środa, 29 września 2010

Do końca roku

Nadeszła jesień. Tydzień temu był "The Last Day of Summer", potem już tylko "mimozami jesień się zaczyna...". Dziś o piosenkach, które poprzez nazwę zespołu lub tytuł związane są z miesiącami, które pozostały do końca roku. Tych mniej lub bardziej oczywistych, ale jakże wyjątkowych.
Wrzesień - "September Morn" Neil Diamond (1980 r., album "September Morn"). September morning still can make me feel this way... Piosenka o kobiecie i mężczyźnie, o dorastaniu, o rozstaniach i powrotach.
Październik - "Bury My Lovely" October Project (1993 r., "October Project") . Swego czasu słyszałam tę piosenkę tylko u Marka Niedźwieckiego, w "Trójce" lub w "Złotych Przebojach", zawsze w pierwszej październikowej audycji. Symbol jesieni, obok "Trouble" Coldplay. Doskonała, gdy liście są żółte, czerwone, brązowe. Można cieszyć się ostatnimi ciepłymi promieniami słońca. Zima nie wydaje się jeszcze taka straszna.
Listopad - "November Rain" Guns'n'Roses (1991 r., "Use Your Illusion vol. I"). Bo czegóż innego można słuchać w listopadzie? Orkiestra gra, fortepian też, Axl Rose jeszcze wygląda na romantycznego intelektualistę. Łabędzi śpiew Gunsów, jedna z ballad wszech czasów, ponad 16 i pół miliona wyswietleń na You Tube. I oczywiście deszcz. Ale nothing last forever, even cold november rain.
Grudzień - "A Long December" Counting Crows (1996 r., "Recovering the Satellites"). Minął już niestety ten czas, kiedy co roku, co tydzień w grudniu można było usłyszeć w "Trójce" ten utwór. To wspomnienie z czasów liceum, kiedy każde doświadczenie było mocniejsze. "A Long December" towarzyszył mi w pociągach, autobusach, na spacerach z psem - po śniegu, który też był jakby inny niż dzisiaj. Dla mnie grudzień był zawsze miesiącem oczekiwania - na święta, na spotkanie z rodziną, ale także na koniec roku. Można zaknąć stare sprawy i rozpocząć wszystko z czystą kartką. Ten czas oczekiwania zawsze był zbyt długi... A long december and there's reason to believe, maybe this year will be better than the last... Słowa, które wraz z towarzyszącym im akordeonem, brzmią w uszach niczym memento. Chcę w to wierzyć.

piątek, 24 września 2010

Cover Me

Poczytny i opiniotwórczy "New Musical Express" opublikował właśnie stworzoną głosami słuchaczy listę najlepszych i najgorszych coverów wszech czasów.
Brytyjscy słuchacze nie zaskoczyli: wygrał zespół Muse, który w 2001 roku na płycie "Origin of Symmetry" zamieścił swoją wersję "Feeling Good". Sam utwór powstał w 1965 roku na potrzeby musicalu "The Roar of the Greasepaint - the Smell of the Crowd", a najbardziej znanych wykonań dokonali Nina Simone, Michael Buble i uwielbiany na wyspach Muse. Uwielbiany do tego stopnia, że wyprzedził Beatlesów, Nirvanę i Jimi'ego Hendrixa, który za to umieścił dwa swoje nagrania w pierwszej dziesiątce.

Oto pierwsza dziesiątka:
10. "The White Stripes "I Just Don't Know What to Do With Myself" (Dusty Springfield)
9. Mrarvin Gaye "I Heard it Through the Grapevine" (Gladys Knight & The Pips)
8. Jimi Hendrix "All Along The Watchtower" (Bob Dylan)
7. Jeff Buckley "Hallelujah" (Leonard Cohen)
6. The Clash "I Fought the Law" (Sonny Curtis and The Crickets)
5. Nirvana "Where Did You Sleep Last Night" (Leadbelly)
4. Jimi Hendrix "Hey Joe" (jako pierwsi The Surfaris)
3. Johnny Cash "Hurt" (Nine Inch Nails)
2. The Beatles "Twist and Shout" (Top Notes)
1. Muse "Feeling Good" (oryginalnie Gilbert Price)

Poniżej, dla przeciwwagi, dziesiątka najgorszych coverów wszech czasów. Na wszelki wypadek nie będę się na jej temat wypowiadać.
10. Mark Ronson "No One Knows" (Queens of the Stone Age)
9. Limp Bizkit "Faith" (Geoprge Michael)
8. Madonna "American Pie" (Don Henley)
7. Will Young "Light My Fire" (The Doors)
6. Robbie Williams "Song 2" (Blur)
5. M People "Itchycoo Park" (Small Faces)
4. Take That "Smells Like Teen Spirit" [WTF???] (Nirvana)
3. Celine Dion "You Shook Me All Night Long" (AC/DC)
2. Ronan Keating "Fairytale of New York" (The Pouges)
1. Britney Spears "I Love Rock'n'Roll" (Joan Jett)

Czy jest na świecie jeszcze jakiś artysta/ zespół, który choć raz nie popełnił coveru? Ja nie znam/ nie słyszałam/ nie pamiętam. Autorskie wersje piosenek innych artystów to już niemal codzienność. A ostatnio namnożyło się ich ponad normę.
Na lokalnym podwórku mamy Acid Drinkers z wypełnionym coverami albumem "Fishdick Zwei - The Dick is Rising Again", a na nim piosenki takich wykonawców jak Ray Charles, Donna Summer, B-52's, o Metallice i Slayerze nie wspominając. Wcześniej Radio Euro promowało składankową płytę pt. "Wszystkie Covery Świata". Na pierwszym dysku "nowe" i świeże polskie zespoły grały wersje polskich klasyków rocka z lat 80., a na drugim znlazły się covery wykonawców zagranicznych.
W sklepach jest już nowy album Carlosa Santany, "Guitar Heaven: The Greatest Guitar Classics of All Time". (Brzmi to jak tytuł tandetnej składanki prosto z kosza z płytami w hipermarkecie na T., na której okładce napisane jest drobnym maczkiem, że wszystkie utwory to cover versions.) Lista utworów imponująca, podobnie jak lista nazwisk - gości, którzy nie odmówili udziału w TAKIM przedsięwzięciu. Ale to temat na zupełnie inny wpis...
Kilka przeróbek zamieścił też na swojej nowej płycie (premiera 28. września) kolejny Mistrz (Smutnej) Gitary - Eric Clapton. Jego płyta jest zdecydowanie mniej przebojowa, mniej spektakularna. Rozrzewniona, smutna i jesienna.
Nwet Bjork na pogrzebie guru mody, Alexandra McQueena, zaśpiewała "Gloomy Sunday" Billie Holiday, zwaną dalej Najbardziej Depresyjną Piosenką Świata. Tak depresyjną, że nawet jej kompozytor popełnił samobójstwo.
Całe albumy z coverami nagrywali już chociażby Patti Smith ("Twelve", 2007 r.), Tori Amos ("Strange Little Girls", 2001 r.) czy nawet Placebo ("Covers", utwory zebrane ze stron B singli grupy). Ich przeróbki "Jackie" Sinned O'Connor czy "I Feel You" Depeche Mode są rewelacyjne. Podobnie jak Deep Purple'owy "Hush" w wykonaniu Kula Shaker, czy "Everybody Got to Learn Sometimes" The Korgis w wersji Becka, czy "I Just Died in Your Arms Tonight" Dommin, oryginalnie wykonywany przez Cutting Crew, czy "Careless Whisper" George'a Michaela w wersji Delight, Seether lub Gossip...

sobota, 18 września 2010

Detronizacja























I to absolutna. Zdetronizowany został dotychczasowy lider mojej listy ulubionych utworów. I to nie tylko aktualnie, ale w ciągu całego roku. Przez ostatnie trzy tygodnie melancholijnie panował zespół Kula Shaker. Przez osiem miesięcy lidera nie było - bo nie było nic, co by mnie absolutnie powaliło. Aż do "Peter Pan R.I.P.". Niestety, muszą ustąpić miejsca na szczycie. "Niestety", bo należało się Kula Shaker. Bardzo chciałam, żeby tytuł "utworu roku 2010" przypadł właśnie im. Nagrali rewelacyjną płytę i wrócili z niebytu.
15. września, przed czterema dniami, nastąpiła detronizacja. Brutalna. Kula Shaker musieli ustąpić. Bo oto na świecie pojawił się nowy singiel Kings Of Leon, "Radioactive", zapowiadający płytę "Come Around Sundown". Nie zostawili jeńców, nawet nie rozglądali się dookoła. Po prostu wyszli na światło dzienne i odpalili absolutną bombę.
"Radioactive" jest superprzebojowy, porywający, ale dopiero od drugiego przesłuchania. Gdy po raz pierwszy usłyszałam go w "Trójce" 13. września (był piosenką dnia) pomyślałam: o, Kings Of Leon napisali kolejny hit, kolejny "Sex on Fire", który porwie masy.
Dwa dni później, kiedy już zdążyłam zapomnieć, że taki zespół istnieje, "Radioactive" wdarł się do mojej głowy przez słuchawki. I już nie było odwrotu. Noga sama chodzi, usta już śpiewają słyszany po raz drugi refren.
Z "Sex on Fire" było podobnie. Pewnego letniego wieczoru 2008 roku, w "Trójce" Anna Gacek kazała zapowiedzieć absolutną premierę Piotrowi Stelmachowi, bo ona się wstydzi wymówić tytułu. Na pierwszy rzut ucha - "okeeeeej, niezłe". Ale grało tak, że zostało moją piosenką roku.
"Radioactive" najlepiej słuchać właśnie przez słuchawki lub głośno na względnie dobrym sprzęcie. Tak, aby od razu wdzierało się do głowy, do mózgu. Nie polecam natomiast słuchania z równoległym oglądaniem teledysku - on bowiem przypomina raczej charytatywną wizytę w Afryce. Machamy do kamery, gramy w piłkę, razem śpiewamy. W teorii ma być to chór gospel, więc babcia Followill powinna być zadowolona - "Nie pójdziemy do piekła tak szybko, jak jej się wydaje", twierdzi Nathan Followill. Generalnie: o-o. "New Musical Express" podśmiechuje się pod nosem.
Coś mi się jednak zdaje, że w tym roku o tytule najważniejszego utworu zadecyduje humor, hormon, nastrój i impuls. Taki nadmiar bodźców nie pozwala mi rozsądnie myśleć.

piątek, 17 września 2010

Tym razem wiktoriańska dama


Nowa płyta mojej najulubieńszej Polly Jean Harvey już w lutym przyszłego roku. To już tylko pięć miesięcy oczekiwania! Czyli znów będzie na co czekać. "To dzieło będzie zupełnie inne od tego, co się obecnie ukazuje", powiedział o albumie Mick Harvey (zbieżność nazwisk przypadkowa).
Ba, każda płyta Harvey jest inna. Inna od poprzednich płyt artystki oraz inna od nagrań współczesnych i ówczesnych wokalistek. Według mnie to klasa sama w sobie przekraczać dotychczasowe osiągnięcia i nagrywać takie płyty, których nikt by się nie spodziewał. W muzycznym świecie to rzadkość. Poza tym na każdym albumie czuć, że to jednak PJ. Nie można jej zarzucić sprzedania się. Ona nie jest Metallicą.
A kobieta zmienną jest, tak?
Rok 2011 to czas najwyższy na nowe dokonania. "White Chalk" ukazała się już ponad trzy i pół roku temu. Płyty z Johnem Parishem ("A Woman a Man Walked By") nie liczę. To osobny rozdział.
Może więc tym razem kilka słów o "White Chalk".
Ósmy album PJ utwierdził mnie w przekonaniu, że najcudowniejsza muzyka rodzi się w mękach psycho-fizycznej egzystencji na najlepszym z możliwych światów. Tak naprawdę to, co negatywne i pesymistyczne napędza twórczość artysty. Kiedyś w "Machinie" Anna Gacek napisała, że to, co znalazło się na tym krążku to "rosyjska melancholia z drużyną dusz miotanych wiatrem po stepie". Sformułowanie tyle pretensjonalne, co szalenie trafne.
"White Chalk" to płyta bardzo ascetyczna, minimalistyczna, oszczędna; zbudowana głównie na dźwiękach pianina. Osiągnięty jakby resztką sił. Pianino zdeterminowało nastrój. Wszystko to nieuchronnie kojarzy się ze smutkiem. Tym razem po głosie trudno byłoby poznać czyja to płyta. Takiej Polly świat dotąd nie znał. Zniknęła zadziorność, gniew, pretensje do świata. Została muzyczna pustynia. Ale jakże piękna pustynia.
Do tego mało rozbudowana oprawa graficzna i pojedynczy kartonik zamiast książeczki. Zostawcie mnie, dam wam tylko ile, ile sama zechcę, mówi Harvey. Nagle przestała być obywatelką świata, mieszkanką kosmopolitycznego świata Artystów, przestała być świadomą swojej kobiecości silną babką. Pojawiła się mała, drobna, skulona w sobie dziewczynka. Wiktoriańska dama lub infantka z obrazu Velazqueza - samotna i zagubiona.
Jeśli otwierający płytę "The Devil" mógłby pojawić się na "Is This Desire?", to "Grow, Grow, Grow", "To Talk To You" znajdują miejsce tylko tu - pośród towarzystwa innych, nostalgicznych arcydziełek o miłości, tęsknocie, dzieciństwie i relacjach międzyludzkich. Gdzie podziała się bezkompromisowość "Uh Huh Her"? Gdzie podziała się siła i radość "Stories From the City, Stories From the Sea"? Gdzie są teraz Angelene, Joy, Elise i ekshibicjonistka Sheela?
"White Chalk" jest perfekcyjnie melancholijna. Pojawiła się, gdy w naszym kraju zaczynało robić się smutno, zimno, szaro i źle. W sam raz. Muzyka jesieni; deszczu i słońca; sprawdzająca się w każdych warunkach pogodowo-nastrajowych. Muzyka, która wciąga, oplata i nie odpuszcza. Muzyka prosto z trzewi.
Kto tak pięknie potrafiłby zapytać: "czy mi wybaczysz?" ("Broken Harp") lub wyznać: "jestem tak samotna" ("To Talk To You"). Tylko Polly. Czegokolwiek się nie dotnie, jakiegokolwiek tematu nie podejmie, natychmiast zamienia go w złoto. I wtóruje jej w tym producencki duet marzeń: John Parish i Flood, urzeczeni tą skromnością i prostotą.
Co ciekawe, płyta nie drażni i nie przytłacza smutkiem, nie dotyka tych najczulszych strun. Jest raczej jak rozmowa z przyjaciółką, z która dzielimy podobne doświadczenia; z przyjaciółką, która wysłucha i ze zrozumieniem pokiwa głową.

niedziela, 12 września 2010

A więc co jest tak wspaniałego w naprawdę głębokich myślach?


Potrzebuję ognia, rudej filozofii. Potrzebuję Tori Amos.
Paulina kiedyś słuchała jej tylko wtedy, gdy to, co damskie i męskie niekoniecznie jest w stanie połączyć się w jedną, harmonijną całość. Ja słucham kiedy świat wydaje mi się nie taki. Ona poprawia mi humor. Przede wszystkim pokazuje, że bycie kobietą nie jest takie straszne, jak się czasami wydaje, a nawet może być piękne. Z całym bagażem doświadczeń, z całym myśleniem wstecz i do przodu, humorami i hormonami. Ona jest dla mnie ideałem nieskrępowanej kobiecości. You're just an empty cage girl if kill the bird. Codzienne krzyżowanie siebie nie ma sensu. Życie jest na to za krótkie. Kiedy jej słucham - wierzę. Czyli tylko czasami. "I miałam złamane serce, nie z powodu tego człowieka, ale z powodu samej siebie. Miałam złamane serce, ponieważ nie umiałam żyć w swoim ciele, w którym ciągle nie czułam się spełniona" (*).
Tori nauczyła mnie jeszcze jednego: "nie możesz zmienić czegoś, co było, bo nie wiesz czym byłoby to drugie". Niesłychanie brzmi to w ustach osoby, która przeżyła piekło na ziemi. Ale potrafiła się też z niego wydobyć. Przez to jest bliższa nam wszystkim. Ona także wypłakała dziesięć tysięcy oceanów.
Ona pokazuje też czym jest solidarność kobiet - coś, czego zdecydowanie nam teraz potrzeba. Widać to dobrze na koncertach Tori Amos. Nawet w teledysku do "Bliss" widać, że słuchają jej wszyscy: młode dziewczynki z kucykami oraz zakolczykowane buntowniczki. Tori pokazuje, że nawet lekko chwiejna w posadach pani z Benedyktyńskiej w spódnicy do połowy łydki, białej bluzce, skarpetkach oraz złotych butach i księżniczkowej koronie na głowie jest pełnoprawną kobietą.
Dzięki Tori Amos chciałam kiedyś grać na fortepianie. Może nawet w tak erotyczny sposób jak ona w teledysku do "Crucify".
Na swoich ostatnich płytach Amos nieco się gubi, zjada własny ogon. Przyjemnie się ich słucha, nie można mieć im nic do zarzucenia. Może jedynie poza tym, że nie ma na nich utworów zupełnie wyjątkowych, takich, które na zawsze zapiszą się w naszych głowach i sercach.
Moja ulubiona płyta? Chyba dwupłytowa "To Venus and Back" z września 1999 roku. Z wspomnianym niesamowitym "Bliss", hipnotycznymi "Suede" i "Juarez". Wtedy to była nowa Tori, z dużą ilością elektronicznych smaczków. Programowaniem zajął się Andy Gray. Drugi krążek to album koncertowy podsumowujący trasę z roku 1998.
Tego mi właśnie dzisiaj potrzeba: nieskrępowanej niczym ekspresji, poczucia nieograniczonych możliwości, szczerości pomiędzy ludźmi (też pomiędzy Artystą a Słuchaczem) i cichego, nienazwanego porozumienia. "Wyzwala się we mnie współczucie dla ludzi pokrzywdzonych", mówi Tori. I to słychać. Mam nadzieję spełnić kiedyś marzenie - być na jej koncercie i doświadczyć tego na żywo.
Dziwna mała dziewczynka. Tak jak my wszystkie. Dokąd idziesz?
Może ten dzień nie należy do kategorii "najlepszy na świecie", ale ja i moja Brzuchata kobiecość mamy ochotę na podbój świata uśmiechem.

(*) Wszystkie cytaty pochodzą z książki Piotra Kaczkowskiego "Przy mikrofonie", wyd. Prószyński i S-ka.

czwartek, 9 września 2010

O blondyn(k)ach w radiu

Radio gra u mnie od rana do nocy. Radio "Trójka". Czasami tylko w drodze do pracy słucham Eski Rock - wtedy siłą rzeczy idę szybciej. Radio jest moim podstawowym źródłem informacji o świecie, a przede wszystkim o muzyce.
A więc dziś o dwóch zaskoczeniach, jakie czyhały na mnie w eterze.

Robert Plant "Silver Rider" z nowej płyty "Band of Joy". Wow! Do tej pory słyszałam z tego albumu tylko promujący go "Angel Dance". Ale jeśli cała płyta jest taka jak te dwa utwory, to... chylę czoła. Plant młodzieniaszkiem nie jest, ale fantastycznie się trzyma i co ważniejsze, nagrywa świetne płyty. Zeppelinem to nie pachnie, a jednak urzeka i porywa.
Czy muszę dodawać, że kiedy byłam małym chłopcem chciałam być Robertem Plantem? We wspomnianym już w poście o Kula Shaker numerze miesięcznika "XL" z maja 1999 roku był tez spory artykuł o Led Zeppelin... Wspaniałe to były czasy kiedy było jeszcze było co odkrywać w muzyce...

Anouk "For Bitter and for Worse". Na początku myślałam, że to nagranie Alison Moyet. Niski, przejmujący głos. Potem - że to mniej histeryczna Shakira. A jeśli "Trójka" gra Shakirę, a mnie się to podoba to znaczy, że musi być coś nie tak. A utwór porywający, przejmujący, z dużym rozmachem. Po wybrzmieniu ostatnich dźwięków wyszło szydło z worka. To Anouk, najbardziej znana (obok Focus, The Legendary Pink Dots, Clan of Xymox, The Gathering i Within Temptation... jeszcze ktoś?) holenderska artystka. Głos jak dzwon. W Holandii jej "Nobody's Wife" przez długi czas był na pierwszym miejscu tamtejszego topu wszech czasów. Nagrywa melodyjne, pop-rockowe utwory i jest gwiazdą. Nawet w małym kraju się da...
Nagrała siedem albumów studyjnych, wydała jeden koncertowy i jeden z utworami wcześniej niepublikowanymi. Szkoda, że tak rzadko można usłyszeć jej piosenki w radiu.

niedziela, 5 września 2010

Smyczkiem po elektrycznej

...czyli rzecz o koncertach zespołów rockowych z towarzyszeniem orkiestr symfonicznych.
Uwielbiam, uwielbiam, uwielbiam!
Przede wszystkim "S&M" Metalliki. Tak, temat wyświechtany i przegadany na wszystkie strony. A mi się podoba. Każdy z utworów zawartych na tej płycie, choć już dobrze znany od lat, jest wyjątkowy. Z towarzyszeniem orkiestry zyskuje na mocy, której już przedtem miał sporo. Moim faworytem od lat są "Bleeding Me" i "Outlaw Torn". Zupełnie niesamowite.
Wydaje mi się też, że rockowy kawałek z towarzyszeniem całej orkiestry, czy to z Warszawy, czy z samego San Fransisco jest jakby bardziej szlachetny. To musi być fanatstyczne uczucie słyszeć, jak dzielna skrzypaczka z renomowanej orkiestry gra twój, w pierwotnej wersji, metalowy utwór. Może też nadanie takiego klasycznego rysu wrzeszczącym gitarom jest pewną formą ich złagodzenia? Przy co łagodniejszych kawałkach moja mama mówi, że jej się podoba, a dopiero potem pyta co to. Przeważnie jest odwrotnie.
Zawsze marzyłam, żeby mieć choć trochę talentu muzycznego. Skoro nie umiem śpiewać, to może chociaż gra na fortepianie? Cóż, to nie jest takie proste jak wiadomo. Ale jakże fajnie byłoby tak sobie grać "For Whom the Bell Tolls"...
Muzyki klasycznej nie potrafię słuchać. Nie lubię i nie chcę lubić. Wolę ostrzejsze kawałki. Już nie przekonuje mnie nawet, że Rachmaninow napisał wszystkie swoje utwory w tonacji durowej, czyli tej smutniejszej, czyli tej lepszej (dla moich melancholijnych uszu). Co innego fuzja orkiestry z rockiem. Chociaż oczywiście wiem, że muzyka klasyczna i grana przez muzyków klasycznie wyksztalconych to nie to samo.
Moc, siła, potęga, przestrzeń - takie określenia przychodzą mi na myśl. "S&M", "Black Symphony" Within Temptation, "Elect the Dead Symphony" Serja Tankiana... Jestem bardzo ciekawa płyty z koncertem rockowo-symfonicznym Comy. Pomysleć, że kiedyś dałabym się pokroić za ten zespół, a teraz nawet nie mogę go słuchać w większych ilościach. Ale ciekawa jestem - bo może orkiestra ucięła trochę tej dziwnej, przerośniętej formy, w jaką obrosła Coma.
Niestety, po Metallice coraz więcej zespołów na fali sukcesów poszło w tę symfoniczną, szlachetną stronę. Nawet nasz Perfect. I Sting. I pewnie tak "eksperymentowawały" tuziny innych, o których nie pamiętam... Taki sam los spotkał także (i także niestety) moją jeszcze bardziej ulubioną formę muzyki rockowej - koncerty unplugged. Ale o tym innym razem.
Póki co pomoshuję trochę przy "Black Symphony". Po co wpuszczać do Brzucha tylko Mozarta, skoro można połaczyć przyjemne z pożytecznym?

piątek, 3 września 2010

Peter Pan is dead


"Świat jest ciekawszy niż dziesięć lat temu: masowa komunikacja, wojna, śmiesznie wąskie dżinsy" powiedział Crispian Mills i nagrał nową płytę, "Pilgrim's Progress". Nową, dopiero czwartą płytę swojego zespołu, Kula Shaker. Dopiero, bo zespół istnieje już 15 lat...
Zaczęło się od albumu "K" w 1996 roku. Piekielnie mocny debiut, w rodzimej Wielkiej Brytanii obwołany od razu płytą roku. Staromodnie psychodeliczne brzmienie i fascynacja wisznuizmem, z której narodził się cały album, najwyraźniej swoje odzwierciedlenie w utworze "Tattva". Słyszałam go po raz pierwszy w 1998 roku, w niemieckiej telewizji muzycznej. Spadłam z krzesła. I kupiłam całe "K". To był chyba jedyny przypadek, kiedy kupiłam album nie znając większości jego zawartości.
Rok 1999 przyniósł "Peasants, Pigs & Astronauts". Krytycy kręcili nosami. Ja w majowym numerze miesięcznika "XL" poświęconemu muzyce brytyjskiej wpatrywałam się w zdjęcie zespołu i wczytywałam w krótki, za krótki, wywiad.
Dziś możemy słuchać już czwartego albumu Kula Shaker. O trzecim, "Strange Folk" z 2007 roku, nie wspominam, ponieważ nic o nim nie wiem. Nawet nie wiedziałam, że się ukazał. Przemknął niezauważony, także dla moich uszu.
Gdzieś po drodze zespół zdołał się jeszcze rozpaść i zmienić skład.
"Pilgrim's Progress" znam już na wylot. Jest re-we-la-cyj-ny! Promujący go "Peter Pan R.I.P." jest najczęściej nuconą przeze mnie piosenką od powrotu z wakacji. Delikatny, wyciszony, z pięknie grającymi instrumentami smyczkowymi. "Ophelia" i "Cavalry" nawiązują do modnych ostatnio brzmień folkowych czy też innego new acoustic movement. Ten pierwszy zawiera w sobie beatelsowską dawkę psychodelii, drugi - nieprzygnębiającą dawkę melancholii, takiej jak lubię najbardziej. Do tupania nogą zachęca "Modern Blues". A i tytuł mówi sam za siebie. Kula Shaker tym razem nasłuchali się muzyki epoki dzieci-kwiatów. Wystarczy posłuchać chociażby właśnie "Modern Blues" czy "Only Love". Z drugiej strony "Ruby" i "Barbara Ella" cofają nas jeszcze głębiej - do czasów słodkich piosenek o miłości. "All Dressed Up" od razu zapada w pamięć. W "Figure it Out" chyba po raz pierwszy od początku płyty pojawia się element orientalny w postaci sitaru. Moje pierwsze, bardzo spontaniczne skojarzenie: "Tomorrow Never Knows" The Beatles. A dalej mamy instrumentalny "When a Brave Needs a Maid", który pobrzmiewa echem muzyki rdzennych Indian, smutny "To Wait Till I Come" oraz rozleniwiony "Winter's Call".
Crispiana Millsa nadgryzł ząb czasu, już nie jest tym samym uroczo rozbrykanym chłopcem. Ale to przecież nie najważniejsze. Dojrzał, a wraz z nim jego muzyka. Trudno się spodziewać kolejnego szaleństwa, jak w Deep Purplowym "Hush", choć niektórzy by pewnie tego oczekiwali. Czasami to dobrze, że pewne rzeczy już nigdy nie będą takie same.
Płyta roku? Możliwe.