poniedziałek, 25 października 2010

I jeszcze październikowo


...przypomniała mi się bowiem jeszcze jedna piosenka związana z miesiącem październikiem. JJ72, "October Swimmer". Zapomniałam o niej, zapomniałam o zespole na długie lata. Przypomniał mi dopiero zeszyt z muzycznymi notatkami z lat 1999 - 2006, który prowadziłam.
Nie znałabym JJ72, gdyby nie Paweł Kostrzewa i jego radiowa audycja, "Trójkowy ekspress". To były słodkie czasy, kiedy nie było jeszcze wszystkich zespołów "The -s", których nadal nie rozróżniam i za którymi trudno mi nadążyć. A oni byli jednym z pierwszych grup nurtu indie. Z resztą, takie granie podszyte grunge'owym piachem podoba mi się o wiele bardziej niż to całe nu rock revolution.
"October Swimmer" to debiutancki singiel powstałego w roku 1999 JJ72. Zapowiadał album "JJ72", który w Wielkiej Brytanii i rodzimej Irlandii nabyło jedyne pół miliona ludzi.
Nieco zniewieściały głos Marka Greaney'a, posągowa i niczym nie wzruszona basistka, dosyć szczelna ściana dźwięku, zapamiętywalna melodia. Czegóż chcieć więcej? Złapałam się na tym, że kiedy trzy dni temu po raz pierwszy od lat odtworzyłam tę piosenkę, śpiewałam razem z wokalistą. Czyli - dobrych utworów się nie zapomina.
Niestety, po drugim albumie, "I To the Sky" z 2002 roku, JJ72 się rozpadł, a losy najważniejszych jego postaci pozostają nieznane dla szerszej publiczności.
Pozostały przede wszystkim "October Swimmer" i "Snow". Ale na to jeszcze za wcześnie.

niedziela, 24 października 2010

Pozdrowienia z czwartego rzędu


Czekałam, czekałam od czerwca. I doczekałam się.
Magiczny wieczór w Sali Koncertowej Radia Wrocław. The Swell Season: Marketa Irglova, Glen Hansard, Rob Bochnik, Graham Hopkins, Joseph Doyle, Colm Mac Con Iomaire.
(A przed nimi słowacki duet Longital - śpiewający gitarzysta Daniel i basistka Shina oraz dwa komputery lub coś w tej okolicy, co generuje dźwięki)
Sala wypełniona po brzegi, publiczność entuzjastycznie reagująca na każdy dźwięk i gest płynący ze sceny. W końcu to pierwszy koncert Swell Season w Polsce. Dziś zespół właśnie występuje w Warszawie.
Marketa - drobna, niemal niewidoczna, większość czasu ukrywająca się za fortepianem. I Glen - artysta, który gra i śpiewa całym sobą, jakby robił to ostatni raz w życiu. A do tego ma poczucie humoru i przy okazji bardzo dobrze się bawi. Kto spodziewałby się fragmentu "Sexual Healing" Marvina Gaye'a wplecionego w "Low Rising"? Albo zaśpiewanych przez Roba Bochnika kilku wersów po polsku w otwierającym koncert "Feeling the Pull"?
Trasa koncertowa miała promować ostatnią płytę grupy, ale repertuar był niemal równo podzielony pomiędzy "strict Joy" właśnie a ścieżkę dźwiękową do "Once". Szkoda tylko, że nie było "Back Broke" i że "If You Want Me" zostało wzorcowo schrzanione. Marketa zaśpiewała jakby zupełnie bez emocji, na odczepkę. Były za to między innymi "Feeling the Pull", "In These Arms", "Low Rising", "Fantasy Man", "Paper Cup", "The Rain", "IHave Loved You Wrong", "Lies", "Say it to Me Now", "Gold", "The Hill" (już na bis) i oczywiście "Falling Slowly". W skupieniu siedziałam na 14 miejscu w czwartym rzędzie słuchając w skupieniu i po raz kolejny zastanawiałam się, jak Glen i Marketa czują się słuchając i śpiewając wzajemnie o sobie piosenki...
Był też brawurowy cover "Into the Mystic" Vana Morrisona. Była więc owacja na stojąco (bezdyskusyjnie!), było więc aż sześć kompozycji na bis, a do wykonania ostatniej Swell Season zaprosili Longital i razem wykonali ich "A to je vsetko".
Warto było odliczać dni. Pełen emocji, śmiechu, wzruszeń, zupełnie wyjątkowy wieczór.

środa, 20 października 2010

1985

Kiedy byłam mała, a w sieciach kablowych była dostępna jeszcze stacja Atomic TV, jeden z jej dziennikarzy mówił o sobie, że ma tyle lat, ile któraś tam płyta Deep Purple. Strasznie mi się to wtedy spodobało – w końcu to oryginalny sposób na jednoczesne przedstawienie się i jednoczesne określenie swoich gustów muzycznych. I brzmi lepiej niż: urodziłem się w roku 19xx. Początkowo obstawałam, że urodziłam się w roku wydania „Brothers In Arms” Dire Straits. W końcu to klasyka, prawda? Prawdopodobnie wymyśliłam tak sobie gdzieś około szóstej klasy szkoły podstawowej. Zamierzchłe czasy magazynów „Bravo” i „Popcorn”. Gdyby The Kelly Family albo Backstreet Boys wydali płytę w pamiętnym roku moich narodzin, na pewno oni byliby pierwszymi bohaterami. Niedługo potem Dire Straits zostali zastąpieni „Misplaced Childhood” Marillion. I tak zostało do dzisiaj.
Tamten rok to również Band Aid, USA for Africa, “Hounds of Love” Kate Bush, debiutu a-ha, Oscara dla Stevie’go Wondera za “I Just Called to say I Love You” (z filmu “Kobieta w czerwieni”)… Nudy, prawda?
Na wspomnianym dawno FB dostępna jest aplikacja, która pokazuje, jaka piosenka była na szczycie list przebojów w dniu urodzenia. U mnie pierwsza trójka przedstawia się następująco:
3. „If You Love Somebody Set Them Free” Sting
2. “Everytime You Go Away” Paul Young
1. “Shout” Tears For Fears
Nudy, prawda? Piosenki, które zna się na pamięć. Które rozpozna się w stanie półprzytomnym w środku nocy. Które nie chcą przestać się nucić.
Co będzie na szczytach list przebojów, kiedy na świat przyjdzie moje dziecko? Ciągle liczę, że nastąpi kolejna rewolucja na miarę Beatlesów, Lata Miłości, punka, grunge’u. I że za cztery miesiące nie będę musiała pisać, że świat aktualnie słucha Lady Gagi, Beyonce, Bruno Marsa, Rihanny czy też innej Taylor Swift. Takie nudy, o których za kolejne 26 lat nikt nie będzie pamiętał.

poniedziałek, 18 października 2010

Śpiewaj globalnie, działaj lokalnie

Ocknęłam się dosyć niedawno - z medium o znanym wszystkim skrócie FB dowiedziałam się, że jeden z moich ulubionych zespołów zamiast kolejnego singla z ostatniej płyty, wypuścił w świat utwór nagrany przy okazji własnie tego ostatniego albumu. Mowa o "Trigger Happy Hands" Placebo. Świadomie ominęłam dwa ostatnie koncerty zespołu w Polsce (lipiec i listopad 2009), na których podobno grali ten nowy kawałek. Cóż, you can't always get what you want. Of course, if you really want it. Gdzieś w 2004 roku skończyły się czasy bezkrytycznego przygarniania do serca wszystkiego, co zaśpiewał Brain Molko. Swoją drogą, wtedy też skończyły się dobre czasy zespołu. Ostatnie sześć lat wolałam wracać do pierwszych czterech albumów, niż słuchać dwóch ostatnich. Nie dziwi mnie więc to, że przegapiłam moment, w którym "Trigger Happy Hands" pretendował do miana kolejnego przeboju coraz bardziej zapomnianej (nie tylko przeze mnie) grupy.
Piosenka brzmi jakby była kolejnym owocem współpracy Timo Maasa z Brianem Molko. Więcej tu elektroniki niż rocka. Ale nie to jest najważniejsze. Przemilczałabym sam utwór i nie stworzyłabym tego przydługiego wstępu, gdyby nie PRZESŁANIE. Po czwartej płycie Brian Molko przestał grzebać w Duszy szukając tam inspiracji do pisania tekstów; skupił się za to mocniej na sprawach bardziej uniwersalnych i... radośniejszych. Tym razem jednak przeszedł samego siebie, napisał bowiem protest song. O pogłębiającym się upadku ludzkiej rasy, o władzy, która ma nas gdzieś, o zupełnie bezsensownych wojnach. Put your hands in the air and wave them like you give a fuck... Wszystkim nam powinno zależeć, prawda? Nie sądzę jednak, żeby cierpko brzmiące słowa "Trigger Happy Hands" spowodowały chociażby poruszenie, nie mówiąc już o rewolucji na miarę "Imagine" Johna Lennona czy "Dziwny jest ten świat" Czesława Niemena.
Większe wrażenie robi na pewno piosenka w połączeniu z teledyskiem - dzieci przystawiające sobie kolorowe, plastikowe pistolety do głów (jak w tekście "Gwiazdki" T.Love: Za pierwszą wypłatę kupie sobie armatę, kupie sobie duży czołg/ Będę strzelał tu i tam, będę fruwał, będę latał, będę panem tego świata), cierpienie i przemoc. Nic innego niż to, co można zobaczyć codziennie w telewizyjnych wiadomościach.
Obok płytki z piosenką, fani mogą zakupić koszulkę z rysunkiem, który świetnie obrazuje Przesłanie utworu: przeraźliwie uśmiechnięty clown jest marionetką pociąganą na sznurkach-drutach kolczastych przez karabin.
Mniej globalny protest song nagrał też wrocławski artysta L.U.C. (w towarzystwie Abradaba). W "Kto jest ostatni?" sprzeciwia się monopolowi i biurokracji polskiej poczty. Jedno okienko, kolejka, awizo w skrzynce na listy. Wczoraj, w samo południe, za pomocą wspomnianego już medium o skrócie FB, L.U.C. skrzyknął pod Teatrem Lalek niemal 160 osób, które ustawiając się w fikcyjnej kolejce, pomagały w kręceniu teledysku. Panie, bo tak kolejka nie ma końca, ciągnie się jak boży glut od Jowisza do Słońca...

czwartek, 14 października 2010

Nudy, nudy, nudy


Taki właśnie jest nowy album Kings of Leon. Odsłuchanie od początku do końca trzynastu piosenek jest wręcz męczące. Momenty są - "Radioactive" (tak, tak, tak!), "Pick Up Truck" czy "The End" - ale jest ich za mało, by zmyć z obrazu całości wysiłki rodziny Followill. Zapowiadany jako najlepszy w całej dyskografii album wyżej "Only by the Night" nie podskakuje. Brakuje dobrych, zapadających w pamięć melodii, wszystko wydaje się być zagrane na jedno kopyto, a Caleb Followill tak uporczywie przeciąga końcówki, że część słuchaczy doprowadza do płaczu, innych do ekstazy. Yuk. Większość utworów zagrana jest w średnim tempie, a więc trudno którykolwiek wyróżnić od razu. Po drugim przesłuchaniu wcale nie jest lepiej.
Nie mogłam się doczekać tej płyty. Szczególnie, że "Radioactive" działa na mnie jak klasyczny narkotyk. Premiera dopiero za kilka dni, ale po co jest Internet? Żeby posłuchać przed premierą. Dobrze więc, że posłuchałam zamiast kupować w ciemno. Jakby na to nie patrzeć, udało mi się nie wyrzucić pieniędzy w błoto.
Chciałabym obronic tę płytę, ale naprawdę nie wiem jak. Nawet melodia jednego z "momentów", "The End", brzmi niemal identycznie jak ta z "Sex on Fire".
Twórczy pracoholizm tym razem nie pomógł. Kings of Leon nie tyle przekombinowali, co nawet się nie namęczyli nad kompozycjami. Wieje nuda z każdego kąta. Nie ma nad czym się rozwodzić, więc idę więc zmyć z siebie kurz - bo czuję się, jakbym od godziny słuchała jednej i tej samej piosenki.

sobota, 9 października 2010

Muzyka pod krawatem


Recenzja jest bardzo subiektywną formą wyrazu. Ilu ludzi, tyle opinii na ten sam temat. Coś takiego jak prawda czy jedyna słuszna racja nie figurują w tym przypadku w słowniku. A recenzent to już zupełnie specyficzny osobnik. Przelewa na papier swoją opinię, odkrywając się przy tym przed czytelnikami. I wie, że do im większej grupy ludzi dotrze, tym lepiej dla niego samego, bo zyska miano Opiniotwórcy, stanie się wyrocznią dla tysięcy. Podpowie, co kupić, a co odrzucić, tym samym czasami skreślając dzieła wartościowe. Ale, jak wiadomo, recenzja jest sprawą subiektywną...
Teoretycznie więc powinno się nie czytać recenzji i liczyć bardziej na samodzielne myślenie, ale to wymaga nieco więcej wysiłku od wszystkich. Teoretycznie też powinnam zamknąć bloga i przestać komentować głośniej lub ciszej zjawiska, które mnie pociągają lub odrzucają... Tego jednak nie mam zamiaru robić. I recenzje też czytam.
Stricte muzyczne czasopismo miesięcznie kupuję tylko jedno i to samo od lat: "Teraz Rock". Do tego dochodzi "Aktivist" i od czasu do czasu "Machina".
Właśnie w październikowych numerach "Teraz Rocka" i "Aktivista" znalazłam skrajnie rozbieżne opinie na temat nowego albumu zespołu Interpol.
"TR" pisze: album pewny siebie, skupiony, zdarza się, że porywający, przemyślany. Interpol wrócił do formy, kompozycje są solidne, postpunkowe kompozycje kipią od epickości, teksty dawno nie były tak emocjonalne. Paul Banks i jego koledzy są mistrzami nastroju. Całość podsumowana oceną: cztery gwiazdki na pięć możliwych.
Dla równowagi "Aktivist" przyznał płycie "Interpol" jedynie ocenę mierną, bo bliższy kontakt z dziełem totalnie załamuje, płyta jest czerstwa jak tygodniowy bochen chleba i w ogóle potrzeba dużego samozaparcia, żeby przebrnąć przez piosenki skomponowane na jedno kopyto i na dodatek mdłe. Podsumowanie: najnowsza płyta Interpol to świadectwo artystycznego wypalenia.
Cóż, lubię Interpol. Ich koncert na Open'Erze w 2008 roku był rewelacyjny. Ich debiut, "Turn On the Bright Lights", osiem lat temu rozłożył mnie (i nie tylko mnie) na łopatki. Wydawało się, że powracają mroczne lata 80., a ja mogę przeżyć to, czego niestety nie dane mi było przeżywać z wiadomych względów dwadzieścia dwa lata wcześniej. Na "Antics" było już nieco słabiej, a na "Our Love to Admire" już zupełnie kiepsko pomijając rewelacyjny początek, utwór "Pioneers to the Fall". Przestało mi więc nieco zależeć na nowych dokonaniach eleganckich panów. W międzyczasie z zespołu odszedł basista, Carlos Drengler, co postawiło pod znakiem zapytania dalsze losy Interpolu.
A jednak - zachęcona bardzo różnymi opiniami na temat najnowszego albumu, sięgnęłam po niego, postanawiając samodzielnie wyrobić sobie na jego temat zdanie.
Cóż, moje ulubione (a w historii całej muzyki jedne z najbardziej ulubionych) nowofalowe brzmienie zniknęło na dobre. Tym razem na rzecz brzmienia nowoczesnego, bardzo gęstego. Podoba mi się strasznie ten niepokój, który wprowadza nieustannie swoim głosem Paul Banks. Płakać przy tym już się nie da, podcinać żył też nie, tańczyć tym bardziej. No, może jedynie przy "Summer Well". Nie ma tu super chwytliwych melodii, nie ma ewidentnych hitów. Na mnie największe wrażenie robi otwierający album "Success" oraz "Lights" - napięty do granic możliwości. Singlowy "Barricade" przy tych dwóch utworach jest tak skoczny, że aż radosny i optymistyczny. I w sam raz do nucenia przy goleniu/ za kierownicą/ w drodze do pracy.
Troszkę rozlazła to płyta - znudziła mnie w połowie, zaraz po "Barricade", ale porwała znów w finałowym "The Undoing". Niełatwy to album, niełatwy. Wymaga skupienia, odpowiedniego nastroju. Może to krok ku nowej jakości? Trzeba tylko dać "Interpol" jeszcze jedną szansę.
Dreams of long life, what safety can you find?...

poniedziałek, 4 października 2010

Gitarowe niebo pełne gwiazd

Carlos Santana znalazł patent na sukces. Owszem, należy nagrać płytę, ale też zaprosić na nią takich gości, żeby Światu opadła z wrażenia szczęka. Patent ten Santana stara się ulepszyć od 1999 roku, od płyty „Supernatural”. Na nią zaprosił bowiem takich gości jak Lauryn Hill, Eagle Ele Cherry, Everlast, Dave Matthews, Eric Clapton czy Rob Thomas z grupy Matchbox 20. Jedenaście lat po tamtym spektakularnym i kosmicznym sukcesie gitarzysta próbuje sukces powtórzyć. Na drodze od „Supernatural” zdarzały mu się jedynie pojedyncze wzloty, choć bardzo się starał, zarówno na płycie „Shaman” z 2002 roku, jak i na „All That I Am” z roku 2005. Single, owszem, pozostały w pamięci (też za sprawą gości – równie szybko wschodzącej, co spadającej gwiazdy, Michelle Branch, Dido, Stevena Tylera z Aerosmith czy Chada Kroegera z Nickelback), ale sukces „Supernatural” nie został powtórzony, nie mówiąc nawet o jego przebiciu. A taki zapewne był cel, bo Santana zaprosił oprócz wyżej wymienionych Seala, Macy Gray, Placido Domingo, zespół P.O.D. (na „Shamanie”), czy też Mary J. Blige, Seana Paula, Joss Stone, Will.I.Am’a z Black Eyed Peas i Kirka Hammeta (na „All That I Am”). Albumy, owszem, miłe dla ucha, ale dla Świata przeszły gdzieś boczkiem.

Rok 2010 przyniósł nowy album Carlosa Santany, „Guitar Heaven: The Greatest Guitar Classics of All Time”. Co sądzę o tym tytule już pisałam, czas na podsumowanie zawartości.

Czas oczekiwania na album tym razem wzrósł aż do pięciu lat. Gitarzysta wziął na warsztat klasyki rocka i zagrał je po swojemu. Towarzyszą mu tacy artyści, takie gwiazdy, że nic, tylko pozazdrościć. Nie jest to już pięciu, sześciu wykonawców na cały album, ale całe „Gitarowe Niebo” lśni od gwiazd właśnie.

Na początek dla mnie największe zaskoczenie: „Whole Lotta Love” z udziałem Chrisa Cornella. Swego czasu byłam wobec tego artysty zupełnie bezkrytyczna, ale po jego ostatnim, mocno spektakularnym dokonaniu, którego tytułu na razie nie wymienię (bo o tym innym razem) wiele się zmieniło. Na szczęście Soundgarden wraca. A my wróćmy do „Whole Lotta Love”. Wersja Cornella i Santany jest mocno nowoczesna, moim zdaniem pozbawiona tego mocno charakterystycznego, zeppelinowego pierwiastka, ale współczynnik czadu pozostaje wysoki, rockowy pazur drapie. Dobrze, że wokalista nie zapomniał z którego rejonu muzycznego świata się wywodzi. Cornell nieco zmaga się z oryginałem – Robertowi Plantowi nie dorównuje. Ale nie musi; nie taka jest zasada grania cudzesów. Poza przypomnieniem klasyki straszakom i zapoznaniem z nią młodziaków, utwór pełni jeszcze jedną funkcję – ciekawostkę: można do niego, mimo riffu, tańczyć sambę.

Jest na „Guitar Heaven” jeszcze jeden gość z krainy muzyki grunge: Scott Weiland. Śpiewa mało oczywisty utwór The Rolling Stones, „Cant’t You Hear Me Knocking” z płyty „Sticky Fingers” z 1971 roku. Oryginał trwał ponad siedem minut, u Santany trwa niecałe sześć. Ale Weiland odradza się niczym feniks z popiołów, wraca z odjechanych zaświatów do muzyki – wizyta na albumie Santany na pewno mu pomoże.

Dalej na liście utworów mamy wokalistów związanych z nurtem post-grunge, bardzo popularnym nadal w Stanach Zjednoczonych. Jest więc mało znany Chris Daughtry z grupy o jakże oryginalnej nazwie Daughtry, niekoniecznie dobrze znany w Polsce - śpiewa „Photograph” z repertuaru Def Leppard. Jest też Gavin Rossdale z zespołu Bush, który z glamowego „Bang a Dong” T.Rex czyni prawdziwie rockowy utwór.

Kolejna gwiazda (zdecydowanie lśniąca nad Stanami Zjednoczonymi) to Johnny Lang – młody chłopak, którego bluesowy głos jest porównywany do leciwych już klasyków gatunku. Na „Guitar Heaven” zajął się „I Ain’t Superstitious” - a jakże – Jeffa Becka. Niesamowite, że ten chłopak tak potrafi… Brzmi jak stary wyjadacz.

Jest tu także Pat Monahan z grupy Train – wziął na warsztat „Dance the Night Away” z repertuaru Van Halen. I… wszystkie pary tańczą. Jako ciekawostkę, dodam, że pierwszy tytuł tej piosenki brzmiał „Dance, Lolita, Dance”. I wszystko jasne. Choć Monahan mocno się stara, ja jednak polecam oryginał, do słuchania z jednoczesnym oglądaniem teledysku. Gitarzysta i główny sprawca zamieszania, Eddie Van Halen może się schować przy popisach Davida Lee Rotha.

Chyląc czoło ku młodszemu pokoleniu, Santana zaprosił Chestera Benningtona z Linkin Park oraz Coby’ego Shaddixa z Papa Roach. Shaddix zaśpiewał „Smoke on the Water”, największy na płycie Pomnik, utwór rozpoznawalny o każdej porze dnia i nocy. Może to kwestia produkcji, ale utwór Deep Purple, a szczególnie wokal, tu brzmi dosyć płytko i plastikowo. Doorsowy „Riders on the Storm” w wykonaniu Chestera Benningtona to natomiast kompletny niewypał. Facet do śpiewania tak „łagodnych” numerów się po prostu nie nadaje. Brzmi, jakby ktoś postawił za mikrofonem nieśmiałą dziewczynkę. Brakuje głębi, magii, siły. Ech, smutne jest to, co zrobiono z ostatnim nagranym przez Jima Morrisona utworem… Drugi z zaproszonych do zagrania gości, Ray Manzarek, klawiszowiec The Doora, nie pomógł. I tu jeszcze przytyk do samego Carlosa Santany: sam sobie tu zrobił guitar heaven, a z siebie guitar hero, bowiem „Riders on the Storm” klasykiem gitarowym moim zdaniem nie jest. To nie Robbie Krieger grał w tym utworze pierwsze skrzypce (gitarę?), ale właśnie Ray Manzarek i jego klawisze czyniły go wyjątkowym. Ech… Wystarczy posłuchać dla porównania tej piosenki w wykonaniu Scott Stapa z Creed, żeby przekonać się, jaką gafę popełnił Bennington.

Z gości mniej rockowych: raper Nas w „Back in Black” z repertuaru AC/DC oraz India.Arie, jedyna w całym zestawie kobieta, i genialny wiolonczelista Yo-Yo Ma w beatlesowskim „While My Guitar Gently Weeps”.

I na koniec dwa najlepsze, według mnie, utwory na „Guitar Heaven”. Pierwszy to „Sunshine of Your Love” Cream z gościnnym udziałem nadwornego (tak, jestem nieco złośliwa) wokalisty Santany, Roba Thomasa. Jakkolwiek na „Supernatural” zaśpiewał pop-rockowy hit „Smooth”, tak tu pokazuje, że czasy grzecznych chłopców już dawno minęły. Jest rockowo, mocno, jest świetnie. I czy ja słyszę w tle latynoskie bongosy? Ciekawostka: „Sunshine of Your Love” do końca nie jest autorskim utworem Cream; gitarzysta zespołu, młody Eric Clapton, zaczerpnął solo z piosenki z lat 50., „Blue Moon”.

Drugi z najlepszych to „Little Wing” Jimi’ego Hendrixa (a tak naprawdę The Troggs) z gościnnym udziałem Joe Cockera. Przywołuje Lato Miłości, festiwal Woodstock, na którym przecież i Santana, i Cocker, i Hendrix grali. Historia zatacza koło, artyści oddają sobie nawzajem piękny hołd. A Joe Cocker pokazuje, że nie można jeszcze stawiać na nim krzyżyka.

Nie chcę tu opowiadać o grze i gitarowych popisach Carlosa Santany, bo one jest klasą samą początek sobie. Wiele jego piosenek też jest przecież klasyką rocka. Na „Guitar Heaven” oddaje hołd wielu wykonawcom, a przede wszystkim gitarzystom, jakby zapominając, że on sam dla wielu z nich był pewnie niedoścignionym wzorem. I mimo tego swoistego kombinatorstwa (granie coverów zamiast pisania autorskich, nowych piosenek), nie będę podważać ponad czterdziestoletniego dorobku artysty. Każdy utwór zamieszczony na nowej płycie niesie ten niepowtarzalny, charakterystyczny element, po którym trudno nie poznać, że to właśnie Santana. Nie wiem, jak on to robi, ale od razu, po pierwszych dźwiękach słychać, że to on. Oto sposób na sukces: tak można sprzedać dziewięćdziesiąt milionów płyt.

Na razie "Guitar Heaven"osiągnęła trzecie miejsce na polskiej (i kanadyjskiej) liście sprzedaży, drugie w Nowej Zelandii, piąte w USA i w Australii, piętnaste w wielkiej Brytanii, jedenaste we Francji. Choć nie jest to płyta doskonała, warto jej posłuchać. Może nie od początku do końca, tylko po małych fragmentach, brutalnie omijając niektóre utwory. Odnoszę wrażenie, że jest to płyta zbyt mocno zróżnicowana, żeby powtórzyć sukces „Supernatural”. Chciałabym się jednak mylić.