poniedziałek, 4 października 2010

Gitarowe niebo pełne gwiazd

Carlos Santana znalazł patent na sukces. Owszem, należy nagrać płytę, ale też zaprosić na nią takich gości, żeby Światu opadła z wrażenia szczęka. Patent ten Santana stara się ulepszyć od 1999 roku, od płyty „Supernatural”. Na nią zaprosił bowiem takich gości jak Lauryn Hill, Eagle Ele Cherry, Everlast, Dave Matthews, Eric Clapton czy Rob Thomas z grupy Matchbox 20. Jedenaście lat po tamtym spektakularnym i kosmicznym sukcesie gitarzysta próbuje sukces powtórzyć. Na drodze od „Supernatural” zdarzały mu się jedynie pojedyncze wzloty, choć bardzo się starał, zarówno na płycie „Shaman” z 2002 roku, jak i na „All That I Am” z roku 2005. Single, owszem, pozostały w pamięci (też za sprawą gości – równie szybko wschodzącej, co spadającej gwiazdy, Michelle Branch, Dido, Stevena Tylera z Aerosmith czy Chada Kroegera z Nickelback), ale sukces „Supernatural” nie został powtórzony, nie mówiąc nawet o jego przebiciu. A taki zapewne był cel, bo Santana zaprosił oprócz wyżej wymienionych Seala, Macy Gray, Placido Domingo, zespół P.O.D. (na „Shamanie”), czy też Mary J. Blige, Seana Paula, Joss Stone, Will.I.Am’a z Black Eyed Peas i Kirka Hammeta (na „All That I Am”). Albumy, owszem, miłe dla ucha, ale dla Świata przeszły gdzieś boczkiem.

Rok 2010 przyniósł nowy album Carlosa Santany, „Guitar Heaven: The Greatest Guitar Classics of All Time”. Co sądzę o tym tytule już pisałam, czas na podsumowanie zawartości.

Czas oczekiwania na album tym razem wzrósł aż do pięciu lat. Gitarzysta wziął na warsztat klasyki rocka i zagrał je po swojemu. Towarzyszą mu tacy artyści, takie gwiazdy, że nic, tylko pozazdrościć. Nie jest to już pięciu, sześciu wykonawców na cały album, ale całe „Gitarowe Niebo” lśni od gwiazd właśnie.

Na początek dla mnie największe zaskoczenie: „Whole Lotta Love” z udziałem Chrisa Cornella. Swego czasu byłam wobec tego artysty zupełnie bezkrytyczna, ale po jego ostatnim, mocno spektakularnym dokonaniu, którego tytułu na razie nie wymienię (bo o tym innym razem) wiele się zmieniło. Na szczęście Soundgarden wraca. A my wróćmy do „Whole Lotta Love”. Wersja Cornella i Santany jest mocno nowoczesna, moim zdaniem pozbawiona tego mocno charakterystycznego, zeppelinowego pierwiastka, ale współczynnik czadu pozostaje wysoki, rockowy pazur drapie. Dobrze, że wokalista nie zapomniał z którego rejonu muzycznego świata się wywodzi. Cornell nieco zmaga się z oryginałem – Robertowi Plantowi nie dorównuje. Ale nie musi; nie taka jest zasada grania cudzesów. Poza przypomnieniem klasyki straszakom i zapoznaniem z nią młodziaków, utwór pełni jeszcze jedną funkcję – ciekawostkę: można do niego, mimo riffu, tańczyć sambę.

Jest na „Guitar Heaven” jeszcze jeden gość z krainy muzyki grunge: Scott Weiland. Śpiewa mało oczywisty utwór The Rolling Stones, „Cant’t You Hear Me Knocking” z płyty „Sticky Fingers” z 1971 roku. Oryginał trwał ponad siedem minut, u Santany trwa niecałe sześć. Ale Weiland odradza się niczym feniks z popiołów, wraca z odjechanych zaświatów do muzyki – wizyta na albumie Santany na pewno mu pomoże.

Dalej na liście utworów mamy wokalistów związanych z nurtem post-grunge, bardzo popularnym nadal w Stanach Zjednoczonych. Jest więc mało znany Chris Daughtry z grupy o jakże oryginalnej nazwie Daughtry, niekoniecznie dobrze znany w Polsce - śpiewa „Photograph” z repertuaru Def Leppard. Jest też Gavin Rossdale z zespołu Bush, który z glamowego „Bang a Dong” T.Rex czyni prawdziwie rockowy utwór.

Kolejna gwiazda (zdecydowanie lśniąca nad Stanami Zjednoczonymi) to Johnny Lang – młody chłopak, którego bluesowy głos jest porównywany do leciwych już klasyków gatunku. Na „Guitar Heaven” zajął się „I Ain’t Superstitious” - a jakże – Jeffa Becka. Niesamowite, że ten chłopak tak potrafi… Brzmi jak stary wyjadacz.

Jest tu także Pat Monahan z grupy Train – wziął na warsztat „Dance the Night Away” z repertuaru Van Halen. I… wszystkie pary tańczą. Jako ciekawostkę, dodam, że pierwszy tytuł tej piosenki brzmiał „Dance, Lolita, Dance”. I wszystko jasne. Choć Monahan mocno się stara, ja jednak polecam oryginał, do słuchania z jednoczesnym oglądaniem teledysku. Gitarzysta i główny sprawca zamieszania, Eddie Van Halen może się schować przy popisach Davida Lee Rotha.

Chyląc czoło ku młodszemu pokoleniu, Santana zaprosił Chestera Benningtona z Linkin Park oraz Coby’ego Shaddixa z Papa Roach. Shaddix zaśpiewał „Smoke on the Water”, największy na płycie Pomnik, utwór rozpoznawalny o każdej porze dnia i nocy. Może to kwestia produkcji, ale utwór Deep Purple, a szczególnie wokal, tu brzmi dosyć płytko i plastikowo. Doorsowy „Riders on the Storm” w wykonaniu Chestera Benningtona to natomiast kompletny niewypał. Facet do śpiewania tak „łagodnych” numerów się po prostu nie nadaje. Brzmi, jakby ktoś postawił za mikrofonem nieśmiałą dziewczynkę. Brakuje głębi, magii, siły. Ech, smutne jest to, co zrobiono z ostatnim nagranym przez Jima Morrisona utworem… Drugi z zaproszonych do zagrania gości, Ray Manzarek, klawiszowiec The Doora, nie pomógł. I tu jeszcze przytyk do samego Carlosa Santany: sam sobie tu zrobił guitar heaven, a z siebie guitar hero, bowiem „Riders on the Storm” klasykiem gitarowym moim zdaniem nie jest. To nie Robbie Krieger grał w tym utworze pierwsze skrzypce (gitarę?), ale właśnie Ray Manzarek i jego klawisze czyniły go wyjątkowym. Ech… Wystarczy posłuchać dla porównania tej piosenki w wykonaniu Scott Stapa z Creed, żeby przekonać się, jaką gafę popełnił Bennington.

Z gości mniej rockowych: raper Nas w „Back in Black” z repertuaru AC/DC oraz India.Arie, jedyna w całym zestawie kobieta, i genialny wiolonczelista Yo-Yo Ma w beatlesowskim „While My Guitar Gently Weeps”.

I na koniec dwa najlepsze, według mnie, utwory na „Guitar Heaven”. Pierwszy to „Sunshine of Your Love” Cream z gościnnym udziałem nadwornego (tak, jestem nieco złośliwa) wokalisty Santany, Roba Thomasa. Jakkolwiek na „Supernatural” zaśpiewał pop-rockowy hit „Smooth”, tak tu pokazuje, że czasy grzecznych chłopców już dawno minęły. Jest rockowo, mocno, jest świetnie. I czy ja słyszę w tle latynoskie bongosy? Ciekawostka: „Sunshine of Your Love” do końca nie jest autorskim utworem Cream; gitarzysta zespołu, młody Eric Clapton, zaczerpnął solo z piosenki z lat 50., „Blue Moon”.

Drugi z najlepszych to „Little Wing” Jimi’ego Hendrixa (a tak naprawdę The Troggs) z gościnnym udziałem Joe Cockera. Przywołuje Lato Miłości, festiwal Woodstock, na którym przecież i Santana, i Cocker, i Hendrix grali. Historia zatacza koło, artyści oddają sobie nawzajem piękny hołd. A Joe Cocker pokazuje, że nie można jeszcze stawiać na nim krzyżyka.

Nie chcę tu opowiadać o grze i gitarowych popisach Carlosa Santany, bo one jest klasą samą początek sobie. Wiele jego piosenek też jest przecież klasyką rocka. Na „Guitar Heaven” oddaje hołd wielu wykonawcom, a przede wszystkim gitarzystom, jakby zapominając, że on sam dla wielu z nich był pewnie niedoścignionym wzorem. I mimo tego swoistego kombinatorstwa (granie coverów zamiast pisania autorskich, nowych piosenek), nie będę podważać ponad czterdziestoletniego dorobku artysty. Każdy utwór zamieszczony na nowej płycie niesie ten niepowtarzalny, charakterystyczny element, po którym trudno nie poznać, że to właśnie Santana. Nie wiem, jak on to robi, ale od razu, po pierwszych dźwiękach słychać, że to on. Oto sposób na sukces: tak można sprzedać dziewięćdziesiąt milionów płyt.

Na razie "Guitar Heaven"osiągnęła trzecie miejsce na polskiej (i kanadyjskiej) liście sprzedaży, drugie w Nowej Zelandii, piąte w USA i w Australii, piętnaste w wielkiej Brytanii, jedenaste we Francji. Choć nie jest to płyta doskonała, warto jej posłuchać. Może nie od początku do końca, tylko po małych fragmentach, brutalnie omijając niektóre utwory. Odnoszę wrażenie, że jest to płyta zbyt mocno zróżnicowana, żeby powtórzyć sukces „Supernatural”. Chciałabym się jednak mylić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz