środa, 7 września 2011

Cruel, cruel nature


Wczoraj, 6. września, wręczono najbardziej prestiżowe nagrody brytyjskiego przemysłu muzycznego - Mercury Prize Awards. Jako zdeklarowany brytofil nie mogę pominąć tego wydarzenia. Tym bardziej, że statuetkę zgarnęła PJ Harvey za "Let England Shake".
Harvey jako jedyna w dziewiętnastoletniej historii nagrody zdobyła dwie nagrody. Pierwszą dostała z album "Stories from the City, Stories from the Sea"; odbierała ją pamiętnego 11. września 2001 roku.
Czas więc na parę słów o "Let England Shake". Dostałam ją w dniu premiery, 14. lutego tego roku. Nie pędziłam do sklepu, żeby ją kupić, przyznaję, dostałam ją w prezencie. Byłam ciekawa, a że darowanemu koniowi... i tak dalej.
Nie pędziłam do sklepu, ponieważ nie spodziewałam się po tym albumie wiele. Po wcześniejszym wysłuchaniu utworów "Let England Shake", "Written on the Forehead" i "The Last Living Rose" byłam przekonana, że płyta będzie nadmuchana, przekombinowana i nudna. I jakaś dziwna.
I to jest dziwna płyta. Dziwna jak na PJ Harvey. Pisana emocjami kobiety, oczywiście, ale nie sięgająca do duszy wokalistki. Nie znajdziemy tu wyciągania na światło dzienne sekretów, intymności, personalnych poturbowań. Album opowiada o uniwersalnych rzeczach, jak konflikt, wojna, strata, lojalność, przyjaźń i miłość - nie tylko względem brata, ale względem kraju - oraz cierpienie, postrzegane jednak zewnętrznie, a nie skupione na wewnętrznych uczuciach, mówiła w wywiadzie dla "New Musical Express" (cytat za: "Teraz Rock, nr 3/2011). Sama wyznaczyłam siebie jako wojennego korespondenta: bezpośrednio o wojnie opowiadają "The Colour of the Earth", "The Glorious Land", "The Words that Maketh Murder", "On Battleship Hill"...
"Let England Shake" wciągnęła mnie po pierwszym przesłuchaniu - mimo mieszanych uczuć po wysłuchaniu fragmentów. Co więcej, z każdym kolejnym przesłuchaniem chcę jeszcze.
Album jest bardzo nieoczywisty, melodie nietypowe. I choć warstwa tekstowa może być przytłaczająca, muzyka unosi słowa, staje im na przeszkodzie. Trudno powiedzieć, że jest radosna, ale na pewno jest energetyczna. Ciężar czuć jedynie na poziomie słów.
Ta płyta to inny poziom energii, wciąż bardzo kobiecy, wciąż bardzo mi potrzebny. Hipnotyzuje rytmem, porywa melodiami. Przyczepia się jak przysłowiowy rzep do psiego ogona. Jest w niej coś transowego, co niesie zdecydowana większość utworów jak stukot końskich kopyt, jak stukot kół pociągu, jak bicie serca...
Najlepszym, moim zdaniem, utworem na płycie jest "On Battleship Hill". Brzmi trochę jak ścieżka dźwiękowa do jakiegoś westernu. Wielowątkowy, niepokojący, genialny.
Czy to najlepsza płyta PJ Harvey? Nie. Gdybym starała się być obiektywna, powiedziałabym, że najlepsza jest "To Bring You My Love" z 1995 roku. Ja - subiektywna najbardziej ceni "Is this Desire?" z roku 1998 - z bardzo wielu powodów, o których być może kiedyś będę miała okazje napisać.
Polly na "Let England Shake" stworzyła something of meaning not just for myslef, but for other people, jak mówiła na wczorajszej ceremonii. A Simon Frith, przewodniczący jury nagród Mercury określił ósmą studyjna płytę artystki jako an example of an artistic having complete conception for an album.
Idę sobie więc posłuchać. Dziś po raz trzeci.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz