poniedziałek, 29 lipca 2013

Na dobranoc

Wiele się działo ostatnio: urodził się Franek, ktoś inny przyjdzie na świat dopiero za jakiś czas... Zajrzałam też na drugą stronę, Pani z Kosą też się pojawiła zabierając bliskiego mi człowieka.
Pożegnałam się z nim muzyką. Okazało się, że pierwszy wybór był słuszny. Im dłużej szukałam, tym bardziej nie znajdowałam. Intuicja podpowiedziała mi "Breathe Me" Sii.
Dlaczego ten utwór kojarzy mi się z pożegnaniem? Pewnie dlatego, że pojawia się w finale mojego ulubionego serialu, "Sześć stóp pod ziemią"... a kto zna te sceny, wie o co chodzi.

Kiedyś w "Liście osobistej" Piotra Metza słuchacze przysyłali propozycje utworów wybranych na własny pogrzeb. Były tam między innymi:
"Atom Heart Mother" Pink Floyd
"Don't Panic" Coldplay
"Joga" Bjork
"No Cars Go" Arcade Fire
"Closer" Kings of Leon
"And when I Die" Bllod, Sweat & Tears
"Pyramid Song" Radiohead
"Say Never Come Home" Brad
"Dog Days Are Over" Florence and The Machine
"Shadowplay" Joy Division

Do tej listy dopisuję moje "Sunshine of Your Love" Cream. Na dobry nowy początek.
Dobranoc.

niedziela, 14 lipca 2013

Niezwykła dynamika wygrzebywania się z kotła ze smołą

Tak, marzenia się spełniają.
Tyle razy biadoliłam na tych łamach, że kiedyś to były (muzyczne) czasy, a tu... wrócił Soundgarden, wrócił Bush, wrócili Stone Temple Pilots z Chesterem Benningtonem z Linkin Park za mikrofonem (so american), nowy Pearl Jam zapowiada się całkiem nieźle. Kolejną płytę wydał też zespół Alice in Chains. "Devil Put the Dinosaurs Here" jest dla mnie samej niesamowitym zaskoczeniem. Trzy lata temu ukazała się pierwsza po zmianie wokalisty płyta grupy, "Black Gives Way to Blue". Nie ukrywam, że reaktywacja Alicji bez Layne'a Staleya była dla mnie co najmniej profanacją. Po latach emocje opadły, a "Devil..." zmiażdżyła mnie. Pozytywnie. Grupa po raz drugi zmaga się z syndromem drugiej płyty i po raz kolejny wychodzi z tego starcia cało. Jerry Cantrell w wywiadzie dla "Teraz Rocka" mówił: "naszym celem jako zespołu było zawsze nagrywać najlepszą muzykę na jaką nas stać w danym momencie". Stać ich naprawdę na wiele.
Zrozumiałam, że zmiana wokalisty to trudniejsze doświadczenie dla samego zespołu niż dla fana (co na to Stone Temple Pilots?). To oni mierzyli się z obiorem pierwszej płyty nowego wcielenia. Layne'a nie zastąpi nikt, ale też chyba nie o to chodzi. Niemniej jednak poprzeczka została ustawiona bardzo wysoko, oczekiwania były duże, a od przeszłości nie sposób uciec.
Na "Devil Put the Dinosaurs Here" AiC zbliżają się do kategorii nazwanej kiedyś przez Piotra Kaczkowskiego "muzyką do przechodzenia przez ściany". Na pierwszy plan wysuwa się gitara, która chyba już stopiła się z Jerrym Cantrellem. Brzmienie, tak rozpoznawalne, tak charakterystyczne dla tego zespołu nie pozostawia jeńców. Od pierwszych dźwięków po każdej komórce ciała słuchacza przejeżdża walec, spod którego nie sposób uciec. To długa i trudna płyta, wymaga czasu, uwagi.
"Hollow", "Pretty Done", "Stone" - czyż to nie jest idealny początek albumu? Choć Jerry Cantrell we wspomnianym wyżej wywiadzie przyznał, że zespół początkowo nie uważał utworu rozpoczynającego płytę za udany. Nieco łagodniej robi się za sprawą "Voices", pierwszego utworu napisanego na album - wracają echa MTV Unplugged (bas, bas, bas!). W utworze tytułowym posępna zwrotka nie zapowiada miażdżącego refrenu. Widać tu wyraźnie, że nawet kompozycji brzmiącej jak wygrzebywanie się z kotła ze smołą można nadać intrygującą dynamikę. W tekście poruszony jest temat ślepej wiary: "religia sprawia, że ludzie robią cholernie głupie rzeczy", opowiadał gitarzysta. Podobnie muzycznie jest w "Lab Monkey", gdzie mroczna zwrotka kontrastuje z nieco bardziej melodyjnym refrenem. Do tego ewidentnie zakorzeniona w bluesie gitara i mamy utwór niemal idealny.
To, co obecne na całej płycie doskonale wypośrodkowują "Low Ceiling" czy "Breath on a Window" - gęsty riff, basowy groove, melodia. A generalnie - niskie rejestry, nosowe wokale. To przecież Alice in Chains jaki znamy od lat! Pod koniec jeszcze jeden prawdziwy pomnik - "Phantom Limb"...
O niesamowitym charakterze płyty świadczą także wokale - w większości utworów William DuVall i Jerry Cantrell śpiewają razem i uzupełniają się idealnie. Do nich perfekcyjnie pasuje gitara - głos trzeci.
Warto czekać. Warto marzyć.

środa, 10 lipca 2013

This is the night, this is the sound

Uważaj o czym marzysz. Te marzenia się spełniają.
Na każdą wzmiankę o pierwszym polskim koncercie Bush reagowałam westchnieniem; dlaczego znów tak daleko? To jedyny koncert, to moja młodość, ale też miłe dla ucha dźwięki z ostatniej płyty zespołu, "The Sea of Memories". Nie wybierałam się - Warszawę od Wrocławia dzieli 350 kilometrów, do tego aspekt finansowy i organizacja... Pomarzyć zawsze można.
Ale i tak mocno się nakręciłam. Wróciłam do słuchania pełnych albumów zespołu. Do tego obejrzałam film "Jak obrabować bank", w którym grał Gavin Rossdale.
Wygrać wejściówki na koncert próbowałam, bo dlaczego nie? - w konkursie Codziennej Gazety Muzycznej. Nie udało się, ale na wiele też nie liczyłam, pytanie było proste, a liczba osób chętnych pewnie szła w setki. Podobnie było z konkursem w niedzielnym "MiniMaxie" w "Trójce" - pytanie było jeszcze prostsze, a ja akurat miałam otwartą pocztę, wysłałam. Kiedy około 23:30 Leszek Adamczyk odczytał moje nazwisko, zamarłam. Takiej okazji nie można przegapić, więc zaczęłam organizować wyjazd, chociaż byłam w ciężkim szoku. Potem przyszła bezsenność. A rano nerwowe oczekiwanie na potwierdzenie - przyszło najpierw ze strony "Trójki", a potem ze strony Metal Mind, organizatora koncertu. Zanim to nastąpiło, byłam pewna, że miałam jedynie piękny sen.
Co najważniejsze - wejściówka była podwójna i obejmowała spotkanie z zespołem. Ja? I oni? Niemożliwe.
Warszawa... Lubię to miasto coraz bardziej. Oprócz szybko przemieszczających się tłumów, udało nam się wypić kawę w Cafe Tygrys i zjeść cieciorexa i seitanexa w "Krowarzywa".
Spotkanie na backstage'u klubu "Progresja" (koncert przeniesiono z "Palladium" z powodów logistycznych i organizacyjnych) miało odbyć się o 19:30. Wtedy okazało się, że oprócz nas podobne wejściówki wygrało 16 innych osób. Ostatnie instrukcje i wchodzimy. W naszej grupie (wchodziliśmy czwórkami) na trzęsących się nogach poszłam jako pierwsza, co jednocześnie mnie dziwi i napawa dumą. Oczywiście w głowie totalna pustka, jestem tu i teraz, everything zen. Najpierw autografy, podsuwam okładkę "The Sea of Memories", proszę Robina Goodridge'a o jedno ze zdjęć przygotowanych dla nieprzygotowanych. Ależ proszę, jak masz na imię, uśmiechy Coreya Britza i Chrisa Taynora naprawdę pomogły złamać bariery.
Na moje słowa o trzęsących się nogach, Gavin Rossdale poderwał się z krzesła: "do you want a chair?". And he meant it! Niemniej jednak wstaje, staje koło mnie, kolejny uśmiech, największy jaki ostatnio widziałam i po prostu zaczynamy rozmawiać. Mówię o ekscytacji, o tym, że słucham ich od 1996 roku (kiedy jestem zdenerwowana, zaczynam mówić, tak mam, tylko tym razem nienaganną angielszczyzną i z akcentem), on mówi o Warszawie, o miejscach, w których jeszcze nie byli, o tym, że wspaniale się tu czuje. Przyszła kolej następnych fanów, więc zdążyłam jeszcze zaprosić zespół na następny koncert do Wrocławia. Wszelki dystans rozmył się, a mi przestały trząść się nogi. Ta szczerość, otwartość, zainteresowanie... Niesamowite.
Po rozmowie zdjęcia. Niestety, nie indywidualne, ale również grupowe. Niby to nie to, ale też sympatycznie - drummers don't talk, the just touch - Robin Goodridge wsparł się na moich ramionach.
Po tych wspaniałych kilkunastu minutach trafiłyśmy na salę. OCN już grał. Maciej Wasio robił wszystko, żeby rozruszać niewielką liczbę ludzi. Cóż, ich muzyka jeszcze do mnie nie przemówiła i na razie nie zapowiada się, aby to się zmieniło.
Kilka minut po 21 pojawia się gwiazda wieczoru. Niby wiadomo, czego się spodziewać na pierwszy ogień, ale i tak siła "Mashinehead" zmiotła wszystkich. Nie zabrakło "this is where it all has started", czyli "Everything Zen". Z debiutanckiego albumu zabrzmiały jeszcze "Testosterone", "Comedown", "Little Things", "Alien" i... O tym potem.
Płytę ostatnią reprezentowały "The Sound of Winter", "Afterlife" i potężny "Heart of the Matter". Pojawił się też nowy utwór, "Loneliness is a Killer". Jeśli tak będzie brzmieć zapowiedziana ze sceny nowa płyta (ma się ukazać dopiero za rok), to będzie fantastycznie.
Również ze sceny czuć było tę otwartość, zaangażowanie, troskę. "We've got no excuse, music is all we've got" - Gavin obiecał, że wrócą, tym razem na 3-4 koncerty.
Podstawowy set zakończył szaleńczy "Little Things", a bis... Niespodziewane beatlesowskie "Come Together", podczas którego Gavin zmieszłą się z publicznością, wspomniane "Alien", "Comedown" (na ostateczny koniec) i przepiękna "Glycerine"...

I treated you bad
You bruise my face
Couldn’t love you more
You got a beautiful taste
Don’t let the days go by
Could have been easier on you
I couldn’t change though I wanted to
Could have been easier by three
Our old friend fear and you and me


Co za dzień. Było wspaniale.

PS. Chciałam jeszcze podziękować Madzi, która zgodziła się jechać ze mną i dzielnie gubiła się ze mną w Warszawie i słuchała mojego paplania.