piątek, 10 lutego 2012

Oh, John


Skończyłam czytać biografię Johna Lennona pióra Philipa Normana. Ufff, 622 strony. Nic to, bo czytało się ją jak najlepszą powieść. Jednak nie identyfikowałam się z bohaterem, nie żyłam jego życiem - choć taka biografią można śmiało obdzielić kilka osób. Czytałam i nie mogłam się oderwać, do przodu pchała myśl "co będzie dalej?". I miałam wrażenie, że uczestniczę w beatlemanii, w nagrywaniu, w pisaniu piosenek osobiście.
Przez ostatnie półtora miesiąca zdążyłam zaprzyjaźnić się tym nieco szorstkim, surowym, ale też bardzo niepewnym siebie artystą. Lennon umarł trzydzieści lat temu, ale czuję, jakbym pamiętała to wydarzenie, a samego beatlesa znała osobiście. Było w nim coś dziwnie urzekającego, choć wrażenie niekoniecznie sprawiał dobre. Na pewno nie był miłym i grzecznym muzykiem w garniturku, w który ubrał Beatlesów Brian Epstein. Jeśli o Beatlesach mówiło się, że grzecznie zapytają, czy mogą waszą córkę zabrać na spacer, a Rolling Stonesi porwą ją i upiją, to właśnie John Lennon był pierwszym Rolling Stonesem w ekipie.
Książka niestety podważyła moje przekonanie, że Lennon był wegetarianinem. Norman pisze o tym, jak razem z Yoko wyjadali szynkę bolońską w Toronto u Ronniego Hawkinsa.
Ale dowiedziałam się, że słowa God is a concept by which we measure our pain powstały podczas sesji terapeutycznych. Po nich Lennon zaczął patrzeć rzeczywistości prosto w twarz.
Ta książka obaliła we mnie pewien mit - mit Lennona dobrego, grzecznego, ułożonego.Niech żyje rock'n'roll!

Polowanie na biografię Serge'a Gainsbourga autorstwa Sylvie Simmons czas zacząć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz