poniedziałek, 28 marca 2011

Live on stage...

Wczorajszym koncertem w studiu im. Agnieszki Osieckiej, studiu radiowej "Trójki", zapoczątkowana została polska trasa Fisha. Można było oczywiście posłuchać w radiu, można było też obejrzeć. O moich wrażeniach słuchowo-wizualnych napiszę, gdy doświadczę tego na własnej skórze.
Poniżej setlista z wczoraj; oto, czego możemy się mniej-więcej spodziewać:
"Chocolate Frogs"
"State of Mind"
"Somebody Special"
"Brother 52"
"Jigsaw"
"Incubus"
"Vigil in a Wilderness of Mirrors"
"A Gentelman's Excuse Me"
"Family Business"
"Kayliegh"
"Fugazi" (nie było słychać, ale było widać)

Tak więc... do piątku!

poniedziałek, 21 marca 2011

Kolor wiosny


No i jest. Nadeszła. Jak zawsze nieco symbolicznie chwytam się dat, ale to nieważne. Ważne, że jest już wiosna.
A oczywiście najbardziej wiosenną płytą na świecie jest "The Colour of Spring" Talk Talk z roku 1986. Od tak wielu lat nie starzeje się, co roku zwiastuje najbardziej wyczekaną porę roku.
Zespół na tym albumie odszedł od syntetycznych brzmień, z którymi do tej pory był kojarzony jako lansowany na nieoficjalnego bliźniaka Duran Duran. Ich miejsce zajęły instrumenty bardziej klasyczne, w tym organy Hammonda. I wyszło mu to na dobre, bo to zdecydowanie najpopularniejszy i najwyżej oceniany album w historii Talk Talk, który w dodatku przyczynił się do sukcesu międzynarodowego grupy.
Jego niewątpliwym atutem są urzekające, przepełnione raz optymizmem, raz melancholią melodie - ułożone przez wokalistę Marka Hollisa i Tima Freese-Greene'a.
Nie chcę rozkładać "The Colour of Spring" na czynniki pierwsze. Dla mnie jest to płyta, której słucha się od początku do końca. Tak, moim zdaniem, trzeba go słuchać, bowiem stanowi jedną całość. Od "Happiness is Easy" do "Time It's Time". Słuchać bez analizowania, za to z niekłamaną przyjemnością. To tylko osiem utworów - ale jakich!
I tak jak data nadejścia wiosny jest umowna, tak tytuł i znaczenie, jakiego przez te dwadzieścia kilka lat nabrał dla wielu osób, także. Ale to nieważne. Ważne, że są - i wiosna, i "The Colour of Spring".

poniedziałek, 14 marca 2011

Przedwiośnie ze Stingiem


Sting zawsze kojarzył mi się zawsze z zimą i kolorem białym (ot, takie skojarzenia synestetyczne. Do czołówki moich ulubionych artystów też nigdy nie należał; to mniej-więcej ten sam szczebelek, co Coldplay czy U2. Słuchanie go nie uwiera. Sięgam więc po jego ostatnie dokonanie płytowe - album "Symphonicities". Trudno mówić tu o całkowicie nowej płycie, gdyż ten album to dwanaście wyimków z repertuaru pana Sumnera nagranych z towarzyszeniem różnych muzyków wyposażonych w "klasyczne" instrumenty. Hm, to znaczy, że ostatnią całkowicie autorską płytą Stinga była "Sacred Love" z 2003 roku...
Słuchając pierwszych trzech utworów z "Symphonicities" ("Next to You", "Englishman in New York", "Every Little Thing She Does is Magic") mam nieodparte wrażenie, że Sting śpiewając szeroko się uśmiecha. Radość słychać w jego głosie. Zaraz potem chwila odpoczynku w postaci cudownie melancholijnego "I Hung My Head". "You Will Be My Ain True Love" ma w sobie dużo z celtyckiego ducha. Oszczędnie zaaranżowana, zaśpiewana cudownie w duecie z Jo Lawry. Zimowy klimat (a fuj) powraca w postaci "When We Dance". A potem to już, za przeproszeniem, nudy.
Miła to płyta, taka przedwiosenna. W sam raz na słoneczne przedpołudnia. To, czego według mnie, jej brakuje jest jednocześnie tym, co ją odróżnia od pozostałych tego typu wydawnictw: publiczność. Jej brak czyni "Symphonicities" zbyt hermetyczną. Fajnie byłoby posłuchać fanów śpiewających razem z Artystą, wchodzących z nim w interakcję, taj jak on cieszących się muzyką. A tak album jest, owszem, piękny i gładki, ale jak wiadomo wykonania koncertowe mają swój nieodparty urok.

wtorek, 8 marca 2011

Kolejny zwiastun wiosny

http://www.youtube.com/watch?v=OaG-gqVo41U

A bilety z numerami 357 i 358 już w moich rękach...