czwartek, 30 sierpnia 2012

Pure evening

Już niemal trzy tygodnie temu w Krakowie odbył się Coke Live Music Festival. Jedną z gwiazd był zespół Placebo. I cóż się porobiło, że na plakatach, które jak na złość wciąż wiszą niezalepione, jako główna atrakcja festiwalu przestawiona jest grupa The Killers? Czy to indie-hipsterski chwyt marketingowy? No dobrze... Nie wiem, ile koncie płyt maja Killersi (choć mam na półce "Day & Age" - dostałam na urodziny trzy lata temu), ale nie wydaje mi się, aby sukces takiego utworu jak "Sombeody Told Me" przyćmiewał wszystkie hity Placebo. No dobrze, dobrze... Nie byłam na dwóch ostatnich koncertach zespołu na P. w Polsce, na tym również nie, i nie wiem do końca, co się dzieje w ich obozie. Wiem, że od czasów "Meds" (6 lat!) nie porywają mnie. Jeśli wracam do tej płyty to po to, by posłuchać "Pierrot the Clown" czy rewelacyjnego duetu z Michaelem Stipem, "Broken Promise". Jeśli wracam do ostatniej płyty, "Battle for the Sun" to w zasadzie tylko do beatelsowskiego "Kings of Medicine". Jakoś wciąż nie moge przekonać się do tej płyty. Wiem, czasy się zmieniają, a i Brian Molko tez nie ten sam. Już nie jest tym samym pokręconym gościem w malej czarnej i o śliwkowych powiekach. To już w sumie dojrzały, stateczny pan. Tylko Stefan nic się nie zmienia.
8. sierpnia widziałam koncert Placebo na Sziget Festival (ha! oczywiście transmisję internetową tegoż). Cóż. Głos nie ten sam. Większość utworów opatulona elektroniką. Wstyd, ale większości nie poznałam po pierwszych taktach. I ręka do góry komu podobało się "Running up that Hill"? Stefan zapuścił brodę, a Brian znów zmienił fryzurę. Fajnie za perkusją odnalazł się Steve Forrest - świeże powietrze i młodzieńcza energia jednak dobrze robią. Proporcje orientacji seksualnych nadal w normie.
Wśród dobrze znanych utworów pojawił się nowy - "Be Free". I refuse to remain in regret, passion flower, higher power itd. Czy mi się podoba za wcześnie jeszcze stwierdzać.
Wróciły sentymenty w tę gorąca sierpniową noc. Znów z niecierpliwością wypatrywać będę nowości w obozie zespołu na P. Stara miłość nie rdzewieje. Może kolejny koncert nie obędzie się beze mnie.

Ależ oczywiście, można sobie obejrzeć koncert z Coke Live Music Festivalu (cały!) na wiadomym kanale, co niniejszym czynię. Czy to Elvis? Ten facet był chodzącą autodestrukcją? Granie sprawia im wciąż wiele frajdy i to widać. Zaczęli od "Kitty Litter", potem "Battle for the Sun" (fani jak zwykle niezawodni). Potem stare kotlety i najbardziej znany utwór Placebo (tak mi się wydaje) - "Every Me, Every You". Po tylu, tylu (czternastu!) latach niezbyt przekonująco brzmią słowa sucker love I always find, someone to bruise and leave behind; jakbym słyszała dwie różne osoby. "Speak in Tongues" zagrali rewelacyjnie! We can built a new tomorrow today brzmi już znacznie lepiej w TYCH ustach. W końcu już oboje nie nosimy koszulki z Myszką Miki. I znaów good, old times, czyli "Black Eyed". Tak, to o nas. "Special needs" też. Kiedy ta piosenka wychodziła na światło dzienne byłam prawie just nineteen... "For What It's Worth" okazuje się być killerem koncertowym! A zaraz potem uspokojenie dzięki "I Know". Stefan, wracaj na scenę! "Tenneage Angst" podane w marszowym rytmie i z folkowymi skrzypcami? Rrrrety. Zbyt dużo jak dla mnie. Proste, melodyjne "Song to Say Goodbye" brzmi znacznie lepiej. Na pierwszy bis obowiązkowo "Running Up That Hill". "Be Free" i "Infra Red", i to już naprawdę koniec.
Kolejny koncert na pewno nie obędzie się beze mnie.

środa, 8 sierpnia 2012

Kto uwierzy...

Kto mi uwierzy, że gdy miałam 15 czy 16 lat, moim ulubionym utworem przez długie miesiące był "Heart of Storm" Lost Horizon? Proszę: http://www.youtube.com/watch?v=-Gpjy6Pt6ng Obrazek już mówi wiele,a konia z rzędem temu, kto wytrzyma do końca. Znałam kiedyś osobnika płci przeciwnej, który całymi dniami słuchał (i pewnie nadal słucha) tym podobnych dźwięków, a także tych dla mnie nie do wytrzymania. Na szczęście po jakimś czasie mi przeszło. Nutka wzruszenia z nutką zażenowania. Słuchałam dziś Lost Horizon pierwszy raz po latach - i, wow, wciąż pamiętam cały tekst. Herbata miłorzębowa jednak działa.

wtorek, 7 sierpnia 2012

I... wszyscy razem

Godsmack czy Arctic Monkeys? Która wersja beatelsowskiego "Come Togheter" podoba mi się bardziej? Hm, nie wiem. Wersja Arctic Monkeys brzmi oldschoolowo, a Godsmack...cóż, so american. Jednak Sully Erna jest nie do podrobienia, a Alexa Turnera za nic bym nie poznała po głosie. No ale takie młode zespoły to troszkę nie moja działka. I wczoraj, kiedy "Come Together" w wersji brytyjskiej było w "Trójce" piosenką dnia, myślałam, że wcale mi się nie podoba. Ale zyskuje z każdym przesłuchaniem.
Jest jeszcze wersja Aerosmith z 1978 roku, którą chcieli przebić Godsmack (jak mówi Shannon Larkin, perkusista zespołu z Bostonu w wywiadzie dla najnowszego "Teraz Rocka"). W porównaniu z powyższymi wydaje się... nudna. Nie wnosi nic i chyba przez to jest najbliższa oryginałowi.
Wysypało Beatlesami. John Lennon wiecznie żywy. Ciekawe, co on na to?

środa, 1 sierpnia 2012

Monsieur Provocateur


Mając do wyboru dwie książki, znalezione w bibliotece tego samego dnia, grzecznie stojące obok siebie w dziale "nowości", jako pierwszą przeczytałam tę mniej oczywistą. A była to biografia Serge'a Gainsbourga pióra Sylvie Simmons.
Dziwne, że ukazała się w Polsce dopiero w tym roku, bo została napisana ponad dziesięć lat temu.
OK, przyznaję, o Gainsbourgu wiem tyle, ile przeczytałam przy okazji tekstów o Jane Birkin, Charlotte Gainsbourg czy innych wykonawców śpiewających jego piosenki. Wiem, że "Je t'aime... moi non plus", że skandal, że Brigitte Bardot, że kult w ojczyźnie, że uroczy brzydal.
Na kilka miesięcy przed książką obejrzałam film, który przybliżył mi postać Pana Degenerata: "Gainsbourg" Joanna Sfara z 2010 roku. Porywający, klimatyczny, wszech ogarniający. No i Leatitia Casta już chyba zawsze będzie kojarzyć mi się z Brigitte Bardot niż ona sama.
Książka opiera się z wiadomych względów na wspomnieniach, głównie Jane Birkin, ale też na wypowiedziach muzyków, dla których Serge otworzył muzyczne drzwi. Jednak mając porównanie z kopalnią faktów i cytatów, jaką była biografia Johna Lennona, mam wrażenie, że biografia Gainsbourga ślizga się po powierzchni. Ot, Serge nagrał płytę, napisał coś dla Jane, urodziło mu się dziecko. Podejrzewam jednak, że ma to jakiś związek z dostępnością do źródeł. Chyba nie ma na świecie tylu Sergologów co Lennonologów. Nie zmienia to jednak faktu, że książkę czyta się jak świetną, trzymającą w napięciu powieść. I że pewnie tyle wystarczy przeciętnemu słuchaczowi muzyki, który zna Serge'a, tak jak ja, z "Je t'aime..." i "Ballade de Melody Nelson". I tym, którzy chcą się dowiedzieć, co wspólnego ma Gainsbourg z Salvadorem Dali.
Kolejny artysta, który, choć niepewny siebie, rzucił na kolana tłumy. Zastanawiający fakt...
Słucham teraz jego piosenek. Z Jane, z Brigitte, solo. Czytam, że jest ikoną. A jednak ta przeklęta bariera języka dzieli nas. I nie do końca rozumiem, co chciał przekazać. Mogę tylko powiedzieć, że ładne, wpadające w ucho. Cudne mruczanki. Po francusku nawet ten, kto nie potrafi śpiewać brzmi tak, jakby potrafił.
Teraz pewnie siedzi sobie z Borisem Vianem, Jimem Morissonem i Lucy Gordon. Piją, palą i przeżywają drugą młodość. Dobrze się bawią, bo o to w końcu chodzi.