała Tybet do przebudzenia. A co to, to nie, tak być nie może. Chiny chciały być takie fajne, chciały pokazać, że nie jest tam tak strasznie, jak to piszą i pokazują, i pozwolili jej na występ, a ona zrobiła im taką niespodziankę. Przykre. Miarka się więc przebrała, cenzor odzyskał pracę. Widać artystom nie wolno luzować smyczy. Więc Bob Dylan, legendarny bard, dostał szlaban na kilka swoich utworów.
Chińskie władze same strzeliły sobie w ten sposób w kolanu - przecież zakazany owoc smakuje najlepiej. A z drugiej strony... mają rację: artystów należy się bać. Sztuka to broń, wiadomo. Już nieraz zasiała wątpliwości i zmieniła bieg historii.

wtorek, 5 kwietnia 2011

Różnorodny


ma być nowy album Soundgarden, grupy, którą darzę nieskrywaną miłością. Rok minął od reaktywacji zespołu, zdążyła ukazać się (w większości) kompilacyjna płyta "Telephantasm" oraz koncertówka "Live on 15".
Ha! Czyli dane będzie mi jednak uczestniczyć w kawałku historii Soundgarden. Bo znaczna część moich ulubionych grup dawno nie istnieje i, co gorsza, w kolejnym podzbiorze znajdują się zespoły, które w oryginalnym składzie nie zagrają na pewno.
O tym, że nowa płyta ma być różnorodna w wywiadzie dla "Billboardu" mówił Chris Cornell. Ciekawe, co to znaczy? Taka wypowiedź może budzić w fanach lekkie przerażenie, głównie przez wzgląd na ostatnie solowe dokonanie Cornella, hmmm. Mam nadzieję, że koledzy Thayil, Cameron i Shephard przystopują nowatorskie ciągoty wokalisty.
Ciekawa jestem bardzo tego albumu. Czy coś zmieni w świecie rocka, czy po prostu odgrzeje stare kotlety (sojowe) i zaginie na półkach fanów? Wiadomo, że Ster, Dobre Czasy nie powrócą już, ale może grunge'owy brud będzie bardziej grunge'owy i brudny niż na płytach Creed czy Nickelback. Tak, taka mam nadzieję.
Nie wiadomo jeszcze, kiedy ukaże się ta płyta, bowiem jak twierdzi Cornell, zespół skupia się na nagrywaniu świetnego materiału, a nie na terminach i nie narzuca sobie tempa ani tym bardziej nie odczuwa żadnej presji. "Let the album decide, when it's done". So, we shall see.

sobota, 2 kwietnia 2011

...the world's only talking, singing and dancing fish

I znów nadszedł dzień, na który tak bardzo czekałam. Po ponad trzech latach do Wrocławia znów zawitał Fish. Tym razem w ramach akustycznej trasy "Fish Heads Acoustic Tour". Tylko z Frankiem Usherem na gitarze (oczywiście akustycznej) i Fossem Patersonem na klawiszach.
Przedsmak można było poczuć w niedzielę, podczas audio-wizualnej transmisji z radiowej "Trójki". A jednak było inaczej.
Pełny klub "Od zmierzchu do świtu", 500 fanów. Chodzę naprawdę sporo, ale nie widziałam ani jednego plakatu, w lokalnych gazetach nie ukazała się nawet wzmianka o koncercie. Scena na wyciągnięcie ręki. Godzina 19:10 i już, zaczyna się. "Chocolate Frogs" i "State of Mind" na początek. Upływ czasu widać po Fishu jedynie na odcinku piersiowo-brzusznym, głos pozostał ten sam, mimo niedawnych problemów zdrowotnych. Starannie wycyzelowane, perfekcyjnie brzmiące dźwięki gitary i klawiszy sprawiają, że ciarki przechodzą po plecach. Tak, to będzie absolutnie magiczny wieczór; nie może być inaczej. Rezygnuję z prób zrobienia chociaż jednego ostrego zdjęcia i postanawiam przeżywać koncert na żywo. W końcu Fish śpiewa "Somebody Special" i "Brother 52", "Family Business" i "The Company" - zagrane na życzenie publiczności. Czy jesteśmy pewni, że chcemy zobaczyć tańczącą rybę? Tak! For the company, dream of the company, live for the company, until I die... Niesamowite, niezapomniane czasy marillionowe powróciły w postaci "Incubus" i "Jigsaw": jesteśmy bliźniakami syjamskimi połączonymi sercem, nieprawdaż? Było także "Slainthe Math" - zaaranżowane tylko na dwa instrumenty zabrzmiało genialnie. No i "Kayliegh" - wcale nie na bis. Usłyszeć ten utwór na żywo było bezcennym doświadczeniem. Wielbię szczególnie jego tekst i emocje zawarte we wspomnieniach. I wcale nie przeszkadza mi, że "Kayliegh" jest już niemal martwa przez częstą obecność w stacjach radiowych. Z utworów tylko fishowych: "Just Good Friends", w którym wokalista pomylił się w zwrotce, a potem rozbrajająco śmiał się w refrenie (pamiętacie Elvisa, hmmm?), "A Gentelman's Excuse Me" oraz "Vigil". Ten ostatni z obowiązkowym spacerem wśród publiczności. Skupiony, lekko zagubiony, niepewny - Fish po tylu latach doskonale wczuwa się w "głos w tłumie". Przyznam, że dla mnie to nieco przerażające uczucie, gdy stał i śpiewał tuż obok mnie... Na sam koniec wróciły stare, Dobre Czasy: "Fugazi". Niestety nie wiem, co zostało zagrane na bis - są takie osoby w życiu kobiety, który nawet Fisha spychają na dalszy plan. A pomiędzy utworami mogliśmy usłyszeć chociażby o trzech drużynach piłkarskich, którym wokalista kibicuje, znów (pamiętam z koncertu w 2007 roku) o tym, że Szkoci i Polacy mają wiele wspólnego oraz o tym, że Fish nigdy, nigdy, przenigdy nie ma zamiaru żenić się ponownie.
Było widać, że Ryba dobrze czuje się w Polsce - ma tu oddanych fanów w różnym wieku, z którymi i wypić się da i wspólnie pośpiewać, pośmiać, powspominać. I poczuć się jak za Starych, Dobrych Czasów.

poniedziałek, 28 marca 2011

Live on stage...

Wczorajszym koncertem w studiu im. Agnieszki Osieckiej, studiu radiowej "Trójki", zapoczątkowana została polska trasa Fisha. Można było oczywiście posłuchać w radiu, można było też obejrzeć. O moich wrażeniach słuchowo-wizualnych napiszę, gdy doświadczę tego na własnej skórze.
Poniżej setlista z wczoraj; oto, czego możemy się mniej-więcej spodziewać:
"Chocolate Frogs"
"State of Mind"
"Somebody Special"
"Brother 52"
"Jigsaw"
"Incubus"
"Vigil in a Wilderness of Mirrors"
"A Gentelman's Excuse Me"
"Family Business"
"Kayliegh"
"Fugazi" (nie było słychać, ale było widać)

Tak więc... do piątku!

poniedziałek, 21 marca 2011

Kolor wiosny


No i jest. Nadeszła. Jak zawsze nieco symbolicznie chwytam się dat, ale to nieważne. Ważne, że jest już wiosna.
A oczywiście najbardziej wiosenną płytą na świecie jest "The Colour of Spring" Talk Talk z roku 1986. Od tak wielu lat nie starzeje się, co roku zwiastuje najbardziej wyczekaną porę roku.
Zespół na tym albumie odszedł od syntetycznych brzmień, z którymi do tej pory był kojarzony jako lansowany na nieoficjalnego bliźniaka Duran Duran. Ich miejsce zajęły instrumenty bardziej klasyczne, w tym organy Hammonda. I wyszło mu to na dobre, bo to zdecydowanie najpopularniejszy i najwyżej oceniany album w historii Talk Talk, który w dodatku przyczynił się do sukcesu międzynarodowego grupy.
Jego niewątpliwym atutem są urzekające, przepełnione raz optymizmem, raz melancholią melodie - ułożone przez wokalistę Marka Hollisa i Tima Freese-Greene'a.
Nie chcę rozkładać "The Colour of Spring" na czynniki pierwsze. Dla mnie jest to płyta, której słucha się od początku do końca. Tak, moim zdaniem, trzeba go słuchać, bowiem stanowi jedną całość. Od "Happiness is Easy" do "Time It's Time". Słuchać bez analizowania, za to z niekłamaną przyjemnością. To tylko osiem utworów - ale jakich!
I tak jak data nadejścia wiosny jest umowna, tak tytuł i znaczenie, jakiego przez te dwadzieścia kilka lat nabrał dla wielu osób, także. Ale to nieważne. Ważne, że są - i wiosna, i "The Colour of Spring".

poniedziałek, 14 marca 2011

Przedwiośnie ze Stingiem


Sting zawsze kojarzył mi się zawsze z zimą i kolorem białym (ot, takie skojarzenia synestetyczne. Do czołówki moich ulubionych artystów też nigdy nie należał; to mniej-więcej ten sam szczebelek, co Coldplay czy U2. Słuchanie go nie uwiera. Sięgam więc po jego ostatnie dokonanie płytowe - album "Symphonicities". Trudno mówić tu o całkowicie nowej płycie, gdyż ten album to dwanaście wyimków z repertuaru pana Sumnera nagranych z towarzyszeniem różnych muzyków wyposażonych w "klasyczne" instrumenty. Hm, to znaczy, że ostatnią całkowicie autorską płytą Stinga była "Sacred Love" z 2003 roku...
Słuchając pierwszych trzech utworów z "Symphonicities" ("Next to You", "Englishman in New York", "Every Little Thing She Does is Magic") mam nieodparte wrażenie, że Sting śpiewając szeroko się uśmiecha. Radość słychać w jego głosie. Zaraz potem chwila odpoczynku w postaci cudownie melancholijnego "I Hung My Head". "You Will Be My Ain True Love" ma w sobie dużo z celtyckiego ducha. Oszczędnie zaaranżowana, zaśpiewana cudownie w duecie z Jo Lawry. Zimowy klimat (a fuj) powraca w postaci "When We Dance". A potem to już, za przeproszeniem, nudy.
Miła to płyta, taka przedwiosenna. W sam raz na słoneczne przedpołudnia. To, czego według mnie, jej brakuje jest jednocześnie tym, co ją odróżnia od pozostałych tego typu wydawnictw: publiczność. Jej brak czyni "Symphonicities" zbyt hermetyczną. Fajnie byłoby posłuchać fanów śpiewających razem z Artystą, wchodzących z nim w interakcję, taj jak on cieszących się muzyką. A tak album jest, owszem, piękny i gładki, ale jak wiadomo wykonania koncertowe mają swój nieodparty urok.

wtorek, 8 marca 2011

Kolejny zwiastun wiosny

http://www.youtube.com/watch?v=OaG-gqVo41U

A bilety z numerami 357 i 358 już w moich rękach...

środa, 16 lutego 2011

Przygarść cytatów

Wyczytane w ostatnim, lutowym numerze miesięcznika "Teraz Rock".

Jacek Szabrański (The Car is on Fire): "Podobno zjedliśmy już 30 procent zasobów planety, a końca apetytu nie widać. Wygląda na to, że sami piłujemy gałąź, na której siedzimy. Czy można sobie wyobrazić bardziej właściwy czas dla ponownego rozkwitu hippisowskich idei z lat 60. i 70., okresu tak niebywale płodnego artystycznie, kiedy to muzyka rzeczywiście zmieniała świat. (...) Myślę, iż wielkie wyzwania znów stają przed ludźmi zajmującymi z racji talentu i wrażliwości szczególnie odpowiedzialną pozycję wobec całej populacji Ziemi."

Robert Matera (Dezerter), odpowiadając na pytanie czytelnika, czy możliwy byłby promujący wegetarianizm duet jego zespołu z Lady Gagą: "W dzisiejszych czasach wszystko jest możliwe. Może dla tej idei bylibyśmy gotowi na takie cierpienie. Nie wiem jak Lady Gaga."

Hm...

poniedziałek, 14 lutego 2011

Grammy


Rozdane. Najważniejsze (podobno) nagrody przemysłu muzycznego.
Co ciekawego dla nas?
* Album roku: "The Suburbs" Arcade Fire (tak, tak, tak!!!)
* Najlepsze solowe wykonanie rockowe: "Helter Skelter" Paul McCartney (niestety, nie wygrał "Silver Rider" w wykonaniu Roberta Planta...)
* Najlepsze wykonanie grupowe w kategorii rock: NIE wygrali Kings of Leon z "Radioactive"
* Najlepsze wykonanie hard rockowe: "New Fang" Them Crooked Vultures (a nominowany był także "Black Rain" Soundgarden, "Between the Lines" Stone Temple Pilots i "Looking in View" Alice in Chains. Grunge wraca?)
* Najlepsze wykonanie metal: nuuudy
* Najlepsza piosenka rock: "Angry World" Neil Young
* Najlepszy album rock: "Resistance" Muse (a z fajnych nominacji "Backspacer" Pearl Jam
* Najlepszy album alternatywny: "Brothers" The Black Keys

Całkiem, całkiem.
Tym razem Gaga wyszła z jajka.

niedziela, 13 lutego 2011

Pierwsze wspomnienia pt.2


Już kiedyś zastanawiałam się, jaki utwór będzie światowym numerem jeden na światowych listach przebojów, kiedy urodzi się mój syn. Być może uda mi się to przegapić.
Podobno udowodniono, że dzieci w łonie matki słyszą dźwięki i to nie tylko te najbliższe, czyli szumy, skrzeki i stuki organizmu, ale też głos matki, a w mniejszym stopniu te dochodzące z zewnątrz, jak głos ojca czy muzyka z radia.
Daleka jestem od nakładania słuchawek na brzuch, żeby mały B. lepiej słyszał. Daleka też jestem od słuchania muzyki klasycznej, która podobno wspiera rozwój malucha już od życia prenatalnego.
Mam cichą nadzieję, że B. będzie wolał "moją" muzykę, niż tę, której będą słuchać jego koledzy - chyba że nastąpi mega rewolucja i wszyscy za 13-15 lat będą słuchać rocka, tak jak kiedyś słuchali grunge'u czy punka. Póki co, kilka dni temu brzuch zaczął tańczyć akurat gdy w radiu leciał "czarny", bujający utwór. Czy mam się już bać?
Nie umiem śpiewać, więc samodzielnie tego nie robię. Podśpiewuję za to piosenki, które akurat słyszę. Jak do tej pory ożywienie następowało przy "Cruisin'" Huey'go Lewisa i Gwyneth Paltrow (no co, to bardzo ładna piosenka) i "Careless Whisper" George'a Michaela (słabość mam i sentyment). Hmmm, już trochę lepiej...
Nie będę się martwić na zapas. Pewna Sarunia usypiała na moich rękach, gdy śpiewałam jej utwory Nightwish....

piątek, 11 lutego 2011

Pierwsze wspomnienia...

...te związane z muzyką, oczywiście. Moim wczesnym doświadczeniom towarzyszyły trzy utwory. To znaczy na pewno było ich więcej, ale te trzy pamiętam najjaśniej:
* Gary Moore "Still Got the Blues" - klasyk Łkającej Gitary. Klasyk tym bardziej, że kilka dni temu Gary Moore zmarł...
* Elvis Presley "Are You Lonesome Tonight" - wykonanie koncertowe, o tyle szczególne, że Król podczas śpiewania dostaje ataku śmiechu. Próbuje śpiewać, ale nie za bardzo mu wychodzi. Tymczasem niezrażeni niczym muzycy dalej robią swoje. Puszczała to często moja mama, z kasety nagranej z radia. Poprawa humoru gwarantowana.
* uwaga, uwaga, the last but not least, acz najbardziej zaskakujący w zestawie kawałek: Stan Borys "Anna". Słuchany również z mało oryginalnej kasety, do tego nie opisanej w żaden sposób. Z dzisiejszej perspektywy bardzo łzawa piosenka, jednak te dwadzieścia lat temu służyła jako ścieżka dźwiękowa do życia pewnej gumowej lalki z włosami w kolorze platynowy blond.

A oto pierwszy zapamiętane przeze mnie teledysk: http://www.youtube.com/watch?v=5QD5n98R_nk
Rok był, zdaje się, 1995, akurat podłączyli nam kablówkę z niemieckim kanałem muzycznym VIVA. To były czasy! I słabość do długowłosych mężczyzn została do dziś...

czwartek, 3 lutego 2011

Wiosna pt.1

Amerykański Świstak Narodowy nie zobaczył własnego cienia, kot gubi futro na potęgę, ugryzł mnie komar, nieśmiało znad dachów Śródziemia wygląda słońce, radio gra "Living in Another World" z genialnej płyty Talk Talk "The Colour of Spring". Czyli: idzie wiosna. Oby jak najszybciej.
Ostatnio słucham jedynie głosów wiertarek, młotów i spadających kafelków oraz bicia serca naszego dziecka na KTG. I oprócz tego jeszcze dwóch bardzo wiosennych, moim zdaniem, piosenek:
- "Sprawl II" Arcade Fire (oni potrafią cieszyć się muzyką)
- "I Saw You Walk Away" Badly Drawn Boy'a, pozytywnego melancholika w czapeczce
A i tytuł tego drugiego utworu adekwatny. Zimo precz!

wtorek, 25 stycznia 2011

Kolejna Nadzieja na rok 2011?



Nie moja. BBC Sound of 2011, miejsce na podium, medal brązowy. The Vaccines.Made in UK. Dziś w "Trójce" ich "Post Break-Up Sex" jest piosenką dnia. A ponieważ obudziłam się wcześnie, słyszałam ją już cztery razy. I umiem ją zaśpiewać w całości.
Ten tytuł... Ha! Jasne, każdy potrzebuje pomocnej dłoni w trudnym czasie po rozstaniu, która pomoże zapomnieć.
Trochę pozornej niedbałości, trochę łagodnej melodyjności a la The Smiths i głos a la Tom Smith, ewentualnie Paul Banks. Niski i lekko mroczny. Justin Young nazywa się Pan, Który Śpiewa. Tylko te melodie oddalają The Vaccines od Nowych Mrocznych.
Powstali w czerwcu ubiegłego roku, czyli kariera ruszyła z kopyta. Pół roku, a oni są już Nadzieją. Już w sierpniu, pierwsza piosenka, jaka ujrzała światło dzienne, "If You Wanna", została obwołana the hottest record in the world.
Debiutancki album, "What Did You Expect From The Vaccines?", ukaże się w marcu. Generalnie jest szybciutko, zwięźle, przebojowo, z energią i do przodu. Na letnie festiwale będzie jak znalazł. Ale na przykład takie "All in White" lub "A Lack of Understanding" brzmi ciemniej, takie numery mogliby nagrać Editors lub Interpol. Ejtisy znów wracają. I mokasyny noszone na gołe stopy, i białe skarpetki. Lepiej ich słuchać, niż oglądać.
Więc, reasumując, to też moja nadzieja. Do szału daleko, ale jest fajnie. Po prostu fajnie.

piątek, 21 stycznia 2011

Nie liczę godzin i lat...

...tylko dni. Do planowanego rozładunku z dwupaku dni trzydzieści siedem, a do koncertu Fisha - sześćdziesiąt dziewięć! Tak, już wszystko wiadomo. Fish będzie grał we Wrocławiu 1. kwietnia. Cztery dni wcześniej jako przedsmak będzie pewnie można posłuchać na żywo jego występu z radiowej "Trójki", ze studia im. Agnieszki Osieckiej. Ot, taka niespodzianka.
Cała trasa obejmie najprawdopodobniej dziesięć miast, z czego dziewięć jest już potwierdzonych i niemal pewnych. Kopalnia w Zabrzu? Koncert pod ziemią? Jest. Konin, Ostrołęka, Bielsko-Biała, miasta nietypowe na koncertowej mapie Polski też są. Fani i tak są wszędzie i wszędzie dojadą.
Najwcześniej ukaże się jeszcze wspomniana nowa płyta PJ Harvey, ale po zapoznaniu się ze sporą ilością utworów chyba mi do niej nieśpieszno...

wtorek, 18 stycznia 2011

Muzyka o zmierzchu


Za niecały miesiąc ukaże się kolejna ważna płyta tego roku: "Dynamite Steps" zespołu Twilight Singers. Wniosek, że będzie to dobra płyta można wysnuć po wysłuchaniu wszelkich dokonań lidera zespołu, Grega Dulli - czy to z Afgan Wings, czy z Gutter Twins. Wszystkie były dobre, naznaczone niezwykłą osobowością Dulli'ego. A kiedy razem z nim tworzy Mark Lenegan, płyta po prostu nie może być zła. No i te słowa zawarte w newsletterze: "Dynamite Steps" explores the thin life between life and death, morality and immorality, resignation and celebration - that mythical moment when your life flashes before your eyes, drawn out here over the course of eleven songs. [It] reaches a whole new level of catharsis and progression, evocatively cramming all the high and lows of the maverick singers - songwriter's past half-decade into unexpected sonic trapdoors. The album (...) prove an unflinching oddysey through the dark side (...).
Szczęśliwi ci, którzy 10. kwietnia w warszawskiej "stodole" przekonają się, jak "Dynamite Steps" wypada na żywo.

piątek, 14 stycznia 2011

You went where the horses cry



To cytat z singla promującego nowy album White Lies, "Ritual". Utwór natomiast nosi tytuł "Bigger Than Us". I... to niesamowite, ale jest to kandydat na utwór roku. Już dziś, 14. stycznia, kilka dni po tym, gdy usłyszałam go po raz pierwszy. Monumentalny, epicki. Zimna fala XXI wieku. I to wejście w refrenie... Zmiata jak huragan.
"Ritual" ukaże się na rynku w poniedziałek. Słyszałam na razie fragmenty - brzmią jakby Daft Punk zmiskował Joy Division. Czyli bardzo dobrze, w sam raz na miarę naszych dziwnych muzycznych czasów.

środa, 12 stycznia 2011

Ona - Zjawisko


Kilka lat temu dopadła mnie straszliwa przypadłość - przytępienie uważności, za czym poszło też przytępienie słuchu. Mniej więcej w tym samym czasie moim zdaniem świat muzyczny dopadła inna przypadłość: wtórność i wodolejstwo, co spowodowało, że przestałam wśród nowości znajdować wiele dla siebie. Choć wyjątki oczywiście były. Wszystko już było, to, co najlepsze już za nami. Nie porwali mnie The Libertines ani The Strokes. Pewnie, wiele utworów podoba mi się, ale nic więcej. Od paru lat rzadko kto porusza mnie na tyle, bym się totalnie zachwyciła.
I oto stało się. Głos z radia zwrócił moją uwagę. Posłuchałam więcej, choć niewiele więcej na razie jest i...
To Anna Calvi, kobieta z gitarą. Za kilka dni, 17. stycznia ukazuje się jej debiutancki album, sygnowany imieniem i nazwiskiem artystki. Śpiewa, gra na Fenderze, komponuje. Supportowała już Grindermana.
Ona - wydaje się stworzona do śpiewania, pewna siebie. Lekko zepsuta, romantyczno-gotycka, minimalistyczna, lekko wystudiowana, wyrafinowana. Rewelacyjna! Jej muzyka jest taka jak ona. Nasycona, gęsta. Czerpiąca z flamenco, tanga i tych, którzy podobnie jak ona trzymają się na ogół po Ciemnej Stronie Mocy - PJ Harvey i Nicka Cave'a. Dużo w niej mroku i zimnego, wysublimowanego piękna. Chłodna i profesjonalna. Królowa Śniegu. O szerokiej skali głosu i na wysokich obcasach.
Znalazła się na liście BBC Sound of 2011. Poza pierwszą piątką, ale to jej nic nie ujmuje.
Na jej albumie znajdzie się dziesięć utworów: między innymi lekko punkowy "I'll Be Your Man", "Desire" (mogłaby go nagrać Patti Smith), hipnotyzujący "Blackout". Jej utwory brzmią jak zagubiona ścieżka dźwiękowa do "Zagubionej autostrady", a może bardziej do "Mullholand Drive".
Calvi została nazwana najważniejszym zjawiskiem od czasów Patti Smith. Czy na wyrost, przekonamy się w roku 2011.