sobota, 25 lutego 2017

5.lutego 2017












I tak oto wkraczamy w rok 2017 w towarzystwie Raya Wilsona.
Jego zimowa trasa pod hasłem "Genesis Classic" objęła osiem polskich miast. Mnie dane było być na trzecim z kolei koncercie - w dolnośląskim Lubinie.
Przypomnijmy - Wilson, wcześniej wokalista Stiltskin, od początku XXI wieku ceniony artysta solowy również pielęgnujący z powodzeniem klasyki zespołu, w którym śpiewał w latach 1996-1999: Genesis. Z nim nagrał jedną, ale za to bardzo ważną płytę: "Calling All Stations". Kto pamięta transmitowany przez polską telewizję koncert grupy z katowickiego "Spodka"?
Wróćmy do czasów współczesnych. Centrum Kultury "Muza" w Lubinie mile mnie zaskoczyło. Nowoczesna sala na pięćset miejsc, duża scena, świetne nagłośnienie, czyli zaprzeczenie tego, z czym mogą kojarzyć się centra kultury w średniej wielkości miastach.Czego chcieć więcej? Miejsca w pierwszym rzędzie? Ależ proszę.
Ray Wilson i towarzyszący mu zespół zaczynają od "No Son of Mine". Jakże mocna to wersja! Z klasycznych utworów Genesis podczas kolejnych dwóch godzin usłyszeliśmy jeszcze "That'S All", "Congo", "Mama" (na bis), "Follow You, Follow Me". "Another Cup of Coffee" z repertuaru Mike & The Mechanics (kolejnego zespołu Mike'a Rutherforda z Genesis) potwierdziło przypuszczenia, że repertuar obejmie i Genesis, i jego okolice. A więc było też collinsowskie "In the Air Tonight", "Another Day in Paradise" oraz kilka utworów z repertuaru Petera Gabriela (tak!): "In Your Eyes", "Solsbury Hill" oraz przejmujący, niesamowity "Biko". W tym roku mija czterdzieści lat od śmierci Steve'a Biko, a ludzie o innym kolorze skóry czy wyznawanej religii nadal uznawani są za mniej wartościowych. Bojownicy o prawa człowieka nadal są bezkarnie zabijani.
Przy tej okazji artysta wspomniał legendę dziennikarstwa muzycznego, Piotra Kaczkowskiego, który namówił go do włączenia "Biko" do swojego repertuaru. Także Kaczkowskiemu (między innymi) Wilson zawdzięcza ogromną popularność w naszym kraju.
Ray Wilson chwycił po gitarę elektryczną i wybrzmiał "Inside", największy przebój Stiltskin i najbardziej rockowy punkt wieczoru. Z solowych utworów - znów: to, co najlepsze - przepełnione tęsknotą do rodzinnej Szkocji "Alone", dwa tytułowe utwory z ubiegłorocznych albumów: "Song for a Friend" oraz "Makes Me Think of Home". To, co w tym utworze dzieje się od mniej więcej drugiej minuty, przez kolejne sześć... Moim zdaniem to najlepszy utwór napisany przez Raya Wilsona w czasie kariery solowej.
No broken vows, no words left unsaid, no crying out, no thoughts in your head, no fear in me, no blame, no hurt...
Całość zakończył cover "Knockin' on Heaven's Door" Boba Dylana. I wydaje mi się, że można powiedzieć, że taki dylanowski duch unosił się nad całym koncertem: intymność, równowaga, zaduma, poczucie uczestnictwa w czymś zupełnie wyjątkowym.
I jeszcze kilka słów o zespole: perfekcyjny cichy bohater Mario Koszel na perkusji, skupiony Michał "Kool" Łyczek na instrumentach klawiszowych, w pełni oddany muzyce Steve Wilson (zbieżność nazwisk nieprzypadkowa) na gitarze; bas, saksofon, flet, klarnet - Marcin Kajper... To, co Marcin Kajper wyprawia na scenie trzeba zobaczyć osobiście, bo nie da się tego opisać słowami. I last, but the most important - Ray Wilson. Skromny, uśmiechnięty, niemal nie rozstający się z gitarą akustyczną...
Dopiero po koncercie dotarło do mnie, że oczekiwałam dwóch utworów, które nie znalazły się tego wieczoru na set liście. Nie było? Trudno. Były inne, równie znakomite i idę o zakład, że nikt nie wyszedł z sali nieusatysfakcjonowany.

sobota, 18 lutego 2017

12.listopada 2016


Cóż to był za niesamowity wieczór...
IAMX - po raz kolejny w Polsce, po raz pierwszy we Wrocławiu. W końcu.
Zawsze lubiłam to muzyczne szaleństwo - także za pełne nieoczywistości teledyski, za teksty, za zmiany image'u. To, co spiritus movens Chris Corner robi od lat, jeszcze od czasów Sneaker Pimps jest mi niesłychanie bliskie. I mimo, że to projekt pełen brzmień elektronicznych, to energii, mocnego uderzenia i melodii w nim nie brakuje.
Najważniejszy jest przekaz. Bo choć wszyscy jesteśmy już duzi i do czasy egzaltacji mamy za sobą, to Chris Corner idealnie oddaje doświadczenia nadwrażliwców. Wcześniej opowiadał o świecie mroku, nocy, życia wśród świateł miasta; wszystko w atmosferze delikatnej perwersji i narkotycznych oparach. Teraz jest to świat postdepresyjny, to szukanie własnego miejsca w świecie, który po wszystkim nie wydaje się już być tym samym miejscem. Corner nie boi się mówić o swoich przejściach, nie boi się filtrować swoich przeżyć dźwięki i przez to nadawać swojej twórczości jeszcze bardziej indywidualny rys.

Pisałam te słowa z perspektywy 12 godzin od zakończenia koncertu. Teraz minęły już ponad trzy miesiące, a ja nadal nie mogę znaleźć sobie miejsca.
Nie sądziłam, że ten koncert zrobi na mnie aż takie wrażenie. Spodziewałam się wieczoru wypełnionego fantastyczną muzyką i emocjami, a dostałam kopniaka między oczy.
Od początku do końca, bez chwili na nudę, na wytchnienie, bez zbędnych słów. Jakby co chwilę ktoś podpalał i gasił coraz krótszy lont bomby.
Na scenie nieco wycofana Sammi Doll, cichy bohater Jon Siren za perkusją, górujący nad wszystkimi, z ciałem wymazanym na czarno Chris Corner i niewiele mu ustępująca Janine Gezang. Zaczęli tak, jak zaczyna się album "Metanoia" z 2015 roku - od "No Maker Made Me" i "Happiness". Jako trzecie "Nightlife". Jak nazwać to, co działo się na scenie - techno? Rave? Już wersja studyjna (przypomnę - album "The Alternative") pulsuje niesamowitą energią. Na żywo wypada jeszcze mocniej, dosłownie znosi z powierzchni ziemi. "Unified Field", chwilowe wyciszenie przy "Screams", "Aprodisiac". I w końcu utwór tytułowy z minialbumu "Everything is Burning" wydanego we wrześniu 2016 r. Porywający... Podobnie jak "Spit it Out", choć przyznam, że wolę nawet wersję studyjną od tej zagranej we Wrocławiu - wolniejszej i z użyciem mniejszej ilości dźwięków. Ale świetny utwór obroni się w każdej sytuacji i w każdej wersji.
Podstawowy set zakończył "Kiss & Swallow". To nie może być koniec! Na pierwszy bis przerwany przez przywłaszczenie sobie przez fana należącego do wokalisty ogromnego kapelusza z piórami "I Come with Knives". Musieli zacząć raz jeszcze i tym razem szczęśliwie dokończyli. Dalej zawsze dodający energii i bujający "The Alternative" oraz "Oh Crule Darkness Embrace Me". I już naprawdę na koniec mój faworyt w repertuarze IAMX - "This Will Make You Love Again". Nie spodziewałam się tego zupełnie. Siódme niebo...
Po półtorej godziny, które minęły jak kilka chwil można w końcu złapać oddech. Intensywności przeżyć nie da się zapomnieć. I choć może trudno w to uwierzyć, był to jeden z najważniejszych koncertów, na jakich byłam.

(Zdjęcie z fan page'a klubu Zaklęte Rewiry.)