wtorek, 29 czerwca 2010

I am with you all time now

Wczoraj, wczesnym wieczorem, byliśmy na spotkaniu z Markiem Niedźwieckim. W indyjskiej knajpie pan Marek opowiadał o podróżach, Australii, muzyce. Ponad dwie godziny... A chciałoby się słuchać i słuchać, i słuchać jeszcze dłużej. Było nas, słuchaczy, całkiem sporo, z czego większość to ludzie w wieku Listy Przebojów. Optymistyczne.
Mowa była też o zmianach w Trójce. Tych politycznych. Na koniec powiedziałam niemal szeptem panu Markowi, że ja mam nadzieję, że radio nigdy nie przestanie istnieć. Nie zdążyłam tylko dodać, że chciałabym, żeby i on był wieczny.

A od dziś... zmiany, zmiany, zmiany.

Downwards into blue sky
Re-entering the earth
Comet's tail behind me
Signalling a birth

Słucham płyty "Somewhere Else" Marillion. Lubię ją włączyc raz na kilka miesięcy, nie za często, żeby się nie znudziła. Nie jest to Bardzo Lekka Płyta. Ma swoje smaczki. Dziś bardziej "wchodzi" mi coś właśnie mniej oczywistego. Przed południem w "Tu Baronie" słyszałam "Bury My Lovely" October Project. Zazwyczaj - szaleństwo. Dziś tylko uśmiech. Część dźwięków zaczyna mi przeszkadzać. "Poszła Karolinka" w wersji Koleżanki Z Pracy bardzo. Rytmiczne łupnięcia zwane przez inną Koleżankę Z Pracy muzyką jeszcze bardziej. Jeśli niedługo zacznę słuchć muzyki klasycznej... nic mnie już nie zdziwi.

niedziela, 27 czerwca 2010

Niedziela, godzina 7:40

W niedzielne poranki wyjątkowo przełączam radio na Eskę Rock. Przed pracą (nie zawsze mam przywilej odpoczynku w tej najdziwniejszy dzień tygodnia) fajnie jest się doenergetyzować. Mogłabym równie dobrze włączyć jakąś płytę, ale to nie to samo. Piosenka usłyszana w radiu ma inny charakter niż ta włączona samodzielnie.
Kilka już razy zdarzyło się, że własnie o 7:40 w pracującą niedzielę leciał najlepszy, a przynajmniej mój ulubiony, utwór w całej godzinie.
"Part of me" Chrisa Cornella słyszałam dwie niedziele pod rząd. Choć sama piosenka do moich faworytek nie należy, to Chris Cornell jak najbardziej - przynajmniej bardziej w swoim starszym wydaniu. Potem rewelacyjna wersja piosenki George'a Michaela "Careless Whisper" w wykonaniu Seether. "True Faith" Annberlin z repertuaru New Order. "I Just Died in your Arms Tonight" Cutting Crew wykonywany przez złowieszczo wyglądający zespół Dommin. Swoją drogą, wszystkie te covery są rewelacyjne. A radio grało je akurat wtedy, kiedy potrzeba.
Dziś harmonia godziny 7:40 została zaburzona. O 7:40 wybrzmiało "Chcemy być sobą" Perfectu. Uch. Nie, proszę, nie. Za to dziwnym trafem trzy utwory zagrane dookoła 7:40 należą do moich faworytów. Najpierw "The Final Countdown" Europe. Klasyka kiczu, pudel metalu, brzydkich fryzur, plastikowych klawiszy i wszystkiego innego, co może być winne całemu złu muzycznego świata. Ale jak gra! Plastikowy klawisz jest najlepszy! To jedna z lepszych piosenek na pobudkę. I nic dziwnego, że co roku towarzyszy sylwestrowym odliczaniom. Proszę, nagrali taki numer w 1986 roku i wszyscy ich znają... Szczęściarze. Teraz Pan Wokalista, Joey Tempest lepiej, moim zdaniem, wygląda niż śpiewa.
Po "The Final Countdown" jeden z lepszych utworów ostatnich miesięcy - "Give You Everything" The Boogie Town. Rewelacyjne, z pazurem, z głosem rozkosznie zasypanym piachem, a na dodatek z Polski! Czyli jednak Polak potrafi. Debiutancki album zespołu, "1", od miesiąca jest już na rynku. Niestety, jeszcze nie wiem, czy jest tak samo dobry, jak ten utwór. Na początku zdawało mi się, że zespół o takiej nazwie już istnieje/ istniał i do tego kiedyś miał taki całkiem spory hit "Your Woman", ale po grzebaniu w zakamarkach pamięci przypomniało mi się, że to był zespół White Town.
Nadeszła 7:40, wybrzmiało "Chcemy być sobą", a następnie "Iris" Goo Goo Dolls - utwór, o którym już pisałam. Lepiej być nie mogło. Reguły czasami są po to, by je łamać.

piątek, 25 czerwca 2010

Life after death


Dziś pierwsza rocznica śmierci Michaela Jacksona.
Czy zmarłych kocha się bardziej niż żywych? Chyba na to wygląda. Na pewno ta część świata, która nie była jego zagorzałym fanem, mocniej pokochała Jacko po jego śmierci. Przestał być kontrowersyjnym dziwakiem, który mieszka na farmie o nazwie "Nibylandia". Za życia, gdy nie nagrywał już nic nowego, pół świata śmiało się z niego. Po śmierci płyty Jacksona wyskoczyły znów na pierwsze miejsca list sprzedaży, zupełnie jak za czasów jego największej popularności. Czy naprawdę trzeba umrzeć, żeby zostać docenionym? Czy naprawdę potrzeba świadomości, że dany artysta nic więcej nie nagra, żeby sięgać po jego starsze nagrania?
Kto wygrał w "Topie Wszech Czasów" Marka Niedźwieckiego, jeszcze w Radiu Złote Przeboje, skoro coraz bliżej numeru 1, a już było "Epitaph" King Crimson, "Bohemian Rapsody" Queen, "Brothers in Arms" Dire Straits, "Stairway to Heaven" Led Zeppelin? Wygrała "Billie Jean". Teraz, w tamtejszej "Liście Przebojów" prowadzi "This is it".
No tak, zawsze wydaje nam się, że mamy jeszcze czas - by posłuchać, by zobaczyć. To samo dotyczy naszych najbliższych. Znów przypomina mi się w związku z tym tekst utworu "Calling All Stations" Genesis. Zawsze jest dobry i odpowiedni moment, by docenić to, co mamy.
Michael Jackson też nie był moim największym ulubieńcem, chociaż lubiłam od czasu do czasu go posłuchać. W szkole podstawowej moją faworytką była dziewczyna, która w szkolnym konkursie (czy ktoś pamięta jak się to fachowo nazywało?) wcielała się w Jacksona. Miała na imię Karina, była ubrana w czarny strój z cekinami i czarny kapelusz. To musiał być występ, skoro go pamiętam. Dla mnie, urodzonej w połowie lat 80., artyści tacy jak Jackson czy Madonna wydają się być wieczni. Są symbolami swoich czasów. Niestety, nikomu nie jest dane być wiecznym. Ale czasami, jak widać, istnieje life after death.
Wiadomość o śmierci Michaela Jacksona zastała mnie w poczekalni u fryzjera, tuz przed ślubem. Zawsze w takich momentach żołądek podchodzi mi do gardła. Nieważne, czy lubiłam artystę, czy nie. Muzyka i muzycy są dla mnie jak przyjaciele - więc gdy odchodzą, poczucie straty jest duże. Pierwszy raz tak czułam się, gdy usłyszałam w środku nocy wiadomość o śmierci Layne'a Stayley' a z Alice in Chains. A potem takich smutnych chwil było już coraz więcej...
Czy to, że Michael Jackson miał zagrać 50 koncertów w Londynie było odbierane w większości przypadków tylko jako skok na kasę już zostało zapomniane? A nawet co z tego, jeśli naprawdę tak było? Artysta lata świetności na za sobą, ale dla młodszych fanów to byłaby nieoceniona radość i może jedyna okazja do zobaczenia Jacko na żywo. Osobiście żałuję, że nie udało mi się zobaczyć na przykład koncertu Collage. Gdy moja świadomość muzyczna dojrzała, było już za późno.
Wśród piosenek Michaela Jacksona moim zdecydowanym faworytem jest "Give in to Me" z albumu "Dangerous" z 1991 roku. Utwór o jednoznacznie rockowych korzeniach. Genialny między innymi dzięki gościnnemu udziałowi Slasha, gitarzysty Guns N'Roses. Ten utwór z resztą jest na pierwszym miejscu podsumowania wszystkich 45 utworów Jacko, jakie znalazły się na "Liście Przebojow" w radiowej "Trójce". Na miejscu drugim w moim prywatnym Top 2 "Earth Song" - piosenka, która mogłaby wiele zmienić, gdyby ludzie uważniej słuchali głosu artystów. Utwór o umierającej Ziemi. Wielkie wrażenie robił na mnie teledysk. Za każdym razem, gdy widziałam go w VIVIE czy MTV płakałam. W niektórych momentach odwracałam wzrok lub zamykałam oczy. Tak już mam. Piosenka i klip do niej mocno ukształtował moją wrażliwość. Oto, do czego jesteśmy zdolni; oto, co sami sobie uczyniliśmy. Przez tyle lat nie odważyłam sama sobie włączyć tego teledysku, ale polecam go tym, którzy uważają, że jako ludzie możemy wszystko i że wszystko nam się należy.
"Earth Song" w bardzo przejmującej wersji miałam okazję słyszeć bodajże w 2004 roku na koncercie Closterkellera i Moonlight. Anja Orthodox i Maja Konarska zaśpiewały genialnie. Niestety, na płycie Closterkellera "Reghina" nie poszło już tak dobrze. Mimo wszystko, to pokazuje, że Michael Jackson jest artystą uniwersalnym.

czwartek, 24 czerwca 2010

Powrót Małej Kościstej...



...Kobiety. Czyli Courtney Love. Powrót płytowy i koncertowy. 26. kwietnia ukazał się nowy album jej zespołu Hole, "Nobody's Daughter". Ale co to za Hole bez Erica Erlandsona i bez Melissy auf der Maur? Są za to nowi, mniej charakterystyczni muzycy, ale Hole to przecież tylko Courtney. Przecież to oczywiste. Na okładce obowiązkowa nalepka "parental advisory" - czyli "nieletnim zatracanie się w muzyce wzbronione".
Posłuchałam. Raz. Na jakiś czas wystarczy - szału nie ma. Grunge melancholijny, grunge rozdarty i tak na zmianę, począwszy od utworu tytułowego na "Never Go Hungry" kończąc. I ten charakterystyczny głos, zachrypnięty, brudny. Chyba trzeba lubić tę estetykę. Courtney, ponoć już wolna od nałogów, rozlicza się sama ze sobą, z Bogiem, ze światem, z fanami - spowiada się publicznie. Przeszła drogę od zera do bohatera (dzięki, Kurt!), znów do zera, a teraz aspiruje do bohatera. Na zdjęciach z podartej, potarganej i rozmazanej femme fatale przeistoczyła się w gładką, różowo-czarną myszkę z koronkowymi uszami. Ot, taka ciekawostka, dla mnie większa osobowość niż artystka. Jej zepsucie mnie nie porusza. Nadal dużo wokół niej zamieszania. Tym razem z innych powodów. Jej wypowiedzi pełne są słów o przemianie, tchną optymizmem, radością, pewnością siebie.
A recenzje "Nobody's Daughter" są raczej letnie.
Nad płytą razem z Love pracował Billy Corgan, lider nieodżałowanego Smashing Pumpkins. Bardziej próbował w ten sposób wyciągać w górę siebie czy Courtney? Trudno powiedzieć.
Za dwa miesiące Courtney Love i jej zespół wystąpią na Orange Warsaw Festival, obok Nelly Furtado i White Lies. Ja nie jadę.

środa, 23 czerwca 2010

Wszyscy Beatelsi byli wege!


Oto mój dzisiejszy nabytek - koszulka. Mało muzycznie? Poniekąd. "I am Paul McCarntney and I am a vegetarian" - to brzmi dumnie, prawda? Sir Paul jest jedną z gwiazd, która firmuje swoim nazwiskiem działania PETA - People for the Ethical Treatment of Animals. Obok niego Pink, Natalie Imbruglia, Kelly Osbourne oraz aktorki, modelki, celebryci.
Nie widzę w tym chęci zyskania sławy, poklasku. Nie widzę w tym mody na ekologię. Nikt nie kazał im tego robić. Nie wierzę, że ci ludzie chcieli tylko pokazać siebie w czasach, w których zwierzęta są tylko po to, by je jeść lub nosić. Wierzę, że zrobili to po to, by swoim autorytetem pokazać, że nie tylko my żyjemy na tej planecie.
Wszyscy Beatelsi byli wegetarianami (niestety, nie ma danych co do George'a Besta...), więc bierzmy z nich przykład. Nikt i nic nie upoważnia nas do odbierania życia innym istotom tylko dla naszej przyjemności jedzenia czy snobizmu noszenia futra. Cierpienie jest pojęciem uniwersalnym - człowiek czy zwierzę, cierpi tak samo. Zwierzę nie może tylko błagać o litość i głośno upominać się o swoje prawa.
Podobnie jak Morrissey (ex-The Smiths), Erykah Badu, Limahl, Barry Gibb (The Bee Gees), Anthony Kiedis (Red Hot Chilli Peppers), Prince, Eddie Vedder (Pearl Jam), Sinnead O'Connor, Damon Albarn (Blur), Crispian Mills (Kula Shaker), Daniel Johns (Silverchair), Kate Bush, Peter Gabriel, Leonard Cohen, Moby, Larry Mullen Jr. (U2), Gary Barlow (ex-Take That), Joan Baez, Jeff Beck, kd Lang, Serj Tankian (ex-System of a Down), Michael Bolton, Thom Yorke (Radiohead), Tom Morello (ex- Rage Against the Mashine), Paulina i Natalia Przybysz, Fiona Apple, John Peel i wielu innych (http://www.happycow.net/famous_vegetarians.html) Jestem wegetarianką. I jestem z tego dumna.

wtorek, 22 czerwca 2010

Piosenki na "po wszystkim"

To nie będą smutne piosenki, raczej złośliwe. Sprawdzają się niemal w każdej sytuacji damsko-męskiej lub męsko-damskiej, kiedy smutek, który trudno ubrać w słowa już sobie pójdzie lub zanim jeszcze przyjdzie. Kiedy w środku już/ jeszcze nie jest zimno, a w zasadzie to wrze; kiedy już można jeść i spać. Kiedy powoli dotyka się już gruntu, ale do nieba jeszcze daleko; kiedy wraca rozsądne myślenie i kiedy już chce się walczyć, ale bardziej o siebie samą/ samego niż o nierealnych "nas". Wara ode mnie, co to ma znaczyć?! Nie, tak nie będzie, nie pozwolę sobie kastrować duszy. Głowa do góry i do roboty. Te piosenki dają mocne oparcie.

* "Shame" PJ Harvey (bo I'd jump for you into the fire/ I'd jump for you into the flame/ Tried to go forward with my life/ I just feel shame, shame, shame) - album "Uh Huh Her", 2004 r.

*
"Conceiving You" Riverside (Or maybe I'm destined to be alone? - wszyscy tak myślą...) - album "Second Life Syndrome", 2005 r.

* "Faithfullness" Skin (Common sense can slap me in the face/And yet I calm discent/ Embarrassed by yor obvious indifference) - album "Fleshwounds", 2003 r.

*
"Zero (Odkochaj nas)" Renata Przemyk (Jak kruk przez dziurę gapisz się/ Wciąż za daleko do mnie jest) - album "Andergrant", 1996 r.

* "Do You Love Me?" Nick Cave & The Bad Seeds (Do you love me/ Like I love you?) - album "Let Love In", 1994 r.

*
"You Learn About" The Gathering - album "Souvenirs", 2003 r.

* "Wire to Wire" Razorlight (You've been looking for someone to beleieve in/ To love you, until your eyes run dry) - album "Slipway Fires", 2008 r.

* "Hedonism (Just Because You Feel Good)" Skunk Anansie (I wonder if you think of me at all/ Do you still play the same moves now) - album "Stoosh",1996 r.

*
"Dangerous" Depeche Mode - strona B singla "Personal Jesus", 1990 r. Piosenka o dziwnej, chorobliwej miłości.

Miłego słuchania, oby jak najrzadziej.

niedziela, 20 czerwca 2010

Wybory

Hitem dzisiejszego dnia zdecydowanie są wybory prezydenckie. Wyboru dokonałam, teraz oczekuję na wstępne wyniki. Ciekawi mnie gust muzyczny kandydatów - jak bardzo Jarosław Kaczyński lubi muzykę klasyczną, a Andrzej Lepper Ich Troje? Na szczęście to nie rodzaj słuchanej muzyki przesądził o moim wyborze. W dużym stopniu kierowałam się zdaniem (lub brakiem zdania) na temat zwierząt i ich praw. Niestety, niektórzy nadal twierdzą, że zwierzę jest rzeczą, że nie czuje, że można je wykorzystać i zabić, gdy przestanie być użyteczne. Część kandydatów do nich należy. Ja dokonałam wyboru.

Wyboru dokonał też zespół a-ha - w 2010 roku (to już!), po 25 latach wspólny kończą działalność. Żegnają się ze słuchaczami piosenką "Butterfly, Butterfly (The Last Hurrah)" i płytą "25". Piosenka w stylu a-ha - ładna, ciepła, zapadająca w pamięć. Czy będzie kolejny hit? Posłuchamy, zobaczymy. Słyszałam, że przyczyną rozpadu jest chęć skoncentrowania się muzyków na innych dziedzinach, takich jak na przykład polityka. Czy mamy się cieszyć z tego powodu?
Podoba mi się też nowa piosenka Goo Goo Dolls, "Home, zapowiadająca płytę "Something for the Rest of Us". Wokalista zespołu ma bardzo wegetariańskie nazwisko: Rzeznik. Cóż... I tak miło się go słucha. Goo Goo Dolls mieli jeden naprawdę wielki hit: "Iris" z płyty "Dizzy Up the Girl" (w 1998 roku słuchałam na okrągło) i ze ścieżki dźwiękowej do filmu "Miasto Aniołów". Pewnie marzy im się kolejny sukces na listach przebojów na miarę "Iris... Posłuchamy, zobaczymy.

sobota, 19 czerwca 2010

Mało zdolna szansonistka





















Wcale nieprawda - Renata Przemyk potrafi dużo, a nawet jeszcze więcej. Od dwudziestu lat na scenie. Wczoraj wystąpiła na scenie letniej przy ulicy ks. Brzóski w ramach obchodów święta Wrocławia. Koncert plenerowy, scena i artystka na wyciągnięcie ręki. Koncert darmowy, a więc w dużej mierze stawiła się publiczność okoliczno-przypadkowa. Trawka, gofry, kocyki, kilka ławek, czyli piknik. W dodatku koncert słabo wypromowany - w centrum Wrocławia widziałam może dwa plakaty, na których nie było nawet słowa o tym, że koncert jest darmowy. A to, niestety, często jest kartą przetargową i rozstrzyga pytanie "iść albo nie iść?" (na swoje usprawiedliwienie dodam, że na koncert regularny i biletowany też się wybieraliśmy, tylko zabrakło już dla nas biletów).
Przed koncertem głównej gwiazdy Janek Samołyk Band, prosto z Wrocławia. W kameralnym, trzyosobowym składzie (gitara, klawisze i skrzypce) zaprezentowali kilka melodramatic songs (takie określenie figuruje na stronie Myspace zespołu). Zagrają w Jarocinie, tak? Życzę sukcesu. Moim zdaniem maja duże szanse na zaistnienie w świadomości szerokiej publiczności.
Przemyk w obowiązkowej czerni i w glanach (taką miałam nadzieję, że ta metamorfoza dla majowego "Twojego Stylu" to taka jednorazowa przygoda) zaczęła od piosenek z najnowszej płyty, "Odjazd". Były więc "Zamalowana twarz", "Ile kosztuje miłość", "Póki świeci słońce", "To, że jesteś" i utwór tytułowy. Potem się rozpadało - deszcz dokonał naturalnej selekcji: ci z przypadku szybko sobie poszli. Zostali ci, którzy przyszli posłuchać wspaniałej muzyki. P. biegał z aparatem i robił zdjęcia - dwa z nich ilustrują post. Po kilkunastu minutach po deszczu nie było już śladu.
A Renata Przemyk i jej zespół dali z siebie wszystko. To świadczy, moim zdaniem, o ich klasie. Mogli zaśpiewać parę hitów na "odwal się" i po pół godzinie zejść ze sceny. Na szczęście tak się nie stało.
Po promocji nowej płyty nadszedł czas na kilka starszych utworów. Same przeboje: "Ten taniec", "Aż po grób", "Blizna", "Drzewo", "Zero (Odkochaj nas)" (mój ulubiony!), "Zona", "Nie mam żalu". Na koniec wspólnie odśpiewana "Kochana" i na bis "Babę zesłał Bóg". Pięknie. Ten koncert pokazał, że nie zawsze do zaliczenia występu jako bardzo dobrego/ świetnego/ genialnego nie potrzeba całego teatru: świateł w kilkunastu kolorach, telebimów z wizualizacjami, nastrojowej ciemności. Wystarczy muzyka.

P.S. Również wczoraj mistrzostwo NBA zdobyli Los Angeles Lakers. Przed jednym z meczy pomiędzy Lakersami a Boston Celtics "Star-Spangled Banner", hymn USA, zaśpiewała Christina Aguilera. Też ma kobieta kawał głosu i nieco pomysłów na siebie, ale brawurowe wykonanie a la Edyta Górniak przed meczami piłkarskimi w Korei i Japonii daleko jej nie zaprowadzi...

piątek, 18 czerwca 2010

Najsmutniejsza piosenka świata


...czyli "Lost" Jimmy'ego Naila. Potęga i kwintesencja smutku. Po raz pierwszy usłyszana oczywiście w radiowej "Trójce", w "Muzyce ciszy". Zupełnie wyjątkowy utwór z głębokim, przejmującym tekstem coraz bardziej pasującym do naszych dziwnych, okrutnych czasów. This is not the way we planned it/ I don't understand it... Zagubieni i przerażeni ludzie, brak przewodnika, zaślepienie. Wszyscy jesteśmy jak dzieci we mgle. Jesteśmy homo separatus (termin z psychologii transpersonalnej): odcięci od duchowości, od korzeni, samotni. Boimy się świata, więc wolimy zaatakować pierwsi. A przecież nie tak miało być. We need an answer, something to believe in...
Ponad sześć minut smutnej prawdy o nas samych.
Utwór pochodzi z płyty "Tadpoles in a Jar" z 1999 roku. Płyta w Polsce niedostępna. Ściągać ją z Niemiec, prosić znajomych podróżujących po świecie bardziej niż ja? Chyba warto. Choćby dla tego jednego utworu.
Jimmy Nail w mediach nie istnieje. W Internecie jego osoba bardziej funkcjonuje jako aktor (grał głównie w brytyjskich serialach) niż jako muzyk. Można się za to dowiedzieć, ile ma wzrostu i jakiem klubowi piłkarskiemu kibicuje. Ot, ciekawostki. Na zdjęciach mężczyzna o aparycji uroczego brzydala.
By usłyszeć "Lost" na razie pozostaje mi czekać na kolejną "Muzykę ciszy", która gra przy wyjątkowych, przeważnie tragicznych, okazjach. Gdy wybrzmi kolejny raz, podkręcę znów potencjometr radia i postanowię od jutra być lepszym człowiekiem.

czwartek, 17 czerwca 2010

Moja ścieżka dźwiękowa

Dawno, dawno temu kuzyn zadał mi pytanie: "wolałabyś być niewidoma czy głuchoniema?" Okrutne pytanie, ale bez zastanowienia odpowiedziałam: "oczywiście, że niewidoma". Jakby kuzyn nie wiedział, kogo pyta. Świat bez muzyki? O nie, nie w moim przypadku. To byłoby nie do zniesienia... Niech wszystko wokół zamilknie/ Niech świat uświęci tę ciszę. Cisza też jest piękna. Ale muzyka? You're my first, you're my last, my everything, jak mruczał ś.p. Barry White.
Jak wyobrazić sobie świat bez zniewalających, mrocznych dźwięków "Without you I'm nothing" Placebo? Którędy iść, jeśli nie ma "Schodów do nieba"? Co byłoby, gdyby nie "Disarm" Smashing Pumpkins, "Street Spirit" Radiohead? Gdybym nie mogła posłuchać "Faithfullness" Skin, "Too Much Love Will Kill You" Queen, "Higher Love" Depeche Mode, "Xavier" Dead Can Dance... Bez tego po prostu "You Can't Find Peace" (Pale 3 & Skin z filmu "Księżniczka i wojownik". A film też polecam.)
Są takie utwory, które ilustrują nasze doświadczenia. Są też utwory, dzięki którym pamięta się osoby, zdarzenia, sytuacje, miejsca. "Calling All Stations" Genesis, "Epitaph" King Crimson, "Bury My Lovely" October Project, "I Will Find You" Clannad, "A Long December" Counting Crowes. Być tego pozbawionym? Niewyobrażalne.
Zamiast pisać wolę słuchać. Szczególnie dzisiaj.

P.S. A utworem, bez którego moje muzyczne doświadczenia byłyby niepełne jest...

wtorek, 15 czerwca 2010

Happiness is easy

Odwiedziny w dużym Sklepie-Nie-Tylko-Muzycznym. Niesiona falą wczorajszego entuzjazmu po przesłuchaniu ścieżki dźwiękowej do "Once" chciałam poszukać płyty The Swell Season. Do tej pory słuchałam ich nagrań z Internetu. Muzyka jest muzyką, ale odpakowywanie z folijki, zapach farby drukarskiej, oglądanie książeczki... Magia. W Internecie tego nie znajdę.
"Strict Joy" znalazłam, ostatnia sztuka, wydanie 3-płytowe. Hm, kupić, nie kupić? Koncert, który jest na DVD zobaczę sobie za 129 dni na własne oczy. Eeee, kręcenie nosem, marudzenie. Ale co to? Ukazała się płyta Placebo z ich coverami? Tak, na zachodzie była dołączona do płyty "Sleeping with ghosts", u nas wyszła niedawno. Biorę do ręki - "Running up that hill" Kate Bush, "Where is my mind" Pixies, "I feel you" Depeche Mode, "Daddy cool" Boney M. (nawet taki wynalazek), "Jackie" Sinnead O'Connor. I "Holocaust" zmarłego niedawno Alexa Chiltona, jedna z dwóch najsmutniejszych piosenek świata (o drugiej będzie innym razem). Już mam je wszystkie, na kasetach nagrywanych nocą z radiowej "Trójki", z audycji Piotra Stelmacha. Co z tego, skoro mój sprzęt muzyczny nie ma odtwarzacza kaset? Biorę.
Moment, to może wezmę jeszcze "The Colour of Spring" Talk Talk. Moja niemal równolatka. W Dawnych, Lepszych Czasach przegrał mi ją znajomy. Sama zrobiłam okładkę, kaligrafując piórem litery i naklejając dookoła małe motylki wycięte z gazety. Tak, to były Czasy... Słuchanie tej płyty było dla mnie jak święto - kilka razy do roku, zawsze w okolicach 21. marca. To są właśnie dźwięki wiosny. Niestety, płyta zapadła się pod ziemię. A to dobra okazja, by cieszyć się najpierw z odpakowywania, a potem słuchania płyty oryginalnej.
"Popatrz, tu są promocje", mówi P. A wśród promocji "Calling All Stations" Genesis. CD i DVD z dodatkami. Raya Wilsona na koncercie z Genesis już raczej nie zobaczę... A szkoda. Na solowych koncertach gra utwory Genesis, ale nie ma Mike'a Rutherforda ani Tony'ego Banksa. To też nie to samo. A zawsze lepszy rydz niż nic. Poza tym na "Calling All Stations" wyśpiewano jeden z najlepszych moim zdaniem tekstów w historii muzyki rozrywkowej - utwór tytułowy. And I long for the feeling of your arms still remind me/ Of everything that's dear to me and is always in my heart/ Could so easisly be taken and it's tearing me apart - doceniaj to, co masz, bo nagle może nadejść moment, w którym stracisz wszystko.
Biorę, biorę wszystko! Niektórzy już tak mają.

poniedziałek, 14 czerwca 2010

Just good friends


The Swell Season - zimno. Marketa Irglova i Glen Hansard -cieplej. "Once" - gorąco! Odtwórcy (a może lepiej w tym przypadku pasuje słowo "twórcy"?) głównych ról w tym filmie przyjeżdżają do Polski na dwa koncerty. Grają jako The Swell Season właśnie, tą nazwą posługiwali się jeszcze przed powstaniem "Once", choć nie jest ona od razu kojarzona z bohaterami filmu. Zagrają w październiku we Wrocławiu i w Warszawie. Hurra! Fantastyczna wiadomość! Oby tylko dojechali do Wrocławia, nie tak jak Editors...
On aktor, muzyk i prezenter telewizyjny, ona klasycznie wykształcona pianistka. Poznali się, postanowili razem grać (tak jak w "Once"), zakochali się w sobie, zagrali razem w filmie, dostali Oscara za najlepszą piosenkę, rozstali się, nagrali drugą płytę. Teraz są just good friends. Ot, życie. Każdemu może się tak zdarzyć. Choć nie każdy może za zaśpiewanie swojej historii dostać Oscara. To chyba dobrze.
Fajnie, że tak mało spektakularny, kameralny film odniósł sukces - i artystyczny, i komercyjny, co rzadko idzie w parze. Chyba brakuje nam takich historii, z którymi moglibyśmy się identyfikować. Bohaterowie nie są superbohaterami, akcja nie dzieje się w zmitologizowanym raju/piekle. Irglova i Hansard, w muzyce i w filmie, nie zapomnieli, że czasem mniej znaczy więcej. I choć film nie kończy się frazą "i żyli długo i szczęśliwie", to pokazuje, że nawet niespełniona miłość może być piękna.
Jako muzycy nagrali dwie płyty i ścieżkę dźwiękową do swojego filmu. Najpierw powstała płyta "The Swell Season" (2006 rok), potem soundtrack, a w roku ubiegłym "Strict Joy". Płyta o ciemnej stronie uczucia, które ich kiedyś łączyło. There's no further for us to fall - śpiewa Glen Hansard w "Low rising". Bardzo wymowny jest teledysk do tej piosenki. I, o cudzie!, kończy się dobrze.
Codziennie, od soboty, dnia, w którym dowiedziałam się, że The Swell Season zagrają we Wrocławiu, sprawdzam, czy są bilety. Jeszcze nie ma. Ale w końcu się doczekam. W końcu do 23. października zostało już tylko 130 dni...

niedziela, 13 czerwca 2010

Chłopiec z gitarą















Dzień sentymentalny. Dzięki książce o "Liście Przebojów Programu III" Marka Niedźwieckiego przypomniałam sobie o pewnej piosence, której kilka lat temu słuchałam codziennie - "So beautiful" Pete'a Murray'a. Piosenka jest oczywiście o miłości, jak 95 % wszystkich utworów, które powstały. A dokładniej o tym, jak po czasie zmieniają się ci, których kiedyś kochaliśmy. I to niekoniecznie na lepsze...
Szczerze mówiąc, sama zdziwiłam się, że zapomniałam o tej piosence. Byłam kiedyś w podobnej sytuacji, a Pete Murray dokładnie i śpiewająco ją opisał. I pewnie nie tylko ja tak czułam, słuchając tego utworu. Minęło sześć lat, a ja nie pamiętam? Może dobre wspomnienia powoli kasują te złe? Nawet jeśli są zilustrowane piękną muzyką?
Nawet wyłączając kontekst treści, utwór jest piękny - łagodny, ciepły, troszkę smutny. Zagrany niemal wyłącznie na gitarze akustycznej. Nieźle, szczególnie, że Murray nauczył się grać na gitarze w wieku 22 lat i nawet nie myślał o karierze muzyka.
Usłyszałam "So beautiful" właśnie w audycji Marka Niedźwieckiego. Nagrałam go z radia, na kasetę. Do tej pory całej płyty nie udało mi się kupić - jej zdobycie w Polsce prawdopodobnie graniczy z cudem. Sam Pete Murray w rodzimej Australii jest pierwszoplanową gwiazdą. A u nas nadal brakuje romantycznych chłopców z gitarą...

sobota, 12 czerwca 2010

...but I like it!

Dokładnie jak w piosence The Rolling Stones z 1974 roku. Tyle czasu minęło, a utwór się nie zestarzał. W mojej świadomości pojawił się w 1999 lub w 2000 roku, w wersji zaśpiewanej przez wielu artystów. Dochód ze sprzedaży singla był przekazany na rzecz fundacji Children's Promise. Ładny gest ze strony muzyków. Kto, jak nie znani powinien zachęcać do pomagania? Wtedy zaśpiewali razem m.in. Ozzy Osbourne, Chrissie Hydne, Skin, Iggy Pop, Gavin Rossdale, Annie Lennox, Kelly Jones, Dolores O'Riordan, Kid Rock, Mary J. Blige, Natalie Imbruglia, Jon Bon Jovi, Lionel Richie, Jay Kay, Joe Cocker, ś.p. James Brown, Andrea Corr, Spice Girls (to jeszcze wtedy istniały?)... Czyli nie do końca rockowa ekipa, ale muzyka jest pojęciem uniwersalnym. W teledysku widać, że chyba nieźle się bawili. Głosu użyczył nawet Robin Williams (nie mylić z Robbiem Williamsem), a czasy nieporównywalnej z nikim i z niczym ekipy Monty Pythona przypomniał Eric Idle.
Nie wiem, która wersja, starsza czy nowsza, jest lepsza. Podobają mi się obie. Nie jestem na tyle ortodoksyjna, aby uważać, że udział gwiazdek pop skalał rockowy hymn. Gdyby nie wersja z 1999 roku, na pewno więcej czasu zajęłoby mi dotarcie do wersji oryginalnej.
W historii polskiej muzyki rozrywkowej też pojawił się utwór o tytule "To jest tylko rock and roll". Dwadzieścia cztery lata temu, dziesięć lat po Rolling Stonesach. Napisał go Andrzej Mogielnicki, a zaśpiewał Janusz Panasewicz z Lady Pank na płycie "Ohyda".

Co ty masz w sobie? Co w sobie masz?
Moja muzyko, która mnie dobrze znasz
Moja muzyko, co o mnie wszystko wiesz
Mój narkotyku, który kiedyś mnie zjesz

Kilkanaście słów, kilka wersów - a mówią wszystko...