sobota, 9 października 2010

Muzyka pod krawatem


Recenzja jest bardzo subiektywną formą wyrazu. Ilu ludzi, tyle opinii na ten sam temat. Coś takiego jak prawda czy jedyna słuszna racja nie figurują w tym przypadku w słowniku. A recenzent to już zupełnie specyficzny osobnik. Przelewa na papier swoją opinię, odkrywając się przy tym przed czytelnikami. I wie, że do im większej grupy ludzi dotrze, tym lepiej dla niego samego, bo zyska miano Opiniotwórcy, stanie się wyrocznią dla tysięcy. Podpowie, co kupić, a co odrzucić, tym samym czasami skreślając dzieła wartościowe. Ale, jak wiadomo, recenzja jest sprawą subiektywną...
Teoretycznie więc powinno się nie czytać recenzji i liczyć bardziej na samodzielne myślenie, ale to wymaga nieco więcej wysiłku od wszystkich. Teoretycznie też powinnam zamknąć bloga i przestać komentować głośniej lub ciszej zjawiska, które mnie pociągają lub odrzucają... Tego jednak nie mam zamiaru robić. I recenzje też czytam.
Stricte muzyczne czasopismo miesięcznie kupuję tylko jedno i to samo od lat: "Teraz Rock". Do tego dochodzi "Aktivist" i od czasu do czasu "Machina".
Właśnie w październikowych numerach "Teraz Rocka" i "Aktivista" znalazłam skrajnie rozbieżne opinie na temat nowego albumu zespołu Interpol.
"TR" pisze: album pewny siebie, skupiony, zdarza się, że porywający, przemyślany. Interpol wrócił do formy, kompozycje są solidne, postpunkowe kompozycje kipią od epickości, teksty dawno nie były tak emocjonalne. Paul Banks i jego koledzy są mistrzami nastroju. Całość podsumowana oceną: cztery gwiazdki na pięć możliwych.
Dla równowagi "Aktivist" przyznał płycie "Interpol" jedynie ocenę mierną, bo bliższy kontakt z dziełem totalnie załamuje, płyta jest czerstwa jak tygodniowy bochen chleba i w ogóle potrzeba dużego samozaparcia, żeby przebrnąć przez piosenki skomponowane na jedno kopyto i na dodatek mdłe. Podsumowanie: najnowsza płyta Interpol to świadectwo artystycznego wypalenia.
Cóż, lubię Interpol. Ich koncert na Open'Erze w 2008 roku był rewelacyjny. Ich debiut, "Turn On the Bright Lights", osiem lat temu rozłożył mnie (i nie tylko mnie) na łopatki. Wydawało się, że powracają mroczne lata 80., a ja mogę przeżyć to, czego niestety nie dane mi było przeżywać z wiadomych względów dwadzieścia dwa lata wcześniej. Na "Antics" było już nieco słabiej, a na "Our Love to Admire" już zupełnie kiepsko pomijając rewelacyjny początek, utwór "Pioneers to the Fall". Przestało mi więc nieco zależeć na nowych dokonaniach eleganckich panów. W międzyczasie z zespołu odszedł basista, Carlos Drengler, co postawiło pod znakiem zapytania dalsze losy Interpolu.
A jednak - zachęcona bardzo różnymi opiniami na temat najnowszego albumu, sięgnęłam po niego, postanawiając samodzielnie wyrobić sobie na jego temat zdanie.
Cóż, moje ulubione (a w historii całej muzyki jedne z najbardziej ulubionych) nowofalowe brzmienie zniknęło na dobre. Tym razem na rzecz brzmienia nowoczesnego, bardzo gęstego. Podoba mi się strasznie ten niepokój, który wprowadza nieustannie swoim głosem Paul Banks. Płakać przy tym już się nie da, podcinać żył też nie, tańczyć tym bardziej. No, może jedynie przy "Summer Well". Nie ma tu super chwytliwych melodii, nie ma ewidentnych hitów. Na mnie największe wrażenie robi otwierający album "Success" oraz "Lights" - napięty do granic możliwości. Singlowy "Barricade" przy tych dwóch utworach jest tak skoczny, że aż radosny i optymistyczny. I w sam raz do nucenia przy goleniu/ za kierownicą/ w drodze do pracy.
Troszkę rozlazła to płyta - znudziła mnie w połowie, zaraz po "Barricade", ale porwała znów w finałowym "The Undoing". Niełatwy to album, niełatwy. Wymaga skupienia, odpowiedniego nastroju. Może to krok ku nowej jakości? Trzeba tylko dać "Interpol" jeszcze jedną szansę.
Dreams of long life, what safety can you find?...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz