wtorek, 21 lutego 2012

Wszystko, tylko nie to


Ostatnio wieczory spędzam na muzycznych wspominkach. Dziś dzień wielkich rockowych ballad - od Scorpions po INXS, a jakże. Taki nastrój.
Gdzieś pośrodku stawki znalazł się jeden z większych brzydali w rock'n'rollu, czyli Meat Loaf z nieśmiertelnym "I'd Do Anything for Love (but I Won't Do That)". Ten utwór już na zawsze kojarzyć mi się będzie koleżanką Izą, która mniej więcej dwa i pół roku temu zapytała mnie, co to za piosenka: w teledysku występuje facet z włosami do połowy pleców, ma maskę, jest też kobieta i generalnie jest to znana piosenka, bardzo ładna i wszyscy ją lubią. Bardzo dokładny opis, szczególnie, że, jak się okazało, dwa pierwsze stwierdzenia okazały się nieco odbiegające od rzeczywistości. Chciałam się poddać, aż tu nagle olśniło mnie - przecież to właśnie Meat Loaf! Iza zachwycona, ja dumna.
I oglądam sobie dziś teledysk. Pani śpiewająca we wspomnianej piosence to Lorraine Crosby, wyglądająca nieco jak siostra Bonnie Tyler. Pani z teledysku to natomiast aktorka i modelka, Dana Patrick. Pasuje jej ten głos...
Lubię wszystkie dziwne stworzenia, więc muszę wspomnieć, że teledysk to nic innego jak krótsza wersja "Pięknej i bestii" oraz "Upiora w operze". Meat Loaf wcale nie ma maski, to tylko jego twarz, którą uzdrowi dopiero miłość.
Klip wyreżyserował Michael Bay, Pan Producent z Hollywood - stąd ten rozmach.
Tylko co to jest to "to"?

niedziela, 19 lutego 2012

Jak być sławnym


Jak to się stało, że Belg mieszkający na stałe w Australii nagle stał się sławny? Grają go wszystkie stacje radiowe, płyta "Making Mirrors" w dniu premiery w Polsce pokryła się od razu platyną, a piosenkę "Somebody That I used to Know" nucą wszyscy, nawet w hipermarketach (widziałam!).
Wszyscy wiedzą już, że piszę o Gotye, więc nie muszę go szerzej przedstawiać, prawda?
Gdy piszę te słowa, "Somebody That I Used to Know" ma 77 647 42 wyświetleń na YouTube.
W naszym kraju całe to szaleństwo zaczęło się tak naprawdę od Marka Niedźwieckiego, który przywiózł powyższą piosenkę z wakacji w Australii. Potem podchwycili ją blogerzy, użytkownicy serwisów społecznościowych i tsunami ruszyło.
"Somebodu That.." spodobalo mi się od pierwszego przesłuchania, czyli de facto od pierwszego zagrania jej w polskim radiu. Mocno zapadająca w pamięć melodia, przykuwający uwagę, zaśpiewany w wyższych rejestrach refren, nośny męsko-damski temat, cicho skradający się i pukający do drzwi głos, kobiecy głos jako bonus. Niby nic, taka sobie pioseneczka, ale coś w niej jest. W moim osobistym podsumowaniu znalazła się przecież na trzecim miejscu. A ja jestem przecież dość surowym sędzią...
Miłość do tego jednego utworu nie przełożyła się, jak to zwykle u mnie bywa, na chęć dowiedzenia się o artyście wszystkiego. Naprawdę, wcale nie czułam takiej potrzeby. Jest, śpiewa - jest dobrze, wystarczy.
Tsunami osiągnęło swoją kulminację własnie w dniu polskiej premiery płyty "Making Mirrors". Wiedziona ciekawością, sięgnęłam. Słucham, słucham i... dawno nie słyszałam tak różnorodnej płyty. Każdy numer w zasadzie z innej beczki, ale każdy nieprzyzwoicie nośny. Jest tu tajemniczy, oniryczny króciutki (szkoda) utwór tytułowy, lekko przesycony duchem new romantic "Don't Worry We'll Be Watching You", elektroniczny "Easy Way Out", "State of the Art", snuj z mocno przetworzonym głosem. Jest nawet nawiązujący do utworów z wytwórni Motown "I Feel Better". Jest "In You Light", kawał pierwszorzędnego popu z trąbami a la James Brown. Czy początek tej piosenki tylko mi kojarzy się z "Desire" U2?
Album zamykają trzy mocne punkty: "Giving Me a Chance", "Save Me" oraz "Bronte". Najbardziej na "Making Mirrors" podobaja mi się jednak "Smoke and Mirrors", pulsujący, bujający, moim zdaniem, nadający się na temat do filmów o Jamesie Bondzie oraz "Eyes Wide Open", galopująca antylopa, ze słowami:

So this is the end of the story
Everything we had, everything we did
Is buried in dust
And this dust is all that's left of us


Po pierwszym przesłuchaniu kręciłam nosem. Po drugim zaczęłam nucić. Po trzecim fala wchłonęła i mnie. Niesamowicie eklektyczna płyta. Czy tworzy coś nowego? Nie. Nie musi.
I myślę sobie, że facet ma przekichane. Nagrał megaprzebój, nagrał trzecią płytę. Czy to się obroni? Czy Gotye pozostanie takim one hit wonder, jak na przykład Black? Musi ciążyć nad nim niesamowita presja. Płyta się broni sama, choć jeśli ktoś spodziewa się kolejnych "Somebody That..", srogo się zawiedzie. Jak będzie dalej, czas pokaże. Póki co, warto cieszyć się tym, co mamy.
aha, współczuję tym, którzy za największym hitem Gotye nie przepadają. Też mają przekichane.

piątek, 10 lutego 2012

Oh, John


Skończyłam czytać biografię Johna Lennona pióra Philipa Normana. Ufff, 622 strony. Nic to, bo czytało się ją jak najlepszą powieść. Jednak nie identyfikowałam się z bohaterem, nie żyłam jego życiem - choć taka biografią można śmiało obdzielić kilka osób. Czytałam i nie mogłam się oderwać, do przodu pchała myśl "co będzie dalej?". I miałam wrażenie, że uczestniczę w beatlemanii, w nagrywaniu, w pisaniu piosenek osobiście.
Przez ostatnie półtora miesiąca zdążyłam zaprzyjaźnić się tym nieco szorstkim, surowym, ale też bardzo niepewnym siebie artystą. Lennon umarł trzydzieści lat temu, ale czuję, jakbym pamiętała to wydarzenie, a samego beatlesa znała osobiście. Było w nim coś dziwnie urzekającego, choć wrażenie niekoniecznie sprawiał dobre. Na pewno nie był miłym i grzecznym muzykiem w garniturku, w który ubrał Beatlesów Brian Epstein. Jeśli o Beatlesach mówiło się, że grzecznie zapytają, czy mogą waszą córkę zabrać na spacer, a Rolling Stonesi porwą ją i upiją, to właśnie John Lennon był pierwszym Rolling Stonesem w ekipie.
Książka niestety podważyła moje przekonanie, że Lennon był wegetarianinem. Norman pisze o tym, jak razem z Yoko wyjadali szynkę bolońską w Toronto u Ronniego Hawkinsa.
Ale dowiedziałam się, że słowa God is a concept by which we measure our pain powstały podczas sesji terapeutycznych. Po nich Lennon zaczął patrzeć rzeczywistości prosto w twarz.
Ta książka obaliła we mnie pewien mit - mit Lennona dobrego, grzecznego, ułożonego.Niech żyje rock'n'roll!

Polowanie na biografię Serge'a Gainsbourga autorstwa Sylvie Simmons czas zacząć.

czwartek, 9 lutego 2012

Ciemno, zimno, pięknie


Przede mną płyta "Disintegration" The Cure.
Wczoraj słuchałam jej pierwszy raz od pięciu, może nawet sześciu lat. Przez ten czas nie miałam na nią ochoty. Nie czułam potrzeby, żeby jej słuchać. To były najintensywniejsze lata mojego życia, często wypełnione prozą, a nie poezją.
A więc sięgnęłam po nią znów, po latach... bez patrzenia na listę utworów, bez wertowania książeczki - żeby się niczym nie sugerować, żeby wspomnienia wróciły tylko i wyłącznie przez dźwięki.
Stęskniłam się za tą muzyką. Po raz pierwszy usłyszałam ją w tak dużej dawce w trójkowej audycji "Pół Perfekcyjnej Płyty" 10. maja 2000 roku. I to była jedna z tych płyt, które wywróciły mnie, moje spojrzenie na świat i na muzykę na drugą stronę. "Disintegration" kupiłam na kasecie 7. lutego 2001 roku we Wrocławiu, podczas szkolnej wycieczki do teatru. A więc minęło niemal dokładnie 11 lat, zupełnym przypadkiem. Ale ja nie wierzę w przypadki. Kaseta została w drugim-pierwszym domu, była tak często słuchana, że aż piszczy przy odtwarzaniu.
Muzyka klaustrofobiczna. Muzyka duszy. Muzyka z głębin. Przepowiadająca upadek nieba. Takie określenia, znalezione w dziennikach, są najbardziej stosowne do określenia "Disintegration".
To płyta o najintensywniejszych przeżyciach, o granicznych doświadczeniach, o głębokiej, przepełnionej smutkiem i wiedzą o nieuchronnym końcu miłości, o której marzy się, gdy ma się lat naście.
...and we shall be together...
Od dwudziestu trzech lat (album miał premierę 1. maja) są tu takie oczywistości jak "Lullaby" i "Lovesong" oraz tak monumentalne utwory jak "The Same Deep Water as You" oraz mój najukochańszy "Prayers for Rain". Jeśli chodzi o walory artystyczne, moim zdaniem, w dyskografii The Cure "Disintegration" przebija tylko apokaliptyczna "Pornography".
Jest w tym mroku namacalne niemal piękno. Zimne. Może dlatego sięgnęłam po tę płytę? Bo jest zimno, ciemno, a ja czuję się tykająca bomba zegarowa.
Paradoksalnie - prowokuje do bycia tu i teraz, bo nigdy nie wiadomo, kiedy nastąpi koniec.

środa, 1 lutego 2012

Podsumowanie roku 2011, część 2. - utwór roku

Z wyborem piosenek miałam większy problem, niż z płytami. Dlatego zamiast "dziesiątki" jest "dwudziestka".
Proszę bardzo:
20. The Drums "Money"
19. The Raveonettes "Evil Seeds"
18. Noel Gallagher's High Flying Birds "Everybody's on the Run"
17. Fleet Foxes "The Shrine/ An Argument" (byłoby wyżej, gdyby nie to, że utwór jest łączony i gdyby nie ten jazzik)
16. Jane's Addiction "Underground"
15. R.E.M. "Blue"
14. Blackfield "Zygota"
13. Whocares "Holy Water"
12. Anna Calvi "Desire"
11. Bush "The Sound of Winter"
10. Twilight singers "Get Lucky"
9. Peter Murphy "I Spit Roses"
8. White Lies "Stranger"
7. Florence + The Machine "What the Water Gave Me"
6. Iron & Wine "Your Fake Name is Good Enough for Me"
5. Marketa Irglova "Go Back"
4. Kasabian "Acid Turkish Bath (Shelter from the Strom)"
3. Gotye feat. Kimbra "Somebody that I Used to Know"
2. Gazpacho "Snail"
1. PJ Harvey "On Battleship Hill"