niedziela, 29 października 2017

Playlista #2



And we don't care...Nie mogłam zacząć inaczej. Sex Pistols, "Pretty Vacant". Jedna z płyt, które wywróciły historię muzyki (i nie tylko) do góry nogami stworzona przez autorów największego rock'n'rollowego szwindlu.
Wczoraj, 28. października, ich jedyna płyta z całkowicie premierowym materiałem, "Never Mind the Bollock's, Her's the Sex Pistols" skończyła 40 lat.

A skoro jesteśmy przy rocznicach - dokładnie rok temu, na warszawskim Torwarze wystąpił zespół Placebo. Wśród kilkunastu zagranych przez zespół utworów był ten dla wielu słuchaczy i fanów najważniejszy - "Without You I'm Nothing". Oryginalnie znalazł się on na płycie o tym samym tytule, ale posłuchajmy tej wyjątkowej wersji z Davidem Bowie. Świadectwa niezwykłej współpracy i wsparcia doświadczonego artysty dla młodszych kolegów, którzy dopiero co nagrali swój drugi album.



Wtedy, na Torwarze, utworowi towarzyszyły zdjęcia Davida Bowie wyświetlane na ekranie z tyłu sceny - uśmiechniętego, rozluźnionego. Po wybrzmieniu ostatniego akordu Brian Molko wycelował palcem w niebo. I wtedy nie tylko on miał łzy w oczach i ściśnięte gardło.

Również na Torwarze 24. października zagrał Nick Cave z The Bad Seeds.
Posłuchajmy "Hallelujah" z płyty "No More Shall We Part" wydanej 16 lat temu.



Niestety, nie byłam na tym koncercie. Słysząc i czytając relację z tego wydarzenia wiem, że drugi raz tego błędu nie popełnię.

Klimat muzyczny gwałtownie ulegnie za chwilę zmianie, ale pozostaniemy przy wydarzeniach koncertowych.



Oryginalnie ta piosenka znalazła się na "Las Maquinas de la Muerte" Kazika Na Żywo, tu Monika Brodka w swojej wersji "Taty dilera". Nagranie pochodzi z finałowego, siódemego koncertu Męskiego Grania z Żywca. Podczas tegorocznych wakacji Orkiestra dowodzona tym razem przez Tomasza Organka, Piotra Roguckiego i Monikę Brodkę po raz kolejny przedstawiła swoje interpretacje ważnych dla polskiej muzyki piosenek. 
Męskie Granie co roku dokumentowane jest wydawnictwem płytowym, oczywiście nie inaczej będzie w tym roku - płyta będzie miała premierę już 10.listopada, a promuje ją właśnie "Tata dilera".

Byłam na drugim przystanku Męskiego Grania we Wrocławiu. I choć zabrzmi to banalnie, było to dla mnie wyjątkowe wydarzenie muzyczne i nie tylko muzyczne (choć tu szczegóły zostawię dla siebie).
Największym zaskoczeniem był dla mnie Miuosh - choć do polskiego hip-hopu i jego okolic jest mi bardzo daleko.


To, co pokazał w duetach z Darią Zawiałow, Kasią Nosowską, Tomaszem Organkiem czy  Piotrem Roguckim to mistrzostwo zarówno pod względem wokalnym, jak i interpretacyjnym. Muzycznie Miuoshowi towarzyszyła FDG Orkiestra z sekcją dętą, co potęgowało brzmienie. 

Na Męskim Graniu wystąpił także Kortez. Choć miałam deliktne wątpliwości, czy jego muzyka pasuje do imprezy tak masowej, że aż brakuje biletów, rozwiały się one błyskawicznie gdy tylko artysta zaczá swój wystép. Na polskiej scenie chyba nikt inny nie potrawi wytworzyć atmosfery takiej intymności i zapomnienia o otaczającym świecie.
Druga pełnogrająca płyta Korteza, "Mój Dom", ukaże się już w najbliższy piątek, a promuje ją "Dobry Moment".



Niemal na koniec "Wonderful" Stone Temple Pilots z płyty "Shangri-La Dee Da" z 2001 roku. Jego ówczesny wokalista, Scott Weiland, od lat zmagał się z uzależnieniami, co wcale nie było tajemnicą. Dwa lata temu był po kolejnym odwyku, śpiewał w zespole Art of Anarchy, grał koncerty, ale nadzieje na wyjście na prostą okazały się być płonne. Zmarł na początku grudnia 2015 roku. Świat muzyczny po raz kolejny westchął, ale nie da się ukryć, że nie był on jego pupilkiem. Razem ze Stone Temple Pilots wpisywał się w nurt muzyki grunge, ale nie był wymieniany jednym tchem z Nirvaną, Pearl Jam, Soundgardem i Alice in Chains. Być może nawet większy sukces odniósł w połowie ubiegłej dekady z Velvet Revolver, gdzie występował ze Slashem czy Duffem McKaganem, choć ta supergrupa zostawiła po sobie tylko dwa albumy.
27. października Scott Weiland obchodziłby 50. urodziny.



Dobranoc.




niedziela, 22 października 2017

Playlista #1



Raven Eye “Hey Hey Yeah”
Na dobry początek wspomnienie koncertu sprzed dwóch tygodni. Nie może być inaczej. Skutki 40-minutowe tornada, jakie przeszło w wiedeńskim klubie Gasometer, odczuwam do dziś. Muzyka RavenEye, choć przecież nie nowatorska ani odkrywcza, to solidny rock’n’rollowy kopniak. Ich koncert okazał się być dla mnie tak samo ważny, jak koncert głównej gwiazdy tamtego wieczora, czyli Bush. 

A skoro o Bush mowa... Zaraz po zakończeniu europejskiej trasy zespół opublikował niespodziwanie dwa nowe utwory, wpisaując się tym samym w plagę niespodzianek sprawianym przez wykonawców swoim fanom. I tak światło dzienne ujrzały "Alien Language" oraz "This is War", który można było usłyszeć także na żywo podczas większości koncertów, jakie Bush grał w Europie. 



Zostańmy jeszcze na chwilę przy nowościach.



"Spent the Day in Bed" zapowiada nowy albumu Moza – “Low in High School”. Piosence, którą znamy już od kilku tygodni, towarzyszy świetny teledysk. Podczas jego oglądania zastanawiałam się, czy artystę rzeczywiście stać na autoironię czy po prostu po wszystkich swoich wybrykach chciałby być postrzegany, jako Facet, Który Jednak Ma Do Siebie Dystans. Odkręć kurek, wypuść powietrze.
I pamiętajcie, there’s nothing wrong with being good to yourself.

W tym tygodniu ukazała się jeszcze jedna, długo wyczekiwana nowość. 
"The Doomed" to pierwszy utwór A Perfect Circle od 2013 roku. Przyczyny tak długiego oczekiwania leżą podobno w powolnym trybie pracy Maynarda Jamesa Keenana oraz Billy’ego Howerdella.

Jak brzmi A Perfect Circle A.D. 2017 oceńcie sami. 




Placebo „Plasticine”
Brian Molko, Stefan Olsdal i Steve Hewitt, czyli Placebo w swoim najmocniejszym składzie, z płyty „Sleeping With Ghosts”. Był rok 2003. Pamiętam sierpniowe popołudnie, kiedy w łódzkim Empiku trzymałam w jednej ręce właśnie płytę Placebo, a w drugiej debiut Cool Kids of Death. I mogłam wybrać tylko jedną…
Okładka, ta pamiętna okładka autorstwa Jeana-Baptiste’a Mondino, jest jedną z tych najbardziej poruszających. A sama zawartość krążka – ostatnią TAK dobrą płytą Placebo. 

Skoro jesteśmy już w przeszłości, cofnijmy się jeszcze o krok dalej. 
Ta piosenka chodziła za mną wczoraj cały dzień. 


Alison Moyet, sam początek płyty „HooDoo” wydanej w 1991 roku. To była jedna z płyt, których jako dziecko i prawie nastolatka słuchałam niemal codziennie. I choć słuchana po latach nie robi już takiego wrażenia, to wciąż zajmuje ważne miejsce na mojej ścieżce dźwiękowej. I zawiera kilka mocnych punktów, a "Footsteps" jest zdecydowanie jednym z nich. 

Przez ostatnich kilka dni aura rozpiwszczała nas ciepłem i słońcem. Pomyślałam: dlaczego nie? Choć ta płyta tak bardzo przypisana jest do określonego czasu w roku, do jednego miesiąca, to dlaczego by nie porozpieszczać siebie? W końcu nie ma w tym nic złego. Gdybym miała wybierać utwór zgodnie z dzisiejszą pogodą, zdecydowanie bardziej pasował by dziś "Sunday Rain" z ostatniej płyty Foo Fighters. Ale - na przekór jesieni, na przekór nadchodzącej zimie - Talk Talk z płyty "The Colour of Spring": "Life's What You Make it".


W minionym tygodniu, dokładnie 9.pażdziernika, minęło 30 lat od ukazania się tej płyty. 



INXS, niezapomniany Michael Hutchence na wokalu, płyta "Kick" i "Mystify". Najważniejsza płyta w historii tego australijskiego zespołu; 20 milionów sprzedanych egzemplarzy na całym świecie, kilka potężnych hitów, w tym ten najważniejszy - "Never Tear Us Apart". Ale "Mystify" niewiele mu ustępuje. 
Do nagrań Michaela Hutchence'a będę jeszcze niejednokrotnie wracać, bo są one warte poświęcenia im uwagi, choć wydają się być ograne wzdłuż, wszerz i w poprzek.  

Najważniejszymi, najpiękniejszymi są piosenki piosenki o miłości. Banalne? Być może. Ale czasami najlepszym sposobem by o miłości opowiedzieć jest stary, wyświechtany frazes. Nawet, gdy jest się człowiekiem posiadającym dar wyjątkowego używania słów. 


Fish i "Cliche", dziś z powodu prywatnego - w mijającym tygodniu artysta i jego partnerka, Simone, powiedzieli sobie sakramentalne "tak".  

Dobranoc.






poniedziałek, 16 października 2017

Bush & RavenEye, 8.10.2017, Gasometer, Wiedeń, pt.II

Podczas warszawskiego koncertu w lipcu 2013 roku, Gavin Rossdale, wokalista Bush, zapowiedział nie tylko nową płytę, ale także rychły powrót do Polski. Od tego czasu zespół zdążył wydać już dwie płyty, ale żeby zobaczyć go na żywo, trzeba było udać się za granicę. Wybrałam Wiedeń, jeden z piętnastu przystanków na europejskiej trasie.
W ramach sprawiania sobie drobnych przyjemności pokusiłam się o zakupienie pakietu vip obejmującego kilka pamiątkowych gadżetów oraz spotkanie z zespołem zakończone wspólnym zdjęciem. Było to moje drugie spotkanie z Bush, jednak tym razem było ono krótsze, choć bardziej bezpośrednie. Na wstępie obowiązkowe hugsy z Robinem Goodridgem i Gavinem Rossdale’m, potem kilka minut zupełnie luźnej i niekrępującej rozmowy, w której tym najbardziej gadatliwym okazał się być Chris Traynor. I szybko, szybko, zdjęcie. I już.
Przez kolejne pół godziny czułam nawet wyrzuty sumienia, że nie podobała mi się płyta "Black and White Rainbows".

W roli suportu wystąpili RavenEye. Przez 40 minut dali wszystkim lekcję soczystego, zakorzenionego w przeszłości hard rocka. Ich koncerty powinny być opatrzone ostrzeżeniem „nie róbcie tego sami w domu”: skoki z perkusji, balansowanie na barierkach, turlanie się… Stałam pod samą sceną, miałam więc okazję z bliska obserwować cały repertuar rock’n’rollowych min, gestów i zachowań Oliego Browna, Aarona Spiersa i Adama Breeze’a.
Jest ich trzech, ale w tym przypadku „tylko” znaczy „aż” – energią, którą wkładają w granie, mogliby obdzielić kilka tuzinów ludzi. Na koncie mają na razie debiutancki album („Nova” z 2016 roku) i supportowanie tuzów rock and rolla, ale warto ich obserwować i czekać na więcej.
Po ich koncercie musiałam zbierać szczękę i uszy z ziemi, a z perspektywy kilku dni traktuję go równorzędnie z koncertem głównej gwiazdy. Nie ma się co martwić o przyszłość rocka; młodzi, wychowani na najlepszych wzorcach dadzą sobie świetnie radę. Masywne brzmienie, świetne melodie i iskry krzesane przez samych muzyków - to jest dokładnie to, na co czekam.
Co ciekawe, mieli w tym roku grać we Wrocławiu na Capital of Rock razem z Wolfmother i The Prodigy, ale cały festiwal został odwołany. Mam wielką nadzieję, że niedługo pojawią się tu ponownie. Apetyt na takie granie wraz z całą jego otoczką rośnie.
A propos spotkań – po zakończeniu koncertu Bush miałam okazję porozmawiać chwilę z muzykami RavenEye. Bardzo bezpośredni (ilu muzyków wita zupełnie obce osoby jak starych znajomych?), otwarci, entuzjastyczni, ciekawi tej drugiej strony. Na każdy komplement i gest wsparcia pod swoim adresem reagujący gromkimi okrzykami.

Wróćmy jednak do głównego punktu programu. Chwilę po godzinie 20 zgasły światła i przy motywującej owacji Robin Goodridge, Chris Traynor, Corey Britz i Gavin Rossdale weszli na scenę. Szczerze mówiąc, obawiałam się nieco o repertuar, bo ostatnie nagrania zespołu nie do końca przypominają to, co zespół pod tym szyldem grał niegdyś.
Przed koncertem przeglądałam setlisty z innych krajów. O ile w Stanach punkt ciężkości przeniesiony był na materiał z dwóch ostatnich płyt („Man on the Run” oraz „Black and White Rainbows”), o tyle w Europie przeważały utwory z pierwszych lat działalności. Co więcej, pojawił się na nich nowy utwór, „This is war”, brzmiący jak powrót do przeszłości. Niestety, nie usłyszeliśmy go w Wiedniu. Pocieszający jest fakt, że brzmi on o niebo potężniej niż to, co zespół nagrał przez ostatnie trzy lata.
Zaczęli od „Everything Zen” – ta energia wciąż poraża. A dalej było tylko lepiej: „Chemicals between us”, „Prize Fighter”, „Greedy Fly”, „Sound of Winter”, „People that we love”, “Swallowed”… Wypełniona ściśle sala klubu Gasometer jednomyślnie dawała się tej energii porwać. Dobór utworów nie pozwalał na chwilę wytchnienia, także muzykom. Pod koniec setu Gavin Rossdale pozwolił kolegom odpocząć i sam, akompaniując sobie jedynie na gitarze, zagrał „Letting the cables sleep” oraz część „Glycerine”. Drugą część utworu zagrali wszyscy wspólnie, rozpędzając go do wersji dobrze znanej z koncertów. Jako ostatni wybrzmiał jeszcze „Little things”, podczas którego wokalista dzielnie przedzierał się przez tłum. Z „Black and White Rainbows” pojawił się tylko jeden utwór („Nurse”); moje obawy okazały się być więc bezpodstawne.
Na bis obowiązkowo „Machinehead”, „The One I love” z repertuaru R.E.M. oraz „Comedown”. Światła zgasły.
Bush, do spółki z RavenEye, dali publiczności solidną lekcję muzycznej historii.
Ogłaszam wynik: teraźniejszość – przeszłość 0:2.

wtorek, 10 października 2017

sobota, 7 października 2017

Bush "Black and White Rainbows"




















Trzymam w rękach siódmy studyjny album Bush: „Black and White Rainbows”. Minęło niemal dokładnie pół roku od jego premiery, a ja przez cały ten czas próbowałam znaleźć w nim bliżej nieokreślone coś, co pozwoliłoby mi na choćby umiarkowany zachwyt.
Od 2013 roku, czyli od koncertu w Warszawie (na który trafiłam nieco przypadkiem, o czym pisałam tu: http://ewabujak.blogspot.com/2013/07/this-is-night-this-is-sound.html) czekam na każdą wiadomość z obozu zespołu. Pod koniec 2015 roku ukazał się album „Man on the Run” (który postanowiłam pominąć wymownym milczeniem). Wciąż czekałam na obiecany kolejny koncert w Polsce; trasa promująca album zupełnie ominęła jednak Europę. I tak w marcu tego roku ukazał się kolejny album.
Od „Man on the Run” na płytach dzieje się coś, co na „Sea of Memories” było najwyraźniej zauważalne w „Baby Come Home” – złagodzenie brzmienia i śpiewanie o przysłowiowej d*pie Maryni z dużą kumulacją drażniącego słowa „baby”. Na „Black and White Rainbows” już przebrała się miarka.
Wciąż biję się z myślami, w jak dużym stopniu nie odpowiada mi kierunek, w jakim idzie zespół. Muzycznie to kawał solidnego gitarowego, podbarwionego elektroniką grania, jednak tego spod znaku słońca Kalifornii, a nie deszczu Londynu.
O ile na poprzednich płytach były „kamienie milowe”, utwory, które zapamiętuje się na całe życie, o tyle tu bardzo trudno je znaleźć. Zespół na ślepo idzie w kierunku wyznaczonym przez „Wanderlust”, solową płytę Gavina Rossdale’a z 2006 roku, czyli amerykańskiej produkcji skrojonej pod wiele milionów uszu, głównie płci żeńskiej. Widać to aż nadto wyraźnie w teledysku do singlowego „Mad Love”.
A ten utwór z początku obiecuje wiele. Rozpoczyna się jak rasowa, rockowa ballada. Jest dobrze – do refrenu. Tu rozpoczyna się jego lekki dramatyzm, żeby nie powiedzieć: dramat. Banalny refren oparty na kiepskim rymie i to przeklęte „ohhh-o”. Teledysk do tego utworu pokazuje wyraźnie do kogo adresowana jest twórczość zespołu.
Rzut oka na tytuły z płyty: „Mad Love”, „Lost in You”, „Toma mi Corazon”, „All the Words Within You”, “Beat of Your Heart” “The Edge of Love”… Miłość, tak. Przeżycie takie jak rozwód lidera, Gavina Rossdale’a, z Gwen “America’s Sweetheart” Stefani musiało znaleźć przełożenie na twórczość. Odbił się echem w wielkim świecie; do Rossdale’a chyba wraca czkawką. It’s hard not to miss what you destroy, śpiewa w „Lost in You”.
Wróćmy jednak do muzyki. W podobnym tonie jak “Mad Love” utrzymane są „All the Worlds Within You”, “Ray of Light”, “Ravens” czy “Nurse”. Potwierdza się stara zasada, że co za dużo, to niezdrowo. Wszechobecny jest schemat „mocniejsza zwrotka – łagodniejszy refren” („Mad love”, „Piece-s”) lub odwrotnie („Water”, „Lost in You”, „Ravens”). Mam wrażenie, że braku „The Beat of Your heart”, „Ravens” czy „Nothing but a Car Chase” nikt by nie zauważył.
„Toma Mi Corazon” tylko udaje rockową piosenkę. Ale ten przekombinowany, niby-połamany wstęp i znów te odbite echem „oooo”. I… on tak serio po hiszpańsku?
„Water” to przykład tego, jak przyzwoitą piosenkę można zepsuć jednym „yeah” i – chyba tylko w założeniu – wzniosłym tekstem z frazami w stylu Breathe life into dead things, breath life into beauty.
Najlepszym utworem na tej niekrótkiej przecież (15 piosenek, prawie godzina muzyki) jest „The Edge of Love”. Mroczny, przesycony tęsknotą za tym, co bezpowrotnie utracone. Jako jedyny kompletnie spójny, zaśpiewany bez przesadnej egzaltacji.
Na listę do zapamiętania wpisuję także „Sky Turns Day Glo” – radosny, chwytliwy utwór o najciekawszej na całej płycie linii melodycznej.
„Black and White Rainbows” kończy „People at War” poruszający problem uchodźców. Niesie on wyraźne przesłanie: w obliczu wojny każdy człowiek stoi na straconej pozycji. Bush nigdy wcześniej nie zabierał tak wyraźnie głosu w kwestiach społeczno-politycznych. I choć sam utwór stylistycznie bardzo daleki jest od tego, co Bush robił lub robi, towarzyszy mu porażający teledysk z kadrami, które znamy bardzo dobrze.
Chciałabym krzyknąć „tak, to jest to!”. Na to dokładnie czekałam od czasu „People that we Love”. Ale nie mogę. Liczę na koncert – że pokażą na co ich stać, a koncert znów wystrzeli mnie w kosmos, zupełnie jak ten warszawski. Pociesza mnie fakt, że na koncertach grają w większości stare numery i to te sprzed dwudziestu lat.
Ciągłą działalność tego zespołu traktuję jako świadectwo żywotności ich miłości do muzyki. Dzięki niej przetrwali wieloletnią przerwę i zmianę składu. Mam wątpliwość, czy przetrwają zmianę stylistyki. Boję się, że w końcu znajdą się w takim miejscu, z którego nie będzie odwrotu, a Rossdale, Corey Britz, Chris Traynor i Robin Goodridge staną się po prostu śmieszni.
Mają u mnie wielki kredyt zaufania dzięki temu, co zrobili głównie na „Sixteen Stone” oraz „Razorblade Suitcase”. W przypadku Bush chyba jednak łatwiej jest mi zaakceptować fakt, że czasy się zmieniają i nawet oni idą z duchem czasu. A może po prostu nie wiedzą jak zestarzeć się z godnością.
Nie odbieram im szczerości i naturalności. To, co grali kiedyś, przestało mieć już rację bytu. I tylko głos pozostaje ten sam.
Nie mówię, że to zła płyta. To płyta nie dla mnie.






niedziela, 1 października 2017

23.września 2017


Sully Erna, wokalista Godsmack, dał we Wrocławiu bardzo energetyczny solowy koncert. Ładujący osobiste baterie słuchaczy do pełna.  
Jego solowa twórczość prezentuje oblicze łagodniejsze od hardrockowego Godsmack. Muzycznie opiera się w dużej mierze na brzmieniu akustycznej gitary, fortepianu czy nawet instrumentów smyczkowych. Również wokalnie jest więcej okazji do zaprezentowania swoich możliwości. Bliższa jest zdecydowanie kierunkowi, jaki obrał Godsmack na akustycznej płycie „The Other Side”.  
Koncert zaczął się od krótkiego filmu zadającego pytanie o to, w jaki sposób dźwięk, będący przecież jedynie drganiem, oddziałuje na ludzi. A że oddziałuje – i to jak! - dało się odczuć w sobotni wieczór już od pierwszych chwil.  
Zdecydowanym wyróżnikiem zespołu Sully’ego Erny jest drugi głos należący do Lisy Guyer. To ona także wizualnie skradła niemal cały show. Jej taniec idealnie oddawał charakter muzyki.  
Set listę wypełniły głównie utwory z dwóch solowych albumów wokalisty – „Avalon” z 2010 roku i „Hometown Life” z 2016 roku. Byliśmy więc świadkami nostalgicznego powrotu do rodzinnego Lawrence, wysłuchaliśmy opowieści dedykowanej córce w „My Light”. Było energetycznie w „Turn it up” czy nowym „Can you see it coming”, łagodnie w “Different Kind of Tears”, “The Departed” i “Broaken Road”, transowo w “Sinner’s Prayer” i “7 Years”. Łza zakręciła mi się w oku podczas “Falling to black”. Erna, schowany za pianinem, oświetlony był jedynie punktowym jasnym światłem. Najważniejsi byli ci, których już nie ma. Ich sylwetki podczas tego utworu pojawiły się na ekranie – od Elvisa Presleya i Buddy’ego Holly przez Jimi’ego Hendrixa, Jima Morrisona, Davida Bowie, Marca Bolana, aż do Layne’a Staleya, Scotta Weilanda, Chrisa Cornella i Chestera Benningtona. Hołd temu ostatniemu Erna oddał także muzycznie – jego „Crawling” zagrane wyłącznie z akompaniamentem klawiszy zabrzmiał na bis.  
Wbrew wyraźnie słyszalnym prośbom fanów, nie pojawił się żaden utwór z repertuaru macierzystej formacji. Zamiast nich pojawiło się kilka coverów – „Sympathy for the Devil” Rolling Stones’ów na samym początku, odśpiewane przez publiczność „Nothing Else Matters” i, na bis, wspominany już „Crawling” oraz „Dream on” Aerosmith z wplecionym fragmentem beatlesowskiego „Hey Jude”.  
Erna zapowiedział na przyszły rok nową płytę Godsmack i obiecał powrót do Polski. W końcu tu, so far, publiczność jest najlepsza. Zawsze zastanawiam się, czy to nie wyłącznie kurtuazja, ale widać było, że muzycy bawili się świetnie - nie tylko kiedy basista, Tye Zamora, robił śmieszne miny.  

Zdjęcia z koncertu dzięki uprzejmości Marka Wilczyńskiego: http://marekwilczynski.com/lens_portfolio/sully-erna/