środa, 28 września 2011

Na jesień

Nadeszła niepostrzeżenie. Lato zawsze odchodzi.

Utwory na jesienną porę, te same od lat:
King Crimson "In the Court of the Crimson King"
Jimmy Nail "Lost"
The Notwist "Consequence"
Blur "Battery in Your Leg"
The Czars "Drug"
Clan of Xymox "Consolation"
Dream Theater "Another Day"
Peter Gabriel "Sky Blue"
Lemon "Ghost of Summer"
The Cure "The Last Day of Summer"
January "Falling in"
R.E.M. & Patti Smith "E-Bow a Letter"
Coldplay "Trouble"
Catherine Wheel "Wish You Were Here"
Placebo "Centerfolds"
Radiohead "No Suprises"
Live "Overcome"
Anna Maria Jopek & Pat Metheny "Are You Gonig With Me?"

środa, 14 września 2011

Fenomen 57. miejsca





















W czerwcowym numerze "Teraz Rocka" z okazji wydania setnego numeru miesięcznika ukazała się lista stu najważniejszych, według redakcji, płyt wszech czasów.
Miejsce 89. - Alice in Chains "Dirt". Tylko 89? Kamień milowy grunge'u, jedna z najważniejszych płyt lat 90. tak nisko? Dla porównania "Superunknown" Soundgarden na 39., "Ten" Pearl Jam na 25., "Nevermind" Nirvany na 4.
"The Wall" Pink Floyd na 39.? "Toxicity" System of a Down na 49.?
No dobrze, nie ja układałam, nie podważam, też nie jestem obiektywna w układaniu takich zestawień.
Oto jednak największe zaskoczenie: "Black Holes and Revelations" Muse na miejscu 57. Wysoko i to bardzo. W małym ciele wielki duch? W małym ciele głos jak dzwon? Jakoś tak. W pierwszym styczniowym poście pisałam, że lubię Muse za perfekcję, za dopracowanie każdego szczegółu. Lubię, choć wszystko, co jest zawarte w ich muzyce w moich uszach/ odczuciach powinno świadczyć na ich niekorzyść. I jakkolwiek lubię Muse w niewielkich dawkach, tym razem włączyłam całą "Black Holes and Revelations" aby spróbować zrozumieć fenomen 57. miejsca.
Kwintesencją stylu Muse jest, moim zdaniem, otwierający płytę "Take a Bow". Zapętloe dźwięki, plumkania jakieś, już, już wydaje się, że zaraz będzie techno, ale nie - jest tylko masa patosu i gitara a la Queen i chóralne śpiewy. "Starlight" i "Supermassive Black Hole" znamy na pamięć. Ten drugi nieustannie wwierca mi się w mózg. Dalej, "Map of the Problematique", mój utwór roku 2007, rakieta wystrzelona prosto w słońce. "Solider's Poem" ma w sobie coś, co przypomina mi świąteczne piosenki nagrane kilkadziesiąt lat temu. "Invincible" ze swoim marszowym rytmem i natchnionym tekstem pretenduje do bycia hymnem pokolenia. Ciekawszy jest "Assasin" z metalowymi zapędami i wściekłą perkusją. Pominę taktownie trzy kolejne utwory i w ten sposób dochodzimy do zamykającego album "Knights of Cydonia". Klasyk stylu Muse. Znam takich, którzy uważają, że to najlepszy utwór zespołu. Galopujący rytm, jedyne-w-swoim-rodzaju mruczenie w parterze Matthew Bellamy'ego, zapamiętywalny refren...
No fajna płyta, ciekawa, choć przesłuchanie jej na raz przyprawiło mnie o lekki ból głowy - jak już kiedyś pisałam, za dużo perfekcji na raz nie jestem w stanie znieść.
Nadal jednak nie rozumiem o co chodzi z tym 57. miejscem...
Siłą rozpędu włączyłam ostatnią w dyskografii Muse płytę; "The Resistance". Czy tylko me "Uprising" kojarzy się z "Call Me" Blondie? I fajnie tekstowo łączy się z zamknięciem "Black Holes and revelations":
No one's gonna take me alive
the time has come to make things right
you and I must fight for our rights
you and I must fight for survive

(to z "Knights of Cydonia")
They will not force us
they will stop degrading us
they will not control us
we will be victorious
- śpiewa z wielkim przekonaniem, jak to on, Matthew Bellamy w "Uprising".
Dalej mamy rozwijanie patentów z poprzedniego albumu. Tu każdy utwór pretenduje do bycia hymnem na miarę Queen, a "United States of Eurasia" (gdzie mam wrażenie, że Bellamy za chwilę zaśpiewa 'weee areee the chaaampions') czy rozbudowany do siedmiu minut "Unnatural Selection" z całym swoim hard rockowym patosem najbardziej.
Generalnie zespół przechodzi sam siebie, by być jeszcze bardziej progresywny w stosunku do swoich poprzednich albumów. Jak dla mnie - to zdecydowanie za dużo. Będę sobie nadal lubić Muse w małych dawkach. A szukanie w nich "prawdziwych wizjonerów" (jak napisał w komentarzu do 57. miejsca redaktor Jordan Babula) pozostawię profesjonalistom.

Równia pochyła


Chciałam pisać dziś o czymś zupełnie innym, ale życie, jak wiadomo, pisze swoje scenariusze. A ponieważ nie ma przypadków... I tak oto zespół Disturbed wprosił się dziś na mojego bloga.
Pomyślałam sobie, że miło byłoby posłuchać akurat Jacka White'a z Alicią Keys (genialna piosenka ze słabego Bonda), więc w wyszukiwarkę na YouTube wpisuję "Another Way to Die" i jako pierwszy wynik wyskakuje mi nowy utwór Disturbed. Moja znajomość z tą grupą zakończyła się na pierwszej płycie, "The Sickness" z 2000 roku.
Więc kieruję kursor na "play", z ciekawości. I... zamieram. Powody były nie tyle muzyczne, co wizualne. Klip zrobił na mnie takie samo wrażenie, co "Earth Song" Michaela Jacksona wiele, wiele lat temu. Jako osoba z wyboru nie posiadająca telewizora, żyję raczej słowem niż obrazem, więc bombardowanie katastrofami i wszelkimi sensacjami dotyczy mnie, tak myślę, w mniejszym stopniu. A tu zostałam zasypana mnogością najtragiczniejszych dla mnie obrazów.
The indulegence of our lives
has the shadow on our world
our devotion to our appetites betrayed us all

Globalne ocieplenie, śmiecie, ropa, pieniądze, zanieczyszczenie środowiska. Zabijamy się sami, na własne życzenie. Największe wrażenie w teledysku robią sceny wydzielania wody. Ile wypijesz z tej brudnej kałuży to twoje. Oto, co nas czeka, świat, w którym nawet dostępu do wody pilnują żołnierze. Przesadzone? Być może. Moja koleżanka już kilka lat temu mówiła: "oddychajcie swobodnie dopóki powietrze jest jeszcze za darmo" (Ania, mam nadzieję, że Twoje słowa nie staną się samospełniającą się przepowiednią).
The time bomb is ticking
Our future is fading
Is there any hope we'll survive?

David Draiman, wokalista Disturbed i autor tekstu: "Prawda jest jednak taka, żed nie leżą one [sprawy ekologiczne - przyp. red.] w rękach jednostek. Że zasadniczy wpływ na środowisko mają wielkie, międzynarodowe korporacje, które kontynuują wyniszczanie planety. Lub rządy patrzące tylko na swoje wyniki ekonomiczne, bez zważania na środowisko. (...) Coś w świecie jest nie tak... To jest właśnie irytujące: cokolwiek zrobimy jako jednostki - czy będziemy oszczędzać wodę, czy dbać o jakieś drobiazgi - będzie to kroplą w morzu potrzeb. Niemal bez znaczenia, co robią wszystkie korporacje, wszystkie BP tego świata, czy państwa dopuszczające się rażących nadużyć. Dopóki wielkie podmioty nie zdecydują się na zmiany, będziemy staczać się po równi pochyłej. Ta piosenka jest wezwaniem by się obudzić. Nie mam złudzeń, że posłuchają jej ludzie w korporacjach i sobie coś uświadomią. Wszystko, co mogę zrobić, to powiedzieć coś z serca o sprawach dla mnie ważnych, które dotykają mnie w życiu... To wszystko, co może artysta. Nie mam żadnych złudzeń, że wpływam w jakikolwiek sposób na zmianę losów świata. Nie jestem głupcem" ("Teraz Rock", nr 8/2011).
Cóż, mogłabym polemizować, ale ja jestem z gatunku tych naiwnych idealistów, którzy wierzą, że ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka. Skoro Draiman nie wierzy, że jednostki mogą coś zmienić, to po co segreguje śmieci, nie kupuje butelkowanej wody (mówi o tym kilka zdań przed tymi wyżej przytoczonymi)? Dla spokoju własnego sumienia?
Ci, którzy lubią Disturbed pewnie znają "Another Way to Die", więc polecam teledysk (i tekst to wnikliwej analizy) tym, w których odrobina wrażliwości jeszcze nie umarła.

Dla leniwych ;) : http://www.youtube.com/watch?v=HwELajFteTo&ob=av3e

środa, 7 września 2011

Cruel, cruel nature


Wczoraj, 6. września, wręczono najbardziej prestiżowe nagrody brytyjskiego przemysłu muzycznego - Mercury Prize Awards. Jako zdeklarowany brytofil nie mogę pominąć tego wydarzenia. Tym bardziej, że statuetkę zgarnęła PJ Harvey za "Let England Shake".
Harvey jako jedyna w dziewiętnastoletniej historii nagrody zdobyła dwie nagrody. Pierwszą dostała z album "Stories from the City, Stories from the Sea"; odbierała ją pamiętnego 11. września 2001 roku.
Czas więc na parę słów o "Let England Shake". Dostałam ją w dniu premiery, 14. lutego tego roku. Nie pędziłam do sklepu, żeby ją kupić, przyznaję, dostałam ją w prezencie. Byłam ciekawa, a że darowanemu koniowi... i tak dalej.
Nie pędziłam do sklepu, ponieważ nie spodziewałam się po tym albumie wiele. Po wcześniejszym wysłuchaniu utworów "Let England Shake", "Written on the Forehead" i "The Last Living Rose" byłam przekonana, że płyta będzie nadmuchana, przekombinowana i nudna. I jakaś dziwna.
I to jest dziwna płyta. Dziwna jak na PJ Harvey. Pisana emocjami kobiety, oczywiście, ale nie sięgająca do duszy wokalistki. Nie znajdziemy tu wyciągania na światło dzienne sekretów, intymności, personalnych poturbowań. Album opowiada o uniwersalnych rzeczach, jak konflikt, wojna, strata, lojalność, przyjaźń i miłość - nie tylko względem brata, ale względem kraju - oraz cierpienie, postrzegane jednak zewnętrznie, a nie skupione na wewnętrznych uczuciach, mówiła w wywiadzie dla "New Musical Express" (cytat za: "Teraz Rock, nr 3/2011). Sama wyznaczyłam siebie jako wojennego korespondenta: bezpośrednio o wojnie opowiadają "The Colour of the Earth", "The Glorious Land", "The Words that Maketh Murder", "On Battleship Hill"...
"Let England Shake" wciągnęła mnie po pierwszym przesłuchaniu - mimo mieszanych uczuć po wysłuchaniu fragmentów. Co więcej, z każdym kolejnym przesłuchaniem chcę jeszcze.
Album jest bardzo nieoczywisty, melodie nietypowe. I choć warstwa tekstowa może być przytłaczająca, muzyka unosi słowa, staje im na przeszkodzie. Trudno powiedzieć, że jest radosna, ale na pewno jest energetyczna. Ciężar czuć jedynie na poziomie słów.
Ta płyta to inny poziom energii, wciąż bardzo kobiecy, wciąż bardzo mi potrzebny. Hipnotyzuje rytmem, porywa melodiami. Przyczepia się jak przysłowiowy rzep do psiego ogona. Jest w niej coś transowego, co niesie zdecydowana większość utworów jak stukot końskich kopyt, jak stukot kół pociągu, jak bicie serca...
Najlepszym, moim zdaniem, utworem na płycie jest "On Battleship Hill". Brzmi trochę jak ścieżka dźwiękowa do jakiegoś westernu. Wielowątkowy, niepokojący, genialny.
Czy to najlepsza płyta PJ Harvey? Nie. Gdybym starała się być obiektywna, powiedziałabym, że najlepsza jest "To Bring You My Love" z 1995 roku. Ja - subiektywna najbardziej ceni "Is this Desire?" z roku 1998 - z bardzo wielu powodów, o których być może kiedyś będę miała okazje napisać.
Polly na "Let England Shake" stworzyła something of meaning not just for myslef, but for other people, jak mówiła na wczorajszej ceremonii. A Simon Frith, przewodniczący jury nagród Mercury określił ósmą studyjna płytę artystki jako an example of an artistic having complete conception for an album.
Idę sobie więc posłuchać. Dziś po raz trzeci.

wtorek, 6 września 2011

Ogród rozkoszy ziemskich

Zimne wiatry Seattle przywiały i do mnie. Dwanaście lat po rozwiązaniu się, Soundgarden powraca. Yeah! Niestety, za mała byłam, żeby pamiętać nawet album "Down on the Upside", więc odrabiam z nawiązką teraz. Pierwszego dnia 2010 roku Chris Cornell, wokalista zespołu, zapowiedział powrót. Odbyły się nawet koncerty - wyprzedane na pniu i bardzo daleko ode mnie. Pod koniec września ukazał się swoisty the best of, album "Telephantasm". Przekrój przez utwory wybrane na single oraz jeden nowy: "Black Rain". Nie do końca nowy, bo nagrany w 1991 roku podczas sesji do płyty "Badmotorfinger". Moim zdaniem idealnie wpasowuje się w tamten czas: nieoczywista melodia, wysokie rejestry głosowe Cornella i muzyczny walec. Słucham "Telephantasm" i dochodzę do wniosku, że Soundgarden miał wiele ciekawszych piosenek niż "Black Hole Sun". Piosenek potencjalnie bardziej przebojowych - i tu można wymienić wszystkie inne wybrane do promocji albumu "Superunknown", ale też ciekawszych artystycznie, jak choćby "Rusty Cage". Więc dlaczego "Black Hole Sun"? Nie wiem. Dziwaczny, surrealistyczny teledysk, słowa zupełnie bez znaczenia. Nie darzę tego utworu szczególnym sentymentem, choć swoją przygodę z Soundgarden rozpoczęłam właśnie od ich największego przeboju. Całkiem niedawno ukazał się kolejny album grupy, "Live on I-5" i jak łatwo się domyślić jest to album koncertowy. Nie mogło być lepszego początku - "Spoonman" to jest siła! I ustawia poprzeczkę bardzo wysoko. Mamy tu jeszcze szesnaście innych, potężnych utworów. Jedyne, co mi się nie podoba to początek "Burden in my Hand", gdzie Cornell chciał dobrze, ale mu nie wyszło. Nietypowo wypada "Black Hole Sun" z towarzyszeniem jedynie gitary akustycznej. Mój najulubieńszy "Jesus Christ Pose" brzmi natomiast jakby był zagrany o 1/4 szybciej, wścieklej. I dwie cudze perełki: beatelsowski "Heltere Skelter" i "Search & Destroy" The Stooges. Walcują i rozjeżdżają aż miło - można by pomyśleć, że to kompozycje Cornella i reszty. Nowa, w całości autorska płyta Sondgarden już została zapowiedziana przez Kima Thayila. Czekam, przebieram nóżkami. W tak zwanym międzyczasie Chris Cornell nagrał piosenkę na ścieżkę dźwiękową do filmu "Machine Gun Preacher". To przełozona na język filmu autentyczna historia Sama Childersa, byłego kryminalisty i dilera narkotyków, który poruszony tym, co zobaczył w Sudanie pomaga afrykańskim dzieciom. Rzućcie okiem na plakat do filmu, jest taaaki amerykański! "The Keeper", bo taki tytuł nosi piosenka nagrana przez Cornella, daleka jest od brzmienia macierzystej formacji, ale też od jego ostatnich solowych dokonań. Na szczęście. Akustycznemu, melodyjnemu, nieco smutnemu brzmieniu bliżej do modnego teraz folku w stylu Fleet Foxes (tak, wiem jak grają Fleet Foxes i odróżniam ich od całej zgrai innych). Część dochodów z kupna singla zostanie przekazana dla Sam Childer's Angels.