piątek, 31 grudnia 2010

Podsumowanie roku

Utwór roku według "New Musical Express":
10. Bury! Pts 2+4 - The Fall
9. Night - Zola Jesus (moja faworytka w tym zestawie, zdecydowanie)
8. Heathen Child - Ginderman
7. Swim (To Reach the End) - Surfer Blood
6. Stylo - Gorillaz
5. We Used To Wait - Arcade Fire
4. Power - Kayne West
3. Tight Rope - Janelle Monae
2. XXXO - M.I.A.
1. Spanish Sahara - Foals

I moja ulubiona trójka:
3. Silver Rider - Robert Plant
2. Radioactive - Kings of Leon ( a jednak, nie dali rady)
1. Peter Pan R.I.P. - Kula Shaker

...i oby nowy, muzyczny rok był lepszy niż ten, który własnie się kończy :)

wtorek, 28 grudnia 2010

Święta...


...były lepsze w latach 80. "Christmas Was Bettrer in the 80's", śpiewa na swoim ostatnim singlu zespół Futureheads. Dla mnie Święta były lepsze jednak w latach 90., z oczywistych przyczyn. Ale i tak mają rację; dzieciństwo i Święta Bożego Narodzenia to cudowny czas. Dziś już nikt nie każe nam iść szybciej spać w oczekiwaniu na prezenty, nikt nie śpiewa, nie czeka na pierwszą gwiazdkę. Śniegu chyba nadal jest dużo (chociaż dwadzieścia jeden lat temu Steve Hogarth śpiewał, że it might never snow again in England, więc może na wyspach coś się zmieniło...), ale chyba jestem już za duża na zabawę w nim...

Living dreams and holidays
And I won't forget those tiny flashing lights
Flash big trees and snowball fights
Happy days and silent nights


Może trzeba mieć w domu Małego Człowieka, żeby dawna magia wróciła?

P.S. Chociaż jestem za duża na sanki i może nie byłam do końca grzeczna, Pan Mikołaj przyniósł mi wspaniały prezent: pierwszą książkę Marka Niedźwieckiego o trójkowej "Liście Przebojów". Gdy byłam mała, a książkę można było kupić w księgarniach, nie byłam zainteresowana. Kiedy już jestem duża, nakład książki jest dawno wyczerpany. Ale, jak wiadomo, w Święta cuda się zdarzają.

czwartek, 16 grudnia 2010

Bez komentarza

Magazyn "Time" ogłosił jedno z "ubrań" Lady Gagi kreacją roku. "Ubraniem" było surowe mięso, które Gaga przyodziała na tegoroczne rozdanie MTV Video Awards.
Gratuluję gustu. I Lady Gadze i magazaynowi "Time".

wtorek, 14 grudnia 2010

Wypisane na czole

Wiele dni temu ujawniło się pierwsze (a w zasadzie drugie nagranie, jeśli liczyć nagranie tytułowe) z albumu "Let England Shake" PJ Harvey.
I co? Pierwsze dźwięki wbijają w ziemię. Polly jest bliżej awangardy! Dopiero potem śpiewa coś, co można zanucić. Taka trochę Warszawska Jesień. Kolejny album, kolejne zaskoczenie. Cóż, powinnam być przyzwyczajona. Zmiany Polly Jean ma wypisane na czole...
Zanim jednak przyzwyczaję się do "Written on the Forehead", bo taki właśnie tytuł nosi to nagranie, trochę czasu minie.
A do premiery całego albumu jeszcze tylko dwa miesiące. Bać się?

sobota, 11 grudnia 2010

Mucha nie siada

Wiele lat temu była kiedyś taka piosenka śpiewana przez K.A.S.Ę., "Reklama". Reklama, reklama, pranie mózgów już od rana...
Nawiązując pośrednio do tamtych słów: od jakiegoś czasu słyszę w radiu reklamę pewnego konta internetowego. Reklamują je na zmianę Maria Peszek i Andrzej Smolik. Ona mówi: nie mam czasu na seks, a tym bardziej na inne pieprzoty..., on natomiast: nie lubię dużo mówić, wolę robić muzykę...
W ostatnich miesiącach nie przypominam sobie żadnej reklamy z udziałem muzyków. Nie mam telewizora, więc może sporo mnie omija. Muzycy to osoby znane tak samo jak aktorzy czy inni celebryci, ale ich udział w reklamie tak troszkę mnie potrącił. Że Smolik w reklamie? No nie, bez sensu, po co mu to? Tak myślałam do momentu, w którym trafiłam na wywiad z Anną Muchą ("Wysokie Obcasy Extra", nr 1/2010). Co prawda mówiła w nim o udziale w programach o tańczeniu i śpiewaniu, ale myślę, że jej słowa można przełożyć również na udział w reklamach. Wszystko, co nie wiąże się ze Sztuką jest sprzedaniem się i w ogóle urąga Artyście, jest mało ambitne i niegodne. Solidne rzemiosło jest w odwrocie, są czynności, których nie należy się tykać. Mucha zrobiła to dla kasy. I zabawy. Peszek i Smolik też? Niech im będzie. Pora chyba trochę otworzyć umysł.
Jesteśmy dokładnie tacy, jak programy, które chcemy oglądać w telewizji. I reklamy, których odbiorcami jesteśmy. Minęły już niestety czasy, kiedy reklamy po prostu reklamowały produkt. Teraz reklama musi mieć swoje stale powielane hasło, swoją twarz. Produkt ma się kojarzyć.
Ciekawe, czy doczekamy się czasów, kiedy nasza ludzka mentalność przestanie karać Artystów (i innych takich na "C") za chęć dobrej zabawy i posiadanie konkretnych pieniędzy? Czy na pewno tylko Artysta głodny jest wiarygodny?

wtorek, 7 grudnia 2010

Uczta Rybna




























Złe wieści. Fish przyjeżdża po raz kolejny do Polski, tym razem na osiem koncertów. Bliższe szczegóły nie są jeszcze znane, poza tym, że będzie to raczej druga połowa marca.
Mam nadzieję, że nie przyjedzie do Wrocławia, przynajmniej nie będę żałować, jeśli przez Dorosłe Życie w pakiecie z Obowiązkami nie będę mogła dotrzeć. Ale... stanę na rzęsach, a nuż się uda.
A na razie, na pocieszenie, relacja z wrocławskiego koncertu z 22. października 2007 roku:

Są tacy artyści, którzy są w Polsce kultowi. I są tacy artyści, dla których Polska jest miejscem kultowym. I to nie tylko z powodów artystycznych. Ale o tym potem. Czy to aby na pewno możliwe? Owszem.

Jak dobrowolnie ominąć takie wydarzenie, jakim jest przyjazd Legendy? Legenda co prawda zjawia się u nas dosyć często, ale nigdy jeszcze na taką skalę. Legenda mogłaby przyjechać na dwa, góra pięć koncertów, ale nie - legenda daje ich w naszym kraju raju od razu dziesięć. Słownie: dziesięć. Jeśli każdy był tak znakomity jak ten, na którym dane było być mi zobaczyć, to... Szczerze mówiąc, zazdroszczę muzykom, którzy mają okazję grać tę przepiękną muzykę i słuchać siebie nawzajem. No i słuchać i towarzyszyć Legendzie. Proszę Państwa, Fish.

Trasa, z jaką Ryba objeżdżła świat nosi nazwę "Clutching at Stars" - i łączy tym samym tytuł płyty dawnego zespołu wokalisty, Marillion, z 1987 roku oraz tytuł najnowszej, trzynastej już solowej płyty - "13th Star". Pomysł grania starych utworów zespołu na koncertach w dwudziestą rocznicę ukazania się płyty znany był już u Fisha, choćby z trasy "Return to Childhood" z piosenkami z "Misplaced Childhood".

Przed Legendą we Wrocławiu zagrał zespół Retrospective, który sprytnie wpisał się w estetykę marillionową. Ich muzyka łączyła to, co najlepsze w tzw. progresywnym graniu w ciągu ostatnich trzydziestu lat. Od Yes, Genesis, poprzez oczywiście Marillion, aż do współczesnych - jak choćby Riverside. Ich kompozycje brzmiały równie ciekawie w wersji czysto instrumentalnej, jak i z wokalem. Co ciekawe, wokalem intrygująco grunge'owym; być może nieświadomie Staley'owym z vedderowską manierą. Szkoda tylko, że jako support nie nawiązali publicznością żadnego kontaktu pozamuzycznego - wyłączając jedno "dziękujemy" na koniec. Co nie zmienia faktu, że było interesująco. Klawiszowe smaczki, gitarowe przekomarzania, pulsujący bas i potężna perkusja. To się nazywa trzęsienie ziemi. A potem napięcie już tylko rosło.

Naocznie, empirycznie i komisyjnie zostało stwierdzone, że Legenda w bardzo dobrej formie jest. Uśmiechnięty od ucha do ucha, przytupujący, tańczący. Ubrany w spodnie w prawie szkocką kratę (i prawie nie zawsze robi wielką różnicę) i koszulkę ze znaną z okładki "13th Star" gwiazdą. Otulony chustą i rozanielonymi spojrzeniami fanów.

Teksty oczywiście zostały odśpiewane i to niemal jak rockowe hymny. Świetne zgranie muzyków. Rodzinna atmosfera. Jakbyśmy znali się od zawsze. Proponuję rzeczywiście zrobić wspólnie tę reklamę żubrówki.

Zaczął od "The Story Behind the Wall". Potem "The Circle Line", czyli coś z nowej płyty. A dalej już płynęło samo: "So Fellini", "Sugar Mice", "Make it Happen", "The Perception of Johnny Punter", "Cliche". To, co najlepsze z Rybnych dań.

Niesamowita magia, niesamowity kontakt i przepływ pomiędzy umysłami. Piękne, poruszające fragmenty i rockowa zadziorność. Fish śpiewa całym sobą, każdym nerwem, każdym najczulszym punktem serca i duszy. Dzieli się z nami swoimi doświadczeniami, przeżyciami, wspomnieniami. Warstwę wokalną ubarwia wymownymi gestami i mimiką. Nie mówiąc już o ponadnarodowych opowieściach łączących Polaków i Szkotów. Kto by przypuszczał, że Fish mając 16 lat, kupował w lokalnym sklepiku za 2 funty i 99 pensów żubrówkę? I że do dziś jest jej wielkim fanem? Więc o co innego może ze sceny poprosić barmana? "Six zubrovkas". Bo co poza tym mają wspólnego Polacy i Szkoci? Romantyzm, pasję; wszyscy lubimy się dobrze zabawić i jesteśmy tak samo popieprzeni. Na zdrowie, cheers.

Była tez przechadzka pomiędzy publicznością w czasie "Vigil in a Wilderness of Mirrors", utworu tytułowego z pierwszej solowej płyty artysty. Z jednej strony gest ten koresponduje z tekstem mówiącym o głosie w tłumie, a z drugiej - traktowany jest jako wyraz zaufania.

Kto choć trochę zna biografię Fisha, wie, że bez pochwalenia urody polskich kobiet obyć się nie mogło. Tak, wszystkie czujemy się przez niego kochane. Był też taniec Fish - disco poprzedzony opowieścią o wypadku w bydgoskiej Filharmonii ubiegłego wieczora. Było wspólne klaskanie (tu nie było przebacz; ci, którym się nie chciało zostali bezlitośnie wytknięci palcami) i odśpiewane w typowo polskim stylu "sto lat" oraz skandowane "dziękujemy". Fishowi brakowało uśmiechu, ale też wyraźnie widać było, że mile łechcemy tym jego ego.

Czego chcieć więcej? Ten koncert był jak rytuał przejścia; pomost pomiędzy wiarą a doświadczeniem. Wrocław był szósty w kolejności na mapie koncertowej polski, ale Legendę najwyraźniej ekscytuje ponowne zapoznawanie się ze słuchaczami. Można by się zastanawiać na ile w Artyście o takim dorobku jeszcze pasji i chęci dla rozwrzeszczanych ludzi. Ale nie ma w nim kokieterii ani zakłamania. To jeden z tych wokalistów, dla których każdy występ przed publicznością to akt wiary. Zacytuję raz jeszcze Tomasza Beksińskiego: "Ryba wypłynęła na szerokie wody". I znakomicie się w nich czuje. I spotyka w niej bratnie dusze!

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Piosenka okazjonalna


I coraz bliżej święta. Wyjątkowa ciężarówka coca-coli znów jedzie, tym razem w rytm "Shake Up Christmas" zespołu Train. Pat Monahan, wokalista grupy, tym razem nie śpiewa tak jak nas do tego przyzwyczaił, ale nic to - grunt, że magia jest.
Świąteczny singiel wydał też Coldplay. "Christmas Lights" to taka ładna piosenka oczywiście o zbawiennej i cudotwórczej mocy świąt Bożego Narodzenia.
Będzie co dodać do listy obowiązkowej w przyszłych latach, gdzie od lat królują między innymi Mariah Carey ("All I Want for Christmas Is You"), Cliff Richard ("Christmas Time, Misteltoe and Wine"), Bing Crosby ("White Christmas". Wszyscy bierzemy udział w sezonie wałkowania "Last Christmas" Wham!, która potrafi już w lipcu zwiastować nadchodzące wielkimi krokami święta. Do moich faworytów piosenek okazjonalnych należy "Christmas Time (Don't Let the Bells End)" The Darkness. Ot, magia obcisłych spodni i gołej klaty. Piosenka wraz z teledyskiem tak kiczowata, że aż urocza.
Piosenka świąteczna musi być obowiązkowo melodyjna, pobrzmiewająca dzwoneczkami, radosna. Musi opowiadać o tym, że Boże Narodzenie to czas, na który przypada największa ilość cudów na metr kwadratowy. W teledysku pada śnieg, płonie ogień w kominku, ulicami przechadza się nadmierna ilość Mikołajów.
Jest też oczywiście w żelaznym zestawie coś zupełnie wyjątkowego: Band Aid, który dwadzieścia pięć lat temu nagrał "Do They Know It's Christmas?". Dochód ze sprzedaży singla był przeznaczony na pomoc dzieciom w Afryce. Autor utworu i spiritus movens całego przedsięwzięcia, Bob Geldof, przyznał ostatnio, że nie może już tej piosenki znieść. Nawet wyjątkowe utwory czasami spotyka marny los.
Niestety, jarmark świąteczny ma i może mieć tylko jedną ścieżkę dźwiękową. Na szczęście jej cechą charakterystyczna jest to, że gra tylko raz w roku. I że niedługo się skończy.

niedziela, 28 listopada 2010

Season's End


Będę się upierać przy swoim - to jest debiutancka płyta Marillion. Debiut w 1989 roku? Owszem. Debiut TEGO Marillion, jaki większość młodszych słuchaczy zna i, mam nadzieję, ceni. Debiut drugiego Marillion. Wielbiciele Fisha, pierwszego wokalisty i tekściarza zespołu, mówią, że to nie to samo. To prawda, nie można powiedzieć inaczej. Zmiana wokalisty, jakby na to nie patrzeć, jest zmiana zasadniczą. Od osobistych preferencji zależy, które wcielenie grupy uznamy za lepsze/ ciekawsze/ bardziej nam odpowiadające. ale jest jeszcze jedno wyjście: pogodzić się ze zmianą i przyjąć zespół z całym dobrodziejstwem inwentarza.
Dla mnie to dwa różne zespoły pod ta samą nazwą. Fish nagrywa solo, a Steve Hogarth pewnie marnowałby się (nie tyle artystycznie, co komercyjnie) śpiewając dla mniejszej publiczności.
To na pewno nie jest już ten sam Marillion. I nie może być. Tracąc jedną osobowość zyskali inną. Jasne, żal po Fishu pozostał jak blizna po matce, ale przecież wszystko ma swój początek i koniec. A i "dla wszystkich starczy miejsca pod wielkim dachem nieba", jak pisał Poeta.
Tomasz Beksiński w "Magazynie Muzycznym" (nr 3, 1990) pisał: "Akwarium pozostało puste, gdyż Ryba wypłynęła na szerokie wody". Pozwolę sobie (co czynię rzadko)nie zgodzić się z moim mentorem. Które wody tak naprawdę były szersze mogą ocenić fani i sam Fish. Według mnie chwilowa pustka w akwarium doskonale się wypełniła.
Powiedzieć o Hogarth'cie, że ma "niezły głos" to zdecydowanie powiedzieć za mało. Bo o ile potęgą Fisha były jego teksty i ich niezwykła emocjonalność, potęgą Hoggy'ego jest jego głos. Głos, który (także) piękne, poetyckie, czasami banalne teksty wyśpiewuje jakby były to ostanie słowa jego życia.
"Season's End" niesamowicie mnie wzrusza. W całość wprowadza bajkowy klawisz i pulsująca linia basu. A potem gitara i głos mówiący o mieście zachodzącego słońca. Oto nowy początek. Tak samo monumentalny, jak wszystkie numery jeden na płytach Marillion, może tylko trochę bardziej radosny.
Muzycznie to płyta... bardzo ładna. Bajkowa, nieco senna. Bardzo przestrzenna, z wiatrem we włosach. I jednocześnie bardzo delikatna w całej swej potędze. Utwór tytułowy i "The Space..." są jednymi z tych utworów, za które dałabym się pokroić żywcem. Hogarth przekazuje proste prawdy w sposób godny mędrca (jak urzekająco-porywająca "Easter" czy wspomniana już "Season's End"). Jest wykop w postaci "Uninvited Guest"; perfekcyjnej piosenki pop w stylu lat 80. I są też inne przeboje (gdzie tam im do "Kayleigh", ale miało nie być porównań, więc pokornie gryzę się w język). Choćby takie "Hooks in You" - oderwane od całości wcale do Marillion nie pasuje, ale w kontekście całości jest radosnym skokiem poprzedzającym wystrzelenie w Przestrzeń.

sobota, 27 listopada 2010

Pada śnieg, pada śnieg


A ja w taką pogodę lubię słuchać Marillion. w każdej postaci, każdego albumu,z Fishem i bez Fisha, o każdej porze dnia. Dlaczego?
Radzę po prostu spróbować.
Moją ulubiona płytą Marillion pozostaje "Season's End". Ale o tym szerzej jutro.
Od trzech lat moim ulubionym utworem natomiast jest niezmiennie "Neverland". Jedenaście minut monumenatalnej muzyki i ten tekst:

When the darkness takes me over
Face down, emptier than zero
Invisible you come to me
..quietly
Stay beside me
Whisper to me "Here I am"
And the loneliness fades
Some people think I'm somethin'
Well you gave me that, I know
But I always feel like nothing
When I'm in the dark alone

You provide the soul, the spark that drives me on
Makes me something more than flesh and bone

At times like these
Any fool can see
Any fool can see
Your love inside me

All these years
Truth In front of my eyes
While I denied
What my heart knows was right

At times like these
Any fool can see
Any fool can see
Your love inside me

I want to be someone
I want to be someone
I want to be someone
Who someone would want to be
Someone would want to be

Wendy
Darling
In the kitchen
With your dreams

Will you fly
again
Take to the sky
again

Undo the hooks
Once and for all
Banish the tic tic tic tok tok tok
Again

Will you be
Yourself for me
Cause I can take it
I can stand
Anything

When you're with me
I can stand it
I can stand

But when you're gone
I never land
In Neverland

Want to be someone someone would want to be
someone someone would want to be
someone someone would want to be
someone someone someone someone

Any fool
Any fool can see
Any fool can see
Your love
Inside me


Steve Hogarth jest emocjonalnym geniuszem i tego będę się trzymać. Musi być niezwykłym Mężczyzną (Po Przejściach). Choć niepozorny, roztacza wokół siebie taką dziwną aurę. Jako dowód - autorskie zdjęcie z koncertu w Poznaniu (21.05.2007 r.).

wtorek, 23 listopada 2010

Śpieszę, śpieszę...

...donieść, że nowy album Królowej - PJ Harvey - ukaże się 14. lutego 2011 roku. Czyli zdążę się nim nacieszyć jeszcze zanim dźwięki obecne w naszym domu zdominują odgłosy dziecięce.
Album będzie nosić tytuł "Let England Shake", został częściowo nagrany w kościele w Dorset, rodzinnym mieście artystki. Produkcją zajęli się Mick Harvey (z The Bad Seeds) oraz Flood. W nagraniach brał udział John Parish, stały współpracownik Harvey.
Sama Polly powiedziała, że podczas nagrywania nie ustalała z muzykami żadnych reguł, wszyscy tryskali energią i proces ogólnie był przyjemnym doświadczeniem.
Mam nadzieję, że "Let England Shake" będzie niepodobny do niczego wcześniej, co PJ nagrała. I że mocno nami wstrząśnie. A ja będę miała co nucić w nadchodzących okolicznościach.

niedziela, 21 listopada 2010

Czas na łzy

Ktoś niedawno opublikował listę dziesięciu utworów, które wzruszają do łez. Oto one:
10. "Angels" Robbie Williams
9. "Unchained Melody" Todd Duncan
8. "Streets of Philadelphia" Bruce Springsteen
7. "Candle in the Wind" Elton John
6. "The Drugs Don't Work" The Verve
5. "With or Without You" U2
4. "Nothing Compares 2 U" Sinead O'Connor
3. "Hallelujah" Leonard Cohen
2. "Tears in Heaven" Eric Clapton
1. "Everybody Hurts" R.E.M.

Nie wiem, na jakiej postawie uznano, że to akurat TE piosenki. I nie wiem, jak tak dziesięć oklepanych, ogranych i oczywistych utworów może jeszcze kogokolwiek wzruszać.
Żeby nie było, że taka jestem niewzruszona - oto moja czwórka:
4. "You Learn About It" The Gathering (jeszcze z anielskim głosem Anneke van Giersbergen)
3. "Nine Crimes" Damien Rice
2. "You Can't Find Peace" Pale 3/ Skin (z filmu Księżniczka i wojownik, który też nieustannie mnie wzrusza)
1. "Lacrimosa" Zbigniew Preisner
W końcu listopad to czas płaczu...

wtorek, 16 listopada 2010

A miało być tak fajnie


Taką miałam ochotę napisać kilka ciepłych słów o kolejnym dobrym albumie polskiego wykonawcy... Bęc, nic z tego. Ale czy dobre chęci się liczą?
Przypadek zespołu Boogie Town i ich debiutanckiego albumu "1" pokazuje, że dobre chęci to pierwszy krok na dobrej drodze.
O ile pamięć mnie nie myli, po raz pierwszy na polskiej scenie muzycznej pojawił się zespół, który łączy soulowy głos z energetyczną muzyką rockową. Głos ów należy do Urszuli Rembalskiej. Czarny i treściwy.
Miałam nadzieję na dużo mocnych wrażeń po usłyszeniu "Give You Everything". Drugi singiel, "Emily", już tak mnie nie porwał. Po wysłuchaniu całego albumu ręce lekko mi opadły. Zmęczyłam się. Nic nie zostało mi w głowie, wszystkie piosenki duetu kompozytorskiego Rembalska/Bartek Mieszkuniec są skrojone w ten sam sposób: rythm'n'bluesowa zwrotka i mocne przyłożenie gitar w refrenie. Gdyby te rockowe gitary wyciąć, zostałyby hity radia Eska. I nie mówię tego z przekąsem, bo dobry hit jest ostatnio towarem deficytowym, szczególnie w tym kraju. Zostałaby dobra piosenka pop.
Wszystkie piosenki zostały pomyślane jako rock do porywania mas. Właśnie: zostały pomyślane. Na mój słaby słuch brakuje tu nieco szczerości, emocji. Mam wrażenie, że już gdzieś słyszałam "You May Cry" czy "Not Scared". Partia akustycznej gitary w "Running" kojarzy mi się z "Iris" Goo Goo Dolls.
Nie podobają mi się także teksty - klasyczne obrazki z życia pozamałżeńskiego: ja cię kocham, a ty mnie kontrolujesz, nie podoba mi się to i w końcu przejrzałam na oczy. No i ja ci jeszcze pokażę.
Wiem jednak, że nie o teksty tu chodzi, ale o tę nową jakość. O fajne, energetyczne, melodyjne rock'n'rollowe granie. Fajnie, że ta nisza na polskim rynku powoli się wypełnia. I fajnie, że ta nisza niekoniecznie jest moją bajką.

niedziela, 14 listopada 2010

AC/DC


Na przestrzeni lat i trzech płyt Lao Che zdążyliśmy się przyzwyczaić, że jest to zespół absolutnie nieprzewidywalny. Czwartą płytą, "Prąd stały, prąd zmienny", grupa potwierdza, że nic się nie zmieniło.
Tym razem jednak eksperyment poszedł dalej niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Elektronika wylewa się tu górą, dołem i bokiem. Gitary gdzieś sobie poszły. Za to strasznie dużo tu zapętlonych dźwięków. O warstwie muzycznej nie będę się więc wypowiadać, bo to nie moja bajka. Kiedy muzycy przed premierą płyty mówili, że będzie ona inna niż dotychczasowe, wszyscy mówili pod nosem "jaaasne" nie spodziewając się aż takiego zwrotu. A w zasadzie jedyne, co łączy wszystkie albumy Lao Che to teksty Spiętego: przewrotne, (auto)ironiczne, mocno charakterystyczne.
Mniej przebojowa to płyta niż "Gospel", ale dobra, bardzo dobra.
I tyle.
Czekam więc na kolejny świetny album w wykonaniu Lao Che. Co tym razem? Tradycyjna muzyka ludowa? Techno? Hardcore?
Czemu nie? wszystkiego można się spodziewać.

czwartek, 11 listopada 2010

Modne emooocje


Lubię takich płyt słuchać i lubię o takich płytach pisać. Sama przyjemność. Są napuszone, pretensjonalne i bardzo glamour i bardzo warszawka. Mimo że zespół z Poznania. Warszawo, idź do diabła, ale pamiętaj, że pójdę z tobą. Brokacik. I wszystkie modne kluby tańczą na absurdalnie wysokich obcasach.
Mowa o drugiej płycie Much, "Notorycznych debiutantach". Muchy to najbardziej spektakularny debiut ostatniej dekady w polskiej muzyce alternatywnej. Już przy fonograficznym debiucie, albumie "Terroromans" (2007 rok), zespół wyrósł na grupę rozpoznawalną od pierwszych dźwięków. Chylę czoła. To nie zdarza się często.
Muchy to już marka.
Nie mam do "Notorycznych debiutantów" stosunku emocjonalnego - po prostu rzadko ostatnio mam okazję słuchać albumu, który jest po prostu świetny. Czy mi się to podoba, czy nie, muszę to przyznać. To, że mi się podoba, to inna sprawa. Słyszałam kilka dni temu jak jeden z dziennikarzy muzycznych dosłownie właził Muchom w tyłki, ale po wielokrotnym wysłuchaniu drugiego albumu grupy jestem w stanie to zrozumieć.
Właśnie to, że należy Muchom oddać sprawiedliwość sprawia, że mnie nie roznosi podczas słuchania "Notorycznych debiutantów". To album tak pretensjonalny, że normalnie wychodziłabym z siebie. Słuchając, przedrzeźniam Michała Wiraszko. To, co sprawia, że nie rzucam jej w kąt to to, że Muchy nie oglądają się na nikogo, na żadnych mistrzów. I jest nie do podrobienia.
Niemal wszystkie utwory nadają się do tańczenia (poza "Rekwizytami" i "Przyzwoitością"), wszystkie są chwytliwe, uczepiające się funkcji nucenia. Doskonałe do przedrzeźniania są "Piętnaście minut później" i "Przesilenie". Są też słabsze momenty: "Przyzwoitość", "Księgowi i marynarze", "Serdecznie zabronione".
Moim ulubionym utworem na płycie są chyba otwierające ją "Rekwizyty". Kawałek trochę depresyjny, jesienny aż do łupnięcia w refrenie. Twój ranking mądrych słów, zbierasz kody, wygrywasz nagrody/ Historie, na których opiera się filmy, szczęście w pakiecie... Włađnie tekst czyni "Rekwizyty" tak wyjątkowymi. To o nas, o młodych ludziach. Mieć zamiast być. To, że cię nie gonią nie znaczy, że masz stać...
"Przesilenie" - chwytliwe, zapadające w pamięć, wydaje się być coraz lepsze z każdym przesłuchaniem. "Notoryczni debiutanci" - energia, energia, energia. "93" - i jesteśmy w latach 80. skojarzenia z "Jump" Van Halen? Poproszę. Wciąż lepiej przeżyć coś niż obejrzeć o tym film. I "Kołobrzeg-
Świnoujście" - najtrudniejszy na albumie, najmniej oczywisty, częściowo oparty na melorecytacji. A na część tekstu składa się z dialogów z filmu "Niewinni czarodzieje" Andrzeja Wajdy.
Do pełni szczęścia zabrakło mi li i jedynie piosenki "Papierowy księżyc" Haliny Frąckowiak, którą Muchy nagrały z nią wspólnie w 2008 roku.
Gdyby tak płyta nagrana byłaby w takiej Wielkiej Brytanii, "New Musical Express" byłby zachwycony i byłby sukces. A tak mamy coś tylko dla siebie. Fajnie.
Rozruch. Oby więcej. Świetnie, że Ktoś dostając szansę zrobił Coś w tym kraju naprawdę dobrze.

poniedziałek, 8 listopada 2010

Duszno i ponuro


Gdybym piła whisky, piłabym ją słuchając płyt The Doors, Nicka Cave'a lub Gutter Twins.
Dziś, bez szklaneczki, słucham płyty "Saturnalia" tych ostatnich. Gdybym coś piła, kołysałabym się w rytm "The Station" tak jak teraz, ale przynajmniej wstałabym z krzesła. Taniec miłości, taniec śmierci: "God's Children". A walk through the fire...
Fajnie byłoby posłuchać Gutter Twins w maksymalnie zadymionej, małej knajpie, gdzieś na południu Stanów Zjednoczonych - jak w filmach. Kilka osób byłoby zainteresowanych muzyką, reszta kowbojów zanurzałaby nosy w swoich szklankach z whisky. Sam zapach i klimat wnętrza wystarczyłby żeby się porządnie upić.
I ta muzyka. Dwóch głównych aktorów, dwóch lekko zdegenerowanych facetów, którym jeszcze trochę brakuje, by być Tomem Waitsem. Greg Dulli i Mark Lenegan. dla mnie wystarczy ich dwóch, nie musi być ani wiolonczeli, ani perkusji, skrzypiec, melotronu. Wystarczyłoby ich dwóch z gitarami. Może tylko w "Idle Hands" przydałby się trzeci do piłowania.
I graliby walczykowaty "Circle the Fingers" i moją najukochańszą "Bete Noire", utwór autodestrukcji. Run now baby, run - run your race to ruin...
I byłoby duszno i ponuro. We are all in the gutter, but some of us are looking at the stars, powiedział Oscar Wilde i to hasło najwyraźniej przyświeca twórczości Gutter Twins.

piątek, 5 listopada 2010

Notowanie 1501

Trwa od 19:05. W ubiegły piątek miało miejsce 1500 notowanie Listy Przebojów Programu III. Niby nic, a jednak 28 lat za słuchaczami. Lista nadaje nieprzerwanie, mimo kataklizmów, politycznych zmian dyrekcji, mimo czasowej nieobecności jej ojca, Marka Niedźwieckiego.
28 lat. Być nie może.
Dla mnie Lista zaczęła się w grudniu 1996 roku. To było notowanie może 773, 774? Pamiętam, że wtedy zapowiadano świętowanie przedświątecznego wydania 777. I pamiętam, że byłam bardzo zawiedziona nieobecnością na Liście mojego ulubionego zespołu, Kelly Family. Gdy powiedziałam o tym czternaście lat później Niedźwiedziowi, ten tylko uśmiechnął się pod wąsem. Zostałam z Listą, potem przyszło słuchanie „Trójki” i jej innych audycji.
Szczególnie na etapie poznawania muzyki Lista była ważna – wtedy byli na niej tacy wykonawcy jak The Cure, Garbage czy Pearl Jam. A koniec lat 90. i początek nowej dekady (jak to się mówi? – lata dwutysięczne?) to czas, kiedy Lista była ważniejsza niż cokolwiek innego. W piątki od 19 do 22 nie było mnie dla nikogo. Koleżanka, film w telewizji, spotkanie rodzinne nie miały szans.
Tęsknię za tymi czasami. Chyba już nie powrócą, życie wywróciło się do góry nogami i już nie jest takie proste jak kiedyś. Ale Lista trwa nadal i dzisiaj jej kolejne notowanie. Teraz, wymiennie, co tydzień, prowadzą je Niedźwiedź i Piotr Baron. Lista miała wielu druhów zastępowych. Pamiętam notowanie 888 z 9. lutego 1999 roku - poprowadził je po raz pierwszy Piotr Stelmach. Wszystko mu się wtedy trzęsło ze strachu. Pamiętam też notowanie prowadzone przez Kubę Strzyczkowskiego – zostało mu sześć minut audycji i pierwsza dziesiątka do zagrania. Tak, to zdecydowanie były CZASY.
Lista dorobiła się dwóch książek o sobie, a trzecia podobno w przygotowaniu. Świetnie. Mam drugą z autografem, pierwsza (nakład wyczerpany) w aukcjach internetowych osiąga wysoką cenę (prezenty mile widziane). Było też mnóstwo reportaży i pewnie drugie tyle prac magisterskich na ten temat. Jest też forum – www.forumlp3.pl
Mi pozostało kilka zeszytów z notowaniami i zaznaczanym obok poszczególnych piosenek poziomem uwielbienia. Serduszka, gwiazdki, wykrzykniki. Mam też kasety magnetofonowe z wyjątkowymi fragmentami audycji – a to Pierzasta śpiewa piosenkę Yugotonu, a to Marcel i Balonik śpiewają piosenkę świąteczną, a to Stelmi pyta ile włosów ma Sal Solo, a to Helen losuje moją kartkę i wygrywam zestaw singli.
Cały ubiegły tydzień słuchałam podsumowania 1499 notowań. I łapałam się na tym, że te nowsze utwory, powstałe po 2000 roku, traktuje trochę po macoszemu. Jakby były mniej częścią Listy niż te starsze. Bo Lista to przecież bardziej te dawne czasy, kiedy muzyki słuchało się z radia, a nie z Internetu. To była zupełnie inna magia. Załapałam się więc na te kilka ostatnich wspaniałych lat. Mimo że na większość największych przebojów byłam za mała lub nie było mnie wcale czuję, że są one bardziej moje i bardziej niepowtarzalne. Coś, co trudno wytłumaczyć… To właśnie z większością z tamtych utworów jestem emocjonalnie związana. Z tymi nowymi nie.
Numerem 1 w notowaniu 1000. było „A Thousand Years” Stinga. Przy notowaniu 1500. nie było w zestawie do głosowania piosenki z liczebnikiem, ale było „Radioactive” Znanego Wszystkim Zespołu. Ale na miejscu pierwszym znalazł się „Love Shack” Acid Drinkers i Ani Brachaczek. Ot, niespodzianka. I takie troszkę nawiązanie do dawnych, lepszych czasów.
Może jutro „Radioactive” wskoczy na szczyt? W końcu wszyscy jesteśmy albo radioaktywni, albo radiogłowi.

czwartek, 4 listopada 2010

Everybody Here Wants You

Listopad, najsmutniejszy miesiąc roku. Słucham tych, którzy nie nagrają już nic nowego i dobrze mi z tym. Szkoda tylko, że do zestawu ulubionych niemal co roku dołącza ktoś nowy...
Przypadkiem trafiłam dziś na komentarz pod utworem Jeffa Buckleya, który idealnie pasuje do wszystkich Artystów, Których Nie Ma (a do Jeffa szczególnie):
"Give us back Jeff Buckley and we will send you Justin Biber".

środa, 3 listopada 2010

Ale to już było i... powróci znowu

Była kiedyś w "Trójce" taka audycja, nazywała się bodajże "fTop 5" - w niedzielne wieczory wszem i wobec prezentowano pięć piosenek danego wykonawcy (chociaż, o ile dobrze pamiętam, audycje tematyczne tez się zdarzały)oraz ich "pierwowzory". Z założenia audycja miała ciągle udowadniać, że wszystko już było, cała współczesna muzyka to chała, a wykonawcy nie potrafią wymyślić nic oryginalnego. Prowadziło "fTop5" dwóch panów, z czego jeden miał wyjątkowo cięty język, nie było dla niego żadnych świętości, wszystko można oblepić błotkiem. Warta słowna oczywiście była podszyta odpowiednią dawka sarkazmu. Momentami było tak złośliwie w eterze, że aż śmiesznie.
Piosenki były ułożone na zasadzie listy przebojów, a wygrywała ta, która była najbardziej podobna do innej.
Przyznaję, nie zawsze słyszałam podobieństwa, część porównań wydała mi się mocno naciągana (mimo porównywania jedynie kilkunasto-sekundowych fragmentów), ale przy pozostałych zapalała mi się żaróweczka - jak mogłam wcześniej tego podobieństwa nie słyszeć?
Słuchałam "fTop5" z czystej ciekawości, nie emocjonowało mnie wieszanie psów na wszystkim i wszystkich. Prowadzący jednak potrafią dużo zepsuć. Zupełnie inaczej podziałała na mnie wczorajsza audycja Bartka Koziczyńskiego w radiowej "Czwórce". Jej druga godzina dotyczyła fenomenu Kings of Leon. Czy są naprawdę tak wielcy jak im się wydaje? Chyba jednak nie. Redaktor Koziczyński zestawił na przykład "Sex on Fire" z "Dancing in the Dark" Bruce'a Springsteena. Albo "The End" z "Bullet the Blue Sky" U2. Najbardziej pobudzające wyobraźnię było jednak porównanie "Pyro" z "Patience" Take That (tak, tak, tak!).
Tak sobie więc pomyślałam, że chciałabym wiedzieć tyle, żeby wyłapywać takie wpływy i inspiracje od razu. Pod koniec audycji przyszła jednak refleksja: a może jednak nie chciałabym? Może wystarczy cieszyć się muzyką?

poniedziałek, 25 października 2010

I jeszcze październikowo


...przypomniała mi się bowiem jeszcze jedna piosenka związana z miesiącem październikiem. JJ72, "October Swimmer". Zapomniałam o niej, zapomniałam o zespole na długie lata. Przypomniał mi dopiero zeszyt z muzycznymi notatkami z lat 1999 - 2006, który prowadziłam.
Nie znałabym JJ72, gdyby nie Paweł Kostrzewa i jego radiowa audycja, "Trójkowy ekspress". To były słodkie czasy, kiedy nie było jeszcze wszystkich zespołów "The -s", których nadal nie rozróżniam i za którymi trudno mi nadążyć. A oni byli jednym z pierwszych grup nurtu indie. Z resztą, takie granie podszyte grunge'owym piachem podoba mi się o wiele bardziej niż to całe nu rock revolution.
"October Swimmer" to debiutancki singiel powstałego w roku 1999 JJ72. Zapowiadał album "JJ72", który w Wielkiej Brytanii i rodzimej Irlandii nabyło jedyne pół miliona ludzi.
Nieco zniewieściały głos Marka Greaney'a, posągowa i niczym nie wzruszona basistka, dosyć szczelna ściana dźwięku, zapamiętywalna melodia. Czegóż chcieć więcej? Złapałam się na tym, że kiedy trzy dni temu po raz pierwszy od lat odtworzyłam tę piosenkę, śpiewałam razem z wokalistą. Czyli - dobrych utworów się nie zapomina.
Niestety, po drugim albumie, "I To the Sky" z 2002 roku, JJ72 się rozpadł, a losy najważniejszych jego postaci pozostają nieznane dla szerszej publiczności.
Pozostały przede wszystkim "October Swimmer" i "Snow". Ale na to jeszcze za wcześnie.

niedziela, 24 października 2010

Pozdrowienia z czwartego rzędu


Czekałam, czekałam od czerwca. I doczekałam się.
Magiczny wieczór w Sali Koncertowej Radia Wrocław. The Swell Season: Marketa Irglova, Glen Hansard, Rob Bochnik, Graham Hopkins, Joseph Doyle, Colm Mac Con Iomaire.
(A przed nimi słowacki duet Longital - śpiewający gitarzysta Daniel i basistka Shina oraz dwa komputery lub coś w tej okolicy, co generuje dźwięki)
Sala wypełniona po brzegi, publiczność entuzjastycznie reagująca na każdy dźwięk i gest płynący ze sceny. W końcu to pierwszy koncert Swell Season w Polsce. Dziś zespół właśnie występuje w Warszawie.
Marketa - drobna, niemal niewidoczna, większość czasu ukrywająca się za fortepianem. I Glen - artysta, który gra i śpiewa całym sobą, jakby robił to ostatni raz w życiu. A do tego ma poczucie humoru i przy okazji bardzo dobrze się bawi. Kto spodziewałby się fragmentu "Sexual Healing" Marvina Gaye'a wplecionego w "Low Rising"? Albo zaśpiewanych przez Roba Bochnika kilku wersów po polsku w otwierającym koncert "Feeling the Pull"?
Trasa koncertowa miała promować ostatnią płytę grupy, ale repertuar był niemal równo podzielony pomiędzy "strict Joy" właśnie a ścieżkę dźwiękową do "Once". Szkoda tylko, że nie było "Back Broke" i że "If You Want Me" zostało wzorcowo schrzanione. Marketa zaśpiewała jakby zupełnie bez emocji, na odczepkę. Były za to między innymi "Feeling the Pull", "In These Arms", "Low Rising", "Fantasy Man", "Paper Cup", "The Rain", "IHave Loved You Wrong", "Lies", "Say it to Me Now", "Gold", "The Hill" (już na bis) i oczywiście "Falling Slowly". W skupieniu siedziałam na 14 miejscu w czwartym rzędzie słuchając w skupieniu i po raz kolejny zastanawiałam się, jak Glen i Marketa czują się słuchając i śpiewając wzajemnie o sobie piosenki...
Był też brawurowy cover "Into the Mystic" Vana Morrisona. Była więc owacja na stojąco (bezdyskusyjnie!), było więc aż sześć kompozycji na bis, a do wykonania ostatniej Swell Season zaprosili Longital i razem wykonali ich "A to je vsetko".
Warto było odliczać dni. Pełen emocji, śmiechu, wzruszeń, zupełnie wyjątkowy wieczór.

środa, 20 października 2010

1985

Kiedy byłam mała, a w sieciach kablowych była dostępna jeszcze stacja Atomic TV, jeden z jej dziennikarzy mówił o sobie, że ma tyle lat, ile któraś tam płyta Deep Purple. Strasznie mi się to wtedy spodobało – w końcu to oryginalny sposób na jednoczesne przedstawienie się i jednoczesne określenie swoich gustów muzycznych. I brzmi lepiej niż: urodziłem się w roku 19xx. Początkowo obstawałam, że urodziłam się w roku wydania „Brothers In Arms” Dire Straits. W końcu to klasyka, prawda? Prawdopodobnie wymyśliłam tak sobie gdzieś około szóstej klasy szkoły podstawowej. Zamierzchłe czasy magazynów „Bravo” i „Popcorn”. Gdyby The Kelly Family albo Backstreet Boys wydali płytę w pamiętnym roku moich narodzin, na pewno oni byliby pierwszymi bohaterami. Niedługo potem Dire Straits zostali zastąpieni „Misplaced Childhood” Marillion. I tak zostało do dzisiaj.
Tamten rok to również Band Aid, USA for Africa, “Hounds of Love” Kate Bush, debiutu a-ha, Oscara dla Stevie’go Wondera za “I Just Called to say I Love You” (z filmu “Kobieta w czerwieni”)… Nudy, prawda?
Na wspomnianym dawno FB dostępna jest aplikacja, która pokazuje, jaka piosenka była na szczycie list przebojów w dniu urodzenia. U mnie pierwsza trójka przedstawia się następująco:
3. „If You Love Somebody Set Them Free” Sting
2. “Everytime You Go Away” Paul Young
1. “Shout” Tears For Fears
Nudy, prawda? Piosenki, które zna się na pamięć. Które rozpozna się w stanie półprzytomnym w środku nocy. Które nie chcą przestać się nucić.
Co będzie na szczytach list przebojów, kiedy na świat przyjdzie moje dziecko? Ciągle liczę, że nastąpi kolejna rewolucja na miarę Beatlesów, Lata Miłości, punka, grunge’u. I że za cztery miesiące nie będę musiała pisać, że świat aktualnie słucha Lady Gagi, Beyonce, Bruno Marsa, Rihanny czy też innej Taylor Swift. Takie nudy, o których za kolejne 26 lat nikt nie będzie pamiętał.

poniedziałek, 18 października 2010

Śpiewaj globalnie, działaj lokalnie

Ocknęłam się dosyć niedawno - z medium o znanym wszystkim skrócie FB dowiedziałam się, że jeden z moich ulubionych zespołów zamiast kolejnego singla z ostatniej płyty, wypuścił w świat utwór nagrany przy okazji własnie tego ostatniego albumu. Mowa o "Trigger Happy Hands" Placebo. Świadomie ominęłam dwa ostatnie koncerty zespołu w Polsce (lipiec i listopad 2009), na których podobno grali ten nowy kawałek. Cóż, you can't always get what you want. Of course, if you really want it. Gdzieś w 2004 roku skończyły się czasy bezkrytycznego przygarniania do serca wszystkiego, co zaśpiewał Brain Molko. Swoją drogą, wtedy też skończyły się dobre czasy zespołu. Ostatnie sześć lat wolałam wracać do pierwszych czterech albumów, niż słuchać dwóch ostatnich. Nie dziwi mnie więc to, że przegapiłam moment, w którym "Trigger Happy Hands" pretendował do miana kolejnego przeboju coraz bardziej zapomnianej (nie tylko przeze mnie) grupy.
Piosenka brzmi jakby była kolejnym owocem współpracy Timo Maasa z Brianem Molko. Więcej tu elektroniki niż rocka. Ale nie to jest najważniejsze. Przemilczałabym sam utwór i nie stworzyłabym tego przydługiego wstępu, gdyby nie PRZESŁANIE. Po czwartej płycie Brian Molko przestał grzebać w Duszy szukając tam inspiracji do pisania tekstów; skupił się za to mocniej na sprawach bardziej uniwersalnych i... radośniejszych. Tym razem jednak przeszedł samego siebie, napisał bowiem protest song. O pogłębiającym się upadku ludzkiej rasy, o władzy, która ma nas gdzieś, o zupełnie bezsensownych wojnach. Put your hands in the air and wave them like you give a fuck... Wszystkim nam powinno zależeć, prawda? Nie sądzę jednak, żeby cierpko brzmiące słowa "Trigger Happy Hands" spowodowały chociażby poruszenie, nie mówiąc już o rewolucji na miarę "Imagine" Johna Lennona czy "Dziwny jest ten świat" Czesława Niemena.
Większe wrażenie robi na pewno piosenka w połączeniu z teledyskiem - dzieci przystawiające sobie kolorowe, plastikowe pistolety do głów (jak w tekście "Gwiazdki" T.Love: Za pierwszą wypłatę kupie sobie armatę, kupie sobie duży czołg/ Będę strzelał tu i tam, będę fruwał, będę latał, będę panem tego świata), cierpienie i przemoc. Nic innego niż to, co można zobaczyć codziennie w telewizyjnych wiadomościach.
Obok płytki z piosenką, fani mogą zakupić koszulkę z rysunkiem, który świetnie obrazuje Przesłanie utworu: przeraźliwie uśmiechnięty clown jest marionetką pociąganą na sznurkach-drutach kolczastych przez karabin.
Mniej globalny protest song nagrał też wrocławski artysta L.U.C. (w towarzystwie Abradaba). W "Kto jest ostatni?" sprzeciwia się monopolowi i biurokracji polskiej poczty. Jedno okienko, kolejka, awizo w skrzynce na listy. Wczoraj, w samo południe, za pomocą wspomnianego już medium o skrócie FB, L.U.C. skrzyknął pod Teatrem Lalek niemal 160 osób, które ustawiając się w fikcyjnej kolejce, pomagały w kręceniu teledysku. Panie, bo tak kolejka nie ma końca, ciągnie się jak boży glut od Jowisza do Słońca...

czwartek, 14 października 2010

Nudy, nudy, nudy


Taki właśnie jest nowy album Kings of Leon. Odsłuchanie od początku do końca trzynastu piosenek jest wręcz męczące. Momenty są - "Radioactive" (tak, tak, tak!), "Pick Up Truck" czy "The End" - ale jest ich za mało, by zmyć z obrazu całości wysiłki rodziny Followill. Zapowiadany jako najlepszy w całej dyskografii album wyżej "Only by the Night" nie podskakuje. Brakuje dobrych, zapadających w pamięć melodii, wszystko wydaje się być zagrane na jedno kopyto, a Caleb Followill tak uporczywie przeciąga końcówki, że część słuchaczy doprowadza do płaczu, innych do ekstazy. Yuk. Większość utworów zagrana jest w średnim tempie, a więc trudno którykolwiek wyróżnić od razu. Po drugim przesłuchaniu wcale nie jest lepiej.
Nie mogłam się doczekać tej płyty. Szczególnie, że "Radioactive" działa na mnie jak klasyczny narkotyk. Premiera dopiero za kilka dni, ale po co jest Internet? Żeby posłuchać przed premierą. Dobrze więc, że posłuchałam zamiast kupować w ciemno. Jakby na to nie patrzeć, udało mi się nie wyrzucić pieniędzy w błoto.
Chciałabym obronic tę płytę, ale naprawdę nie wiem jak. Nawet melodia jednego z "momentów", "The End", brzmi niemal identycznie jak ta z "Sex on Fire".
Twórczy pracoholizm tym razem nie pomógł. Kings of Leon nie tyle przekombinowali, co nawet się nie namęczyli nad kompozycjami. Wieje nuda z każdego kąta. Nie ma nad czym się rozwodzić, więc idę więc zmyć z siebie kurz - bo czuję się, jakbym od godziny słuchała jednej i tej samej piosenki.

sobota, 9 października 2010

Muzyka pod krawatem


Recenzja jest bardzo subiektywną formą wyrazu. Ilu ludzi, tyle opinii na ten sam temat. Coś takiego jak prawda czy jedyna słuszna racja nie figurują w tym przypadku w słowniku. A recenzent to już zupełnie specyficzny osobnik. Przelewa na papier swoją opinię, odkrywając się przy tym przed czytelnikami. I wie, że do im większej grupy ludzi dotrze, tym lepiej dla niego samego, bo zyska miano Opiniotwórcy, stanie się wyrocznią dla tysięcy. Podpowie, co kupić, a co odrzucić, tym samym czasami skreślając dzieła wartościowe. Ale, jak wiadomo, recenzja jest sprawą subiektywną...
Teoretycznie więc powinno się nie czytać recenzji i liczyć bardziej na samodzielne myślenie, ale to wymaga nieco więcej wysiłku od wszystkich. Teoretycznie też powinnam zamknąć bloga i przestać komentować głośniej lub ciszej zjawiska, które mnie pociągają lub odrzucają... Tego jednak nie mam zamiaru robić. I recenzje też czytam.
Stricte muzyczne czasopismo miesięcznie kupuję tylko jedno i to samo od lat: "Teraz Rock". Do tego dochodzi "Aktivist" i od czasu do czasu "Machina".
Właśnie w październikowych numerach "Teraz Rocka" i "Aktivista" znalazłam skrajnie rozbieżne opinie na temat nowego albumu zespołu Interpol.
"TR" pisze: album pewny siebie, skupiony, zdarza się, że porywający, przemyślany. Interpol wrócił do formy, kompozycje są solidne, postpunkowe kompozycje kipią od epickości, teksty dawno nie były tak emocjonalne. Paul Banks i jego koledzy są mistrzami nastroju. Całość podsumowana oceną: cztery gwiazdki na pięć możliwych.
Dla równowagi "Aktivist" przyznał płycie "Interpol" jedynie ocenę mierną, bo bliższy kontakt z dziełem totalnie załamuje, płyta jest czerstwa jak tygodniowy bochen chleba i w ogóle potrzeba dużego samozaparcia, żeby przebrnąć przez piosenki skomponowane na jedno kopyto i na dodatek mdłe. Podsumowanie: najnowsza płyta Interpol to świadectwo artystycznego wypalenia.
Cóż, lubię Interpol. Ich koncert na Open'Erze w 2008 roku był rewelacyjny. Ich debiut, "Turn On the Bright Lights", osiem lat temu rozłożył mnie (i nie tylko mnie) na łopatki. Wydawało się, że powracają mroczne lata 80., a ja mogę przeżyć to, czego niestety nie dane mi było przeżywać z wiadomych względów dwadzieścia dwa lata wcześniej. Na "Antics" było już nieco słabiej, a na "Our Love to Admire" już zupełnie kiepsko pomijając rewelacyjny początek, utwór "Pioneers to the Fall". Przestało mi więc nieco zależeć na nowych dokonaniach eleganckich panów. W międzyczasie z zespołu odszedł basista, Carlos Drengler, co postawiło pod znakiem zapytania dalsze losy Interpolu.
A jednak - zachęcona bardzo różnymi opiniami na temat najnowszego albumu, sięgnęłam po niego, postanawiając samodzielnie wyrobić sobie na jego temat zdanie.
Cóż, moje ulubione (a w historii całej muzyki jedne z najbardziej ulubionych) nowofalowe brzmienie zniknęło na dobre. Tym razem na rzecz brzmienia nowoczesnego, bardzo gęstego. Podoba mi się strasznie ten niepokój, który wprowadza nieustannie swoim głosem Paul Banks. Płakać przy tym już się nie da, podcinać żył też nie, tańczyć tym bardziej. No, może jedynie przy "Summer Well". Nie ma tu super chwytliwych melodii, nie ma ewidentnych hitów. Na mnie największe wrażenie robi otwierający album "Success" oraz "Lights" - napięty do granic możliwości. Singlowy "Barricade" przy tych dwóch utworach jest tak skoczny, że aż radosny i optymistyczny. I w sam raz do nucenia przy goleniu/ za kierownicą/ w drodze do pracy.
Troszkę rozlazła to płyta - znudziła mnie w połowie, zaraz po "Barricade", ale porwała znów w finałowym "The Undoing". Niełatwy to album, niełatwy. Wymaga skupienia, odpowiedniego nastroju. Może to krok ku nowej jakości? Trzeba tylko dać "Interpol" jeszcze jedną szansę.
Dreams of long life, what safety can you find?...

poniedziałek, 4 października 2010

Gitarowe niebo pełne gwiazd

Carlos Santana znalazł patent na sukces. Owszem, należy nagrać płytę, ale też zaprosić na nią takich gości, żeby Światu opadła z wrażenia szczęka. Patent ten Santana stara się ulepszyć od 1999 roku, od płyty „Supernatural”. Na nią zaprosił bowiem takich gości jak Lauryn Hill, Eagle Ele Cherry, Everlast, Dave Matthews, Eric Clapton czy Rob Thomas z grupy Matchbox 20. Jedenaście lat po tamtym spektakularnym i kosmicznym sukcesie gitarzysta próbuje sukces powtórzyć. Na drodze od „Supernatural” zdarzały mu się jedynie pojedyncze wzloty, choć bardzo się starał, zarówno na płycie „Shaman” z 2002 roku, jak i na „All That I Am” z roku 2005. Single, owszem, pozostały w pamięci (też za sprawą gości – równie szybko wschodzącej, co spadającej gwiazdy, Michelle Branch, Dido, Stevena Tylera z Aerosmith czy Chada Kroegera z Nickelback), ale sukces „Supernatural” nie został powtórzony, nie mówiąc nawet o jego przebiciu. A taki zapewne był cel, bo Santana zaprosił oprócz wyżej wymienionych Seala, Macy Gray, Placido Domingo, zespół P.O.D. (na „Shamanie”), czy też Mary J. Blige, Seana Paula, Joss Stone, Will.I.Am’a z Black Eyed Peas i Kirka Hammeta (na „All That I Am”). Albumy, owszem, miłe dla ucha, ale dla Świata przeszły gdzieś boczkiem.

Rok 2010 przyniósł nowy album Carlosa Santany, „Guitar Heaven: The Greatest Guitar Classics of All Time”. Co sądzę o tym tytule już pisałam, czas na podsumowanie zawartości.

Czas oczekiwania na album tym razem wzrósł aż do pięciu lat. Gitarzysta wziął na warsztat klasyki rocka i zagrał je po swojemu. Towarzyszą mu tacy artyści, takie gwiazdy, że nic, tylko pozazdrościć. Nie jest to już pięciu, sześciu wykonawców na cały album, ale całe „Gitarowe Niebo” lśni od gwiazd właśnie.

Na początek dla mnie największe zaskoczenie: „Whole Lotta Love” z udziałem Chrisa Cornella. Swego czasu byłam wobec tego artysty zupełnie bezkrytyczna, ale po jego ostatnim, mocno spektakularnym dokonaniu, którego tytułu na razie nie wymienię (bo o tym innym razem) wiele się zmieniło. Na szczęście Soundgarden wraca. A my wróćmy do „Whole Lotta Love”. Wersja Cornella i Santany jest mocno nowoczesna, moim zdaniem pozbawiona tego mocno charakterystycznego, zeppelinowego pierwiastka, ale współczynnik czadu pozostaje wysoki, rockowy pazur drapie. Dobrze, że wokalista nie zapomniał z którego rejonu muzycznego świata się wywodzi. Cornell nieco zmaga się z oryginałem – Robertowi Plantowi nie dorównuje. Ale nie musi; nie taka jest zasada grania cudzesów. Poza przypomnieniem klasyki straszakom i zapoznaniem z nią młodziaków, utwór pełni jeszcze jedną funkcję – ciekawostkę: można do niego, mimo riffu, tańczyć sambę.

Jest na „Guitar Heaven” jeszcze jeden gość z krainy muzyki grunge: Scott Weiland. Śpiewa mało oczywisty utwór The Rolling Stones, „Cant’t You Hear Me Knocking” z płyty „Sticky Fingers” z 1971 roku. Oryginał trwał ponad siedem minut, u Santany trwa niecałe sześć. Ale Weiland odradza się niczym feniks z popiołów, wraca z odjechanych zaświatów do muzyki – wizyta na albumie Santany na pewno mu pomoże.

Dalej na liście utworów mamy wokalistów związanych z nurtem post-grunge, bardzo popularnym nadal w Stanach Zjednoczonych. Jest więc mało znany Chris Daughtry z grupy o jakże oryginalnej nazwie Daughtry, niekoniecznie dobrze znany w Polsce - śpiewa „Photograph” z repertuaru Def Leppard. Jest też Gavin Rossdale z zespołu Bush, który z glamowego „Bang a Dong” T.Rex czyni prawdziwie rockowy utwór.

Kolejna gwiazda (zdecydowanie lśniąca nad Stanami Zjednoczonymi) to Johnny Lang – młody chłopak, którego bluesowy głos jest porównywany do leciwych już klasyków gatunku. Na „Guitar Heaven” zajął się „I Ain’t Superstitious” - a jakże – Jeffa Becka. Niesamowite, że ten chłopak tak potrafi… Brzmi jak stary wyjadacz.

Jest tu także Pat Monahan z grupy Train – wziął na warsztat „Dance the Night Away” z repertuaru Van Halen. I… wszystkie pary tańczą. Jako ciekawostkę, dodam, że pierwszy tytuł tej piosenki brzmiał „Dance, Lolita, Dance”. I wszystko jasne. Choć Monahan mocno się stara, ja jednak polecam oryginał, do słuchania z jednoczesnym oglądaniem teledysku. Gitarzysta i główny sprawca zamieszania, Eddie Van Halen może się schować przy popisach Davida Lee Rotha.

Chyląc czoło ku młodszemu pokoleniu, Santana zaprosił Chestera Benningtona z Linkin Park oraz Coby’ego Shaddixa z Papa Roach. Shaddix zaśpiewał „Smoke on the Water”, największy na płycie Pomnik, utwór rozpoznawalny o każdej porze dnia i nocy. Może to kwestia produkcji, ale utwór Deep Purple, a szczególnie wokal, tu brzmi dosyć płytko i plastikowo. Doorsowy „Riders on the Storm” w wykonaniu Chestera Benningtona to natomiast kompletny niewypał. Facet do śpiewania tak „łagodnych” numerów się po prostu nie nadaje. Brzmi, jakby ktoś postawił za mikrofonem nieśmiałą dziewczynkę. Brakuje głębi, magii, siły. Ech, smutne jest to, co zrobiono z ostatnim nagranym przez Jima Morrisona utworem… Drugi z zaproszonych do zagrania gości, Ray Manzarek, klawiszowiec The Doora, nie pomógł. I tu jeszcze przytyk do samego Carlosa Santany: sam sobie tu zrobił guitar heaven, a z siebie guitar hero, bowiem „Riders on the Storm” klasykiem gitarowym moim zdaniem nie jest. To nie Robbie Krieger grał w tym utworze pierwsze skrzypce (gitarę?), ale właśnie Ray Manzarek i jego klawisze czyniły go wyjątkowym. Ech… Wystarczy posłuchać dla porównania tej piosenki w wykonaniu Scott Stapa z Creed, żeby przekonać się, jaką gafę popełnił Bennington.

Z gości mniej rockowych: raper Nas w „Back in Black” z repertuaru AC/DC oraz India.Arie, jedyna w całym zestawie kobieta, i genialny wiolonczelista Yo-Yo Ma w beatlesowskim „While My Guitar Gently Weeps”.

I na koniec dwa najlepsze, według mnie, utwory na „Guitar Heaven”. Pierwszy to „Sunshine of Your Love” Cream z gościnnym udziałem nadwornego (tak, jestem nieco złośliwa) wokalisty Santany, Roba Thomasa. Jakkolwiek na „Supernatural” zaśpiewał pop-rockowy hit „Smooth”, tak tu pokazuje, że czasy grzecznych chłopców już dawno minęły. Jest rockowo, mocno, jest świetnie. I czy ja słyszę w tle latynoskie bongosy? Ciekawostka: „Sunshine of Your Love” do końca nie jest autorskim utworem Cream; gitarzysta zespołu, młody Eric Clapton, zaczerpnął solo z piosenki z lat 50., „Blue Moon”.

Drugi z najlepszych to „Little Wing” Jimi’ego Hendrixa (a tak naprawdę The Troggs) z gościnnym udziałem Joe Cockera. Przywołuje Lato Miłości, festiwal Woodstock, na którym przecież i Santana, i Cocker, i Hendrix grali. Historia zatacza koło, artyści oddają sobie nawzajem piękny hołd. A Joe Cocker pokazuje, że nie można jeszcze stawiać na nim krzyżyka.

Nie chcę tu opowiadać o grze i gitarowych popisach Carlosa Santany, bo one jest klasą samą początek sobie. Wiele jego piosenek też jest przecież klasyką rocka. Na „Guitar Heaven” oddaje hołd wielu wykonawcom, a przede wszystkim gitarzystom, jakby zapominając, że on sam dla wielu z nich był pewnie niedoścignionym wzorem. I mimo tego swoistego kombinatorstwa (granie coverów zamiast pisania autorskich, nowych piosenek), nie będę podważać ponad czterdziestoletniego dorobku artysty. Każdy utwór zamieszczony na nowej płycie niesie ten niepowtarzalny, charakterystyczny element, po którym trudno nie poznać, że to właśnie Santana. Nie wiem, jak on to robi, ale od razu, po pierwszych dźwiękach słychać, że to on. Oto sposób na sukces: tak można sprzedać dziewięćdziesiąt milionów płyt.

Na razie "Guitar Heaven"osiągnęła trzecie miejsce na polskiej (i kanadyjskiej) liście sprzedaży, drugie w Nowej Zelandii, piąte w USA i w Australii, piętnaste w wielkiej Brytanii, jedenaste we Francji. Choć nie jest to płyta doskonała, warto jej posłuchać. Może nie od początku do końca, tylko po małych fragmentach, brutalnie omijając niektóre utwory. Odnoszę wrażenie, że jest to płyta zbyt mocno zróżnicowana, żeby powtórzyć sukces „Supernatural”. Chciałabym się jednak mylić.

środa, 29 września 2010

Do końca roku

Nadeszła jesień. Tydzień temu był "The Last Day of Summer", potem już tylko "mimozami jesień się zaczyna...". Dziś o piosenkach, które poprzez nazwę zespołu lub tytuł związane są z miesiącami, które pozostały do końca roku. Tych mniej lub bardziej oczywistych, ale jakże wyjątkowych.
Wrzesień - "September Morn" Neil Diamond (1980 r., album "September Morn"). September morning still can make me feel this way... Piosenka o kobiecie i mężczyźnie, o dorastaniu, o rozstaniach i powrotach.
Październik - "Bury My Lovely" October Project (1993 r., "October Project") . Swego czasu słyszałam tę piosenkę tylko u Marka Niedźwieckiego, w "Trójce" lub w "Złotych Przebojach", zawsze w pierwszej październikowej audycji. Symbol jesieni, obok "Trouble" Coldplay. Doskonała, gdy liście są żółte, czerwone, brązowe. Można cieszyć się ostatnimi ciepłymi promieniami słońca. Zima nie wydaje się jeszcze taka straszna.
Listopad - "November Rain" Guns'n'Roses (1991 r., "Use Your Illusion vol. I"). Bo czegóż innego można słuchać w listopadzie? Orkiestra gra, fortepian też, Axl Rose jeszcze wygląda na romantycznego intelektualistę. Łabędzi śpiew Gunsów, jedna z ballad wszech czasów, ponad 16 i pół miliona wyswietleń na You Tube. I oczywiście deszcz. Ale nothing last forever, even cold november rain.
Grudzień - "A Long December" Counting Crows (1996 r., "Recovering the Satellites"). Minął już niestety ten czas, kiedy co roku, co tydzień w grudniu można było usłyszeć w "Trójce" ten utwór. To wspomnienie z czasów liceum, kiedy każde doświadczenie było mocniejsze. "A Long December" towarzyszył mi w pociągach, autobusach, na spacerach z psem - po śniegu, który też był jakby inny niż dzisiaj. Dla mnie grudzień był zawsze miesiącem oczekiwania - na święta, na spotkanie z rodziną, ale także na koniec roku. Można zaknąć stare sprawy i rozpocząć wszystko z czystą kartką. Ten czas oczekiwania zawsze był zbyt długi... A long december and there's reason to believe, maybe this year will be better than the last... Słowa, które wraz z towarzyszącym im akordeonem, brzmią w uszach niczym memento. Chcę w to wierzyć.

piątek, 24 września 2010

Cover Me

Poczytny i opiniotwórczy "New Musical Express" opublikował właśnie stworzoną głosami słuchaczy listę najlepszych i najgorszych coverów wszech czasów.
Brytyjscy słuchacze nie zaskoczyli: wygrał zespół Muse, który w 2001 roku na płycie "Origin of Symmetry" zamieścił swoją wersję "Feeling Good". Sam utwór powstał w 1965 roku na potrzeby musicalu "The Roar of the Greasepaint - the Smell of the Crowd", a najbardziej znanych wykonań dokonali Nina Simone, Michael Buble i uwielbiany na wyspach Muse. Uwielbiany do tego stopnia, że wyprzedził Beatlesów, Nirvanę i Jimi'ego Hendrixa, który za to umieścił dwa swoje nagrania w pierwszej dziesiątce.

Oto pierwsza dziesiątka:
10. "The White Stripes "I Just Don't Know What to Do With Myself" (Dusty Springfield)
9. Mrarvin Gaye "I Heard it Through the Grapevine" (Gladys Knight & The Pips)
8. Jimi Hendrix "All Along The Watchtower" (Bob Dylan)
7. Jeff Buckley "Hallelujah" (Leonard Cohen)
6. The Clash "I Fought the Law" (Sonny Curtis and The Crickets)
5. Nirvana "Where Did You Sleep Last Night" (Leadbelly)
4. Jimi Hendrix "Hey Joe" (jako pierwsi The Surfaris)
3. Johnny Cash "Hurt" (Nine Inch Nails)
2. The Beatles "Twist and Shout" (Top Notes)
1. Muse "Feeling Good" (oryginalnie Gilbert Price)

Poniżej, dla przeciwwagi, dziesiątka najgorszych coverów wszech czasów. Na wszelki wypadek nie będę się na jej temat wypowiadać.
10. Mark Ronson "No One Knows" (Queens of the Stone Age)
9. Limp Bizkit "Faith" (Geoprge Michael)
8. Madonna "American Pie" (Don Henley)
7. Will Young "Light My Fire" (The Doors)
6. Robbie Williams "Song 2" (Blur)
5. M People "Itchycoo Park" (Small Faces)
4. Take That "Smells Like Teen Spirit" [WTF???] (Nirvana)
3. Celine Dion "You Shook Me All Night Long" (AC/DC)
2. Ronan Keating "Fairytale of New York" (The Pouges)
1. Britney Spears "I Love Rock'n'Roll" (Joan Jett)

Czy jest na świecie jeszcze jakiś artysta/ zespół, który choć raz nie popełnił coveru? Ja nie znam/ nie słyszałam/ nie pamiętam. Autorskie wersje piosenek innych artystów to już niemal codzienność. A ostatnio namnożyło się ich ponad normę.
Na lokalnym podwórku mamy Acid Drinkers z wypełnionym coverami albumem "Fishdick Zwei - The Dick is Rising Again", a na nim piosenki takich wykonawców jak Ray Charles, Donna Summer, B-52's, o Metallice i Slayerze nie wspominając. Wcześniej Radio Euro promowało składankową płytę pt. "Wszystkie Covery Świata". Na pierwszym dysku "nowe" i świeże polskie zespoły grały wersje polskich klasyków rocka z lat 80., a na drugim znlazły się covery wykonawców zagranicznych.
W sklepach jest już nowy album Carlosa Santany, "Guitar Heaven: The Greatest Guitar Classics of All Time". (Brzmi to jak tytuł tandetnej składanki prosto z kosza z płytami w hipermarkecie na T., na której okładce napisane jest drobnym maczkiem, że wszystkie utwory to cover versions.) Lista utworów imponująca, podobnie jak lista nazwisk - gości, którzy nie odmówili udziału w TAKIM przedsięwzięciu. Ale to temat na zupełnie inny wpis...
Kilka przeróbek zamieścił też na swojej nowej płycie (premiera 28. września) kolejny Mistrz (Smutnej) Gitary - Eric Clapton. Jego płyta jest zdecydowanie mniej przebojowa, mniej spektakularna. Rozrzewniona, smutna i jesienna.
Nwet Bjork na pogrzebie guru mody, Alexandra McQueena, zaśpiewała "Gloomy Sunday" Billie Holiday, zwaną dalej Najbardziej Depresyjną Piosenką Świata. Tak depresyjną, że nawet jej kompozytor popełnił samobójstwo.
Całe albumy z coverami nagrywali już chociażby Patti Smith ("Twelve", 2007 r.), Tori Amos ("Strange Little Girls", 2001 r.) czy nawet Placebo ("Covers", utwory zebrane ze stron B singli grupy). Ich przeróbki "Jackie" Sinned O'Connor czy "I Feel You" Depeche Mode są rewelacyjne. Podobnie jak Deep Purple'owy "Hush" w wykonaniu Kula Shaker, czy "Everybody Got to Learn Sometimes" The Korgis w wersji Becka, czy "I Just Died in Your Arms Tonight" Dommin, oryginalnie wykonywany przez Cutting Crew, czy "Careless Whisper" George'a Michaela w wersji Delight, Seether lub Gossip...

sobota, 18 września 2010

Detronizacja























I to absolutna. Zdetronizowany został dotychczasowy lider mojej listy ulubionych utworów. I to nie tylko aktualnie, ale w ciągu całego roku. Przez ostatnie trzy tygodnie melancholijnie panował zespół Kula Shaker. Przez osiem miesięcy lidera nie było - bo nie było nic, co by mnie absolutnie powaliło. Aż do "Peter Pan R.I.P.". Niestety, muszą ustąpić miejsca na szczycie. "Niestety", bo należało się Kula Shaker. Bardzo chciałam, żeby tytuł "utworu roku 2010" przypadł właśnie im. Nagrali rewelacyjną płytę i wrócili z niebytu.
15. września, przed czterema dniami, nastąpiła detronizacja. Brutalna. Kula Shaker musieli ustąpić. Bo oto na świecie pojawił się nowy singiel Kings Of Leon, "Radioactive", zapowiadający płytę "Come Around Sundown". Nie zostawili jeńców, nawet nie rozglądali się dookoła. Po prostu wyszli na światło dzienne i odpalili absolutną bombę.
"Radioactive" jest superprzebojowy, porywający, ale dopiero od drugiego przesłuchania. Gdy po raz pierwszy usłyszałam go w "Trójce" 13. września (był piosenką dnia) pomyślałam: o, Kings Of Leon napisali kolejny hit, kolejny "Sex on Fire", który porwie masy.
Dwa dni później, kiedy już zdążyłam zapomnieć, że taki zespół istnieje, "Radioactive" wdarł się do mojej głowy przez słuchawki. I już nie było odwrotu. Noga sama chodzi, usta już śpiewają słyszany po raz drugi refren.
Z "Sex on Fire" było podobnie. Pewnego letniego wieczoru 2008 roku, w "Trójce" Anna Gacek kazała zapowiedzieć absolutną premierę Piotrowi Stelmachowi, bo ona się wstydzi wymówić tytułu. Na pierwszy rzut ucha - "okeeeeej, niezłe". Ale grało tak, że zostało moją piosenką roku.
"Radioactive" najlepiej słuchać właśnie przez słuchawki lub głośno na względnie dobrym sprzęcie. Tak, aby od razu wdzierało się do głowy, do mózgu. Nie polecam natomiast słuchania z równoległym oglądaniem teledysku - on bowiem przypomina raczej charytatywną wizytę w Afryce. Machamy do kamery, gramy w piłkę, razem śpiewamy. W teorii ma być to chór gospel, więc babcia Followill powinna być zadowolona - "Nie pójdziemy do piekła tak szybko, jak jej się wydaje", twierdzi Nathan Followill. Generalnie: o-o. "New Musical Express" podśmiechuje się pod nosem.
Coś mi się jednak zdaje, że w tym roku o tytule najważniejszego utworu zadecyduje humor, hormon, nastrój i impuls. Taki nadmiar bodźców nie pozwala mi rozsądnie myśleć.

piątek, 17 września 2010

Tym razem wiktoriańska dama


Nowa płyta mojej najulubieńszej Polly Jean Harvey już w lutym przyszłego roku. To już tylko pięć miesięcy oczekiwania! Czyli znów będzie na co czekać. "To dzieło będzie zupełnie inne od tego, co się obecnie ukazuje", powiedział o albumie Mick Harvey (zbieżność nazwisk przypadkowa).
Ba, każda płyta Harvey jest inna. Inna od poprzednich płyt artystki oraz inna od nagrań współczesnych i ówczesnych wokalistek. Według mnie to klasa sama w sobie przekraczać dotychczasowe osiągnięcia i nagrywać takie płyty, których nikt by się nie spodziewał. W muzycznym świecie to rzadkość. Poza tym na każdym albumie czuć, że to jednak PJ. Nie można jej zarzucić sprzedania się. Ona nie jest Metallicą.
A kobieta zmienną jest, tak?
Rok 2011 to czas najwyższy na nowe dokonania. "White Chalk" ukazała się już ponad trzy i pół roku temu. Płyty z Johnem Parishem ("A Woman a Man Walked By") nie liczę. To osobny rozdział.
Może więc tym razem kilka słów o "White Chalk".
Ósmy album PJ utwierdził mnie w przekonaniu, że najcudowniejsza muzyka rodzi się w mękach psycho-fizycznej egzystencji na najlepszym z możliwych światów. Tak naprawdę to, co negatywne i pesymistyczne napędza twórczość artysty. Kiedyś w "Machinie" Anna Gacek napisała, że to, co znalazło się na tym krążku to "rosyjska melancholia z drużyną dusz miotanych wiatrem po stepie". Sformułowanie tyle pretensjonalne, co szalenie trafne.
"White Chalk" to płyta bardzo ascetyczna, minimalistyczna, oszczędna; zbudowana głównie na dźwiękach pianina. Osiągnięty jakby resztką sił. Pianino zdeterminowało nastrój. Wszystko to nieuchronnie kojarzy się ze smutkiem. Tym razem po głosie trudno byłoby poznać czyja to płyta. Takiej Polly świat dotąd nie znał. Zniknęła zadziorność, gniew, pretensje do świata. Została muzyczna pustynia. Ale jakże piękna pustynia.
Do tego mało rozbudowana oprawa graficzna i pojedynczy kartonik zamiast książeczki. Zostawcie mnie, dam wam tylko ile, ile sama zechcę, mówi Harvey. Nagle przestała być obywatelką świata, mieszkanką kosmopolitycznego świata Artystów, przestała być świadomą swojej kobiecości silną babką. Pojawiła się mała, drobna, skulona w sobie dziewczynka. Wiktoriańska dama lub infantka z obrazu Velazqueza - samotna i zagubiona.
Jeśli otwierający płytę "The Devil" mógłby pojawić się na "Is This Desire?", to "Grow, Grow, Grow", "To Talk To You" znajdują miejsce tylko tu - pośród towarzystwa innych, nostalgicznych arcydziełek o miłości, tęsknocie, dzieciństwie i relacjach międzyludzkich. Gdzie podziała się bezkompromisowość "Uh Huh Her"? Gdzie podziała się siła i radość "Stories From the City, Stories From the Sea"? Gdzie są teraz Angelene, Joy, Elise i ekshibicjonistka Sheela?
"White Chalk" jest perfekcyjnie melancholijna. Pojawiła się, gdy w naszym kraju zaczynało robić się smutno, zimno, szaro i źle. W sam raz. Muzyka jesieni; deszczu i słońca; sprawdzająca się w każdych warunkach pogodowo-nastrajowych. Muzyka, która wciąga, oplata i nie odpuszcza. Muzyka prosto z trzewi.
Kto tak pięknie potrafiłby zapytać: "czy mi wybaczysz?" ("Broken Harp") lub wyznać: "jestem tak samotna" ("To Talk To You"). Tylko Polly. Czegokolwiek się nie dotnie, jakiegokolwiek tematu nie podejmie, natychmiast zamienia go w złoto. I wtóruje jej w tym producencki duet marzeń: John Parish i Flood, urzeczeni tą skromnością i prostotą.
Co ciekawe, płyta nie drażni i nie przytłacza smutkiem, nie dotyka tych najczulszych strun. Jest raczej jak rozmowa z przyjaciółką, z która dzielimy podobne doświadczenia; z przyjaciółką, która wysłucha i ze zrozumieniem pokiwa głową.

niedziela, 12 września 2010

A więc co jest tak wspaniałego w naprawdę głębokich myślach?


Potrzebuję ognia, rudej filozofii. Potrzebuję Tori Amos.
Paulina kiedyś słuchała jej tylko wtedy, gdy to, co damskie i męskie niekoniecznie jest w stanie połączyć się w jedną, harmonijną całość. Ja słucham kiedy świat wydaje mi się nie taki. Ona poprawia mi humor. Przede wszystkim pokazuje, że bycie kobietą nie jest takie straszne, jak się czasami wydaje, a nawet może być piękne. Z całym bagażem doświadczeń, z całym myśleniem wstecz i do przodu, humorami i hormonami. Ona jest dla mnie ideałem nieskrępowanej kobiecości. You're just an empty cage girl if kill the bird. Codzienne krzyżowanie siebie nie ma sensu. Życie jest na to za krótkie. Kiedy jej słucham - wierzę. Czyli tylko czasami. "I miałam złamane serce, nie z powodu tego człowieka, ale z powodu samej siebie. Miałam złamane serce, ponieważ nie umiałam żyć w swoim ciele, w którym ciągle nie czułam się spełniona" (*).
Tori nauczyła mnie jeszcze jednego: "nie możesz zmienić czegoś, co było, bo nie wiesz czym byłoby to drugie". Niesłychanie brzmi to w ustach osoby, która przeżyła piekło na ziemi. Ale potrafiła się też z niego wydobyć. Przez to jest bliższa nam wszystkim. Ona także wypłakała dziesięć tysięcy oceanów.
Ona pokazuje też czym jest solidarność kobiet - coś, czego zdecydowanie nam teraz potrzeba. Widać to dobrze na koncertach Tori Amos. Nawet w teledysku do "Bliss" widać, że słuchają jej wszyscy: młode dziewczynki z kucykami oraz zakolczykowane buntowniczki. Tori pokazuje, że nawet lekko chwiejna w posadach pani z Benedyktyńskiej w spódnicy do połowy łydki, białej bluzce, skarpetkach oraz złotych butach i księżniczkowej koronie na głowie jest pełnoprawną kobietą.
Dzięki Tori Amos chciałam kiedyś grać na fortepianie. Może nawet w tak erotyczny sposób jak ona w teledysku do "Crucify".
Na swoich ostatnich płytach Amos nieco się gubi, zjada własny ogon. Przyjemnie się ich słucha, nie można mieć im nic do zarzucenia. Może jedynie poza tym, że nie ma na nich utworów zupełnie wyjątkowych, takich, które na zawsze zapiszą się w naszych głowach i sercach.
Moja ulubiona płyta? Chyba dwupłytowa "To Venus and Back" z września 1999 roku. Z wspomnianym niesamowitym "Bliss", hipnotycznymi "Suede" i "Juarez". Wtedy to była nowa Tori, z dużą ilością elektronicznych smaczków. Programowaniem zajął się Andy Gray. Drugi krążek to album koncertowy podsumowujący trasę z roku 1998.
Tego mi właśnie dzisiaj potrzeba: nieskrępowanej niczym ekspresji, poczucia nieograniczonych możliwości, szczerości pomiędzy ludźmi (też pomiędzy Artystą a Słuchaczem) i cichego, nienazwanego porozumienia. "Wyzwala się we mnie współczucie dla ludzi pokrzywdzonych", mówi Tori. I to słychać. Mam nadzieję spełnić kiedyś marzenie - być na jej koncercie i doświadczyć tego na żywo.
Dziwna mała dziewczynka. Tak jak my wszystkie. Dokąd idziesz?
Może ten dzień nie należy do kategorii "najlepszy na świecie", ale ja i moja Brzuchata kobiecość mamy ochotę na podbój świata uśmiechem.

(*) Wszystkie cytaty pochodzą z książki Piotra Kaczkowskiego "Przy mikrofonie", wyd. Prószyński i S-ka.

czwartek, 9 września 2010

O blondyn(k)ach w radiu

Radio gra u mnie od rana do nocy. Radio "Trójka". Czasami tylko w drodze do pracy słucham Eski Rock - wtedy siłą rzeczy idę szybciej. Radio jest moim podstawowym źródłem informacji o świecie, a przede wszystkim o muzyce.
A więc dziś o dwóch zaskoczeniach, jakie czyhały na mnie w eterze.

Robert Plant "Silver Rider" z nowej płyty "Band of Joy". Wow! Do tej pory słyszałam z tego albumu tylko promujący go "Angel Dance". Ale jeśli cała płyta jest taka jak te dwa utwory, to... chylę czoła. Plant młodzieniaszkiem nie jest, ale fantastycznie się trzyma i co ważniejsze, nagrywa świetne płyty. Zeppelinem to nie pachnie, a jednak urzeka i porywa.
Czy muszę dodawać, że kiedy byłam małym chłopcem chciałam być Robertem Plantem? We wspomnianym już w poście o Kula Shaker numerze miesięcznika "XL" z maja 1999 roku był tez spory artykuł o Led Zeppelin... Wspaniałe to były czasy kiedy było jeszcze było co odkrywać w muzyce...

Anouk "For Bitter and for Worse". Na początku myślałam, że to nagranie Alison Moyet. Niski, przejmujący głos. Potem - że to mniej histeryczna Shakira. A jeśli "Trójka" gra Shakirę, a mnie się to podoba to znaczy, że musi być coś nie tak. A utwór porywający, przejmujący, z dużym rozmachem. Po wybrzmieniu ostatnich dźwięków wyszło szydło z worka. To Anouk, najbardziej znana (obok Focus, The Legendary Pink Dots, Clan of Xymox, The Gathering i Within Temptation... jeszcze ktoś?) holenderska artystka. Głos jak dzwon. W Holandii jej "Nobody's Wife" przez długi czas był na pierwszym miejscu tamtejszego topu wszech czasów. Nagrywa melodyjne, pop-rockowe utwory i jest gwiazdą. Nawet w małym kraju się da...
Nagrała siedem albumów studyjnych, wydała jeden koncertowy i jeden z utworami wcześniej niepublikowanymi. Szkoda, że tak rzadko można usłyszeć jej piosenki w radiu.

niedziela, 5 września 2010

Smyczkiem po elektrycznej

...czyli rzecz o koncertach zespołów rockowych z towarzyszeniem orkiestr symfonicznych.
Uwielbiam, uwielbiam, uwielbiam!
Przede wszystkim "S&M" Metalliki. Tak, temat wyświechtany i przegadany na wszystkie strony. A mi się podoba. Każdy z utworów zawartych na tej płycie, choć już dobrze znany od lat, jest wyjątkowy. Z towarzyszeniem orkiestry zyskuje na mocy, której już przedtem miał sporo. Moim faworytem od lat są "Bleeding Me" i "Outlaw Torn". Zupełnie niesamowite.
Wydaje mi się też, że rockowy kawałek z towarzyszeniem całej orkiestry, czy to z Warszawy, czy z samego San Fransisco jest jakby bardziej szlachetny. To musi być fanatstyczne uczucie słyszeć, jak dzielna skrzypaczka z renomowanej orkiestry gra twój, w pierwotnej wersji, metalowy utwór. Może też nadanie takiego klasycznego rysu wrzeszczącym gitarom jest pewną formą ich złagodzenia? Przy co łagodniejszych kawałkach moja mama mówi, że jej się podoba, a dopiero potem pyta co to. Przeważnie jest odwrotnie.
Zawsze marzyłam, żeby mieć choć trochę talentu muzycznego. Skoro nie umiem śpiewać, to może chociaż gra na fortepianie? Cóż, to nie jest takie proste jak wiadomo. Ale jakże fajnie byłoby tak sobie grać "For Whom the Bell Tolls"...
Muzyki klasycznej nie potrafię słuchać. Nie lubię i nie chcę lubić. Wolę ostrzejsze kawałki. Już nie przekonuje mnie nawet, że Rachmaninow napisał wszystkie swoje utwory w tonacji durowej, czyli tej smutniejszej, czyli tej lepszej (dla moich melancholijnych uszu). Co innego fuzja orkiestry z rockiem. Chociaż oczywiście wiem, że muzyka klasyczna i grana przez muzyków klasycznie wyksztalconych to nie to samo.
Moc, siła, potęga, przestrzeń - takie określenia przychodzą mi na myśl. "S&M", "Black Symphony" Within Temptation, "Elect the Dead Symphony" Serja Tankiana... Jestem bardzo ciekawa płyty z koncertem rockowo-symfonicznym Comy. Pomysleć, że kiedyś dałabym się pokroić za ten zespół, a teraz nawet nie mogę go słuchać w większych ilościach. Ale ciekawa jestem - bo może orkiestra ucięła trochę tej dziwnej, przerośniętej formy, w jaką obrosła Coma.
Niestety, po Metallice coraz więcej zespołów na fali sukcesów poszło w tę symfoniczną, szlachetną stronę. Nawet nasz Perfect. I Sting. I pewnie tak "eksperymentowawały" tuziny innych, o których nie pamiętam... Taki sam los spotkał także (i także niestety) moją jeszcze bardziej ulubioną formę muzyki rockowej - koncerty unplugged. Ale o tym innym razem.
Póki co pomoshuję trochę przy "Black Symphony". Po co wpuszczać do Brzucha tylko Mozarta, skoro można połaczyć przyjemne z pożytecznym?

piątek, 3 września 2010

Peter Pan is dead


"Świat jest ciekawszy niż dziesięć lat temu: masowa komunikacja, wojna, śmiesznie wąskie dżinsy" powiedział Crispian Mills i nagrał nową płytę, "Pilgrim's Progress". Nową, dopiero czwartą płytę swojego zespołu, Kula Shaker. Dopiero, bo zespół istnieje już 15 lat...
Zaczęło się od albumu "K" w 1996 roku. Piekielnie mocny debiut, w rodzimej Wielkiej Brytanii obwołany od razu płytą roku. Staromodnie psychodeliczne brzmienie i fascynacja wisznuizmem, z której narodził się cały album, najwyraźniej swoje odzwierciedlenie w utworze "Tattva". Słyszałam go po raz pierwszy w 1998 roku, w niemieckiej telewizji muzycznej. Spadłam z krzesła. I kupiłam całe "K". To był chyba jedyny przypadek, kiedy kupiłam album nie znając większości jego zawartości.
Rok 1999 przyniósł "Peasants, Pigs & Astronauts". Krytycy kręcili nosami. Ja w majowym numerze miesięcznika "XL" poświęconemu muzyce brytyjskiej wpatrywałam się w zdjęcie zespołu i wczytywałam w krótki, za krótki, wywiad.
Dziś możemy słuchać już czwartego albumu Kula Shaker. O trzecim, "Strange Folk" z 2007 roku, nie wspominam, ponieważ nic o nim nie wiem. Nawet nie wiedziałam, że się ukazał. Przemknął niezauważony, także dla moich uszu.
Gdzieś po drodze zespół zdołał się jeszcze rozpaść i zmienić skład.
"Pilgrim's Progress" znam już na wylot. Jest re-we-la-cyj-ny! Promujący go "Peter Pan R.I.P." jest najczęściej nuconą przeze mnie piosenką od powrotu z wakacji. Delikatny, wyciszony, z pięknie grającymi instrumentami smyczkowymi. "Ophelia" i "Cavalry" nawiązują do modnych ostatnio brzmień folkowych czy też innego new acoustic movement. Ten pierwszy zawiera w sobie beatelsowską dawkę psychodelii, drugi - nieprzygnębiającą dawkę melancholii, takiej jak lubię najbardziej. Do tupania nogą zachęca "Modern Blues". A i tytuł mówi sam za siebie. Kula Shaker tym razem nasłuchali się muzyki epoki dzieci-kwiatów. Wystarczy posłuchać chociażby właśnie "Modern Blues" czy "Only Love". Z drugiej strony "Ruby" i "Barbara Ella" cofają nas jeszcze głębiej - do czasów słodkich piosenek o miłości. "All Dressed Up" od razu zapada w pamięć. W "Figure it Out" chyba po raz pierwszy od początku płyty pojawia się element orientalny w postaci sitaru. Moje pierwsze, bardzo spontaniczne skojarzenie: "Tomorrow Never Knows" The Beatles. A dalej mamy instrumentalny "When a Brave Needs a Maid", który pobrzmiewa echem muzyki rdzennych Indian, smutny "To Wait Till I Come" oraz rozleniwiony "Winter's Call".
Crispiana Millsa nadgryzł ząb czasu, już nie jest tym samym uroczo rozbrykanym chłopcem. Ale to przecież nie najważniejsze. Dojrzał, a wraz z nim jego muzyka. Trudno się spodziewać kolejnego szaleństwa, jak w Deep Purplowym "Hush", choć niektórzy by pewnie tego oczekiwali. Czasami to dobrze, że pewne rzeczy już nigdy nie będą takie same.
Płyta roku? Możliwe.

wtorek, 31 sierpnia 2010

WTF?!

...że tak powiem. Ładniej wygląda ten skrót na papierze (podpatrzyłam w pewnym lifestyle'owym miesięczniku) niż wypowiedziany w całości. Dziś odnoszę go do wiadomości i nowości muzycznych jakie czekały na mnie po powrocie z wakacji. Tych fajnych i tych mniej.
Carlos Santana rozmienia się na drobne i zjada własny ogon grając, oczywiście w towarzystwie innych gwiazd, klasyczne rockowe przeboje na swojej nowej płycie. Jakby sam nie był klasyką rocka... Na pierwszy ogień rzucono beatelsowską "While My Guitar Gently Weeps". Śpiewa india.arie, akompaniuje Yo-Yo Ma. Czterdzieści dwa lata temu na gitarze grał Eric Clapton, przyjaciel George'a Harrisona, kompozytora utworu, który następnie odbił mu żonę. Tak więc uwaga.
"Trójka" o 10 rano gra Anathemę. Anathema co prawda już nie ta sama co kiedyś, ale chodzi o zasadę. A zasady są po to, żeby je łamać. Podoba mi się to!
Radio gra też Johna Illsley'a z gościnnym udziałem Marka Knopflera. "Only Time Will Tell" bardzo, bardzo ładną piosenką jest. Tylko dlaczego tak bardzo przypomina "I Want To Know What Love Is" Foreginer? Czy naprawdę wszystko w muzyce już było? A może to świadome nawiązanie do lat 80.? Coraz więcej ich dookoła.
Wystarczy posłuchać jednej z ostatnich rewelacji roku - Hurts. Tak mi się wydaje, że to objawienie, bo wyżej wspomniany lifestyle'owy miesięcznik już w styczniu pisał, że "ci młodzieńcy są skazani na sukces", a ich "eleganckiemu popowi nie można się oprzeć". Moi nieliczni znajomi na facebooku zaznaczali, że "lubi: Hurts". Nie wiem tylko gdzie tak naprawdę można ich usłyszeć. W radiu, na parkiecie? Kiedy zobaczyłam, że "Wonderful Life" znajduje się w zestawie do głosowania na Listę Przebojów "Trójki", postanowiłam sama sprawdzić, co takiego jest na rzeczy, że Jedyne Słuszne (dla mnie) radio się tym zainteresowało. Sam tytuł utworu też jest, nie powiem, zachęcający.
Ejtisy, ejtisy wróciły! Kto włączył wehikuł czasu? Nieważne, czy to miłość do muzyki czasów, kiedy faceci z Hurts mieli pewnie po kilka lat czy chwyt marketingowy - to jest świetne! I to nie tyle sama piosenka, choć też zgrabna i wpadająca w ucho, co ta cała otoczka i wystylizowanie. Lekko kiczowate, ale ujmujące. I w technologii HD. Dziś Simon LeBon nie musi wstydzić się tego, jak kiedyś wyglądał.
A wielbicielom ejtisów i ówczesnej mody polecam film "Informers" (reż. Gregor Jordan) z Micky Rourkem, Kim Basinger, Billym Bobem Thorntonem i... Chrisem Isaakiem. A postać Bryana Metro to kwintesencja lat 80.
I na koniec największe WTF?! - Bydgoszcz Hit Festival i wybrane tam przeboje lata. Hitem polskim została piosenka "Volveremos" zespołu Volver, zagranicznym natomiast "Helele" Safri Duo. Tylko nazwa Safri Duo kiedyś obiła mi się o uszy, ale nie jestem w stanie wymienić jakiegokolwiek tytułu piosenki. I chyba wcale nie jest mi z tego powodu przykro.
Z jednego znanego mi nazwiska członka jury, które hity wybierało, wnioskuję, że Bydgoszcz Hit Festival jest skoligacony z Radiem Eska. Fajnie więc wiedzieć, gdzie hit można usłyszeć. Nie chcę marudzić, ale kiedyś to były hity lata - wylewały się zewsząd. Chcąc nie chcąc znało się je. A może ja się wcale nie znam na muzyce i na dodatek przystawiam ucho nie tam gdzie trzeba? Bo skoro po raz pierwszy słyszę o takich wykonawcach jak: Video, Kalwi & Remi, Five Colors, The Pupils, Robert M, Volver oraz o większości uczestników konkursu na hit zagraniczny, to coś musi być nie tak. Ze mną czy z nimi?

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Pocztówka z Ciepłych Krajów

Już sześć lat temu pojecie "wakacje" straciło dla mnie cały swój sens i dawny urok. Nie zaznałam trzech miesięcy studenckich wakacji, bo co to za wakacje, kiedy trzeba pracować. Na moim miejscu bardziej odpowiednie jest brzydkie słowo "urlop". Brzydkie, ale ładne. Postanowiliśmy się tym razem niczym nie przejmować i o niczym nie myśleć. Zdaliśmy się na uśmiech losu i profesjonalne ręce. Sama frajda i pełna bumelka.
Choć cisza, czytaj: gwar basenu/ plaży/ deptaku też bywa przyjemna, szczególnie w tym wyjątkowym czasie, nie wyłączyłam uszu podatnych na muzykę. Niewiele jednak przez te dwa tygodnie usłyszałam. Plaża co kilkadziesiąt metrów dudniła ścieżką dźwiękową pobliskiej knajpy. Było to coś w stylu Pewnej Stacji, której nazwy nie wymienię - od "hitów" do tańczenia po Nickelback. Na tyle znośnie, żeby ułożyć się na tyle daleko, by dolatywały jedynie strzępy.
Wolałam sama mimo wszystko zapewnić sobie muzyczne tło wypoczynku. Odbiornika radiowego w hotelu nie uświadczyłam. Zastąpił go telewizor, który nadawał "Amercian Idol" (czy pani w jury to Paula Abdul coraz bardziej przypominająca śp. Michaela Jacksona?). W polskich ośrodkach wczasowych zawsze było radio, a dla żądnych telewizji była specjalna sala. Cóż, you can't always get what you want. Niezrażona, założyłam słuchawki podpięte do telefonu komórkowego i rozpoczęłam szukanie greckich stacji radiowych. W połowie z nich cały czas coś mówili w zupełnie niezrozumiałym języku. Druga połowa obfitowała w lekkie, łatwe i niekoniecznie przyjemne przeboje. Co dwie, trzy godziny litania wakacyjnych przebojów rozpoczynała się od nowa. O ile pop-rockowe, gładkie amerykańskie produkcje typu Scouting for Girls jestem w stanie znieść, o tyle roztańczona wersja "Unforgiven" Metalliki ani trochę mnie nie przekonuje. Kiedy usłyszałam ją drugi raz słuchawki i funkcja "radio" odeszły w zapomnienie. Szczęśliwy P., który wgrał sobie MP3-ki...
Jaki artysta najbardziej kojarzy się nam z Grecją? Eleni. Demis Roussos. Bezrefleksyjną odpowiedź "Grek Zorba" też zaliczamy. Ale oto w czasie długiej podróży autokarem nasza przewodniczka włącza... Maję Sikorowską. O, cudzie. Ciepły, damski głos. Zero folkloru. Fajnie. Pół Polka, pół Greczynka, prosto z Krakowa/ Salonik. Na nieszczęście po trzech piosenkach odebrano jej głos.
Dwa dni później na pirackim statku zorganizowana zabawa dla dzieci. Co gra Pan Z Klawiszem? "Careless Whisper" George'a Michaela. Dobrze, że nikt nie próbował śpiewać. W drodze powrotnej pokaz tradycyjnych greckich tańców, oczywiście przy akompaniamencie tradycyjnej muzyki na pół żywo. Zawsze to coś interesującego i egzotycznego, ale nie, nie da się. Nie da się dopchać, żeby cokolwiek zobaczyć. "Zorba" na bis. Nie mogło być inaczej. Dla turystów wszystko. Powrót do domu to zdecydowanie muzyczna ulga...

czwartek, 5 sierpnia 2010

Tylko papierowy kubek nie ma zmartwień


Jak oni to zrobili? Jak nagrali płytę? Razem, ale osobno? Czyli to jednak możliwe, że mimo intymnego poturbowania, mimo ran, zadrapań i zmartwień można jednak razem pracować?
Piszę oczywiście o Markecie Irglovej i Glenie Hansardzie. Pod wpływem chwili (zawsze się tak tłumaczę) w ubiegłym tygodniu kupiłam "Strict Joy". Dziwny tytuł w stosunku do zawartości płyty. Bo płyta jest raczej smutna i o smutnych sprawach opowiada, choć, jak rozumiem, tytuł odnosi się do wiersza Jamesa Stephensa.
Co czują Hansard i Irglova, gdy razem na scenie śpiewają gorzkie słowa "The Rain"? Czy w imię sztuki można obejść dookoła uczucia? Zapomnieć o nich? OK, we're not what I promised you we would become/ But maybe it's a question of how much you'd really want... Na okładce oni, odwróceni do siebie plecami, patrzący gdzieś w dal.
"Strict Joy" jest cichsza, delikatniejsza niż "Once". W głosach nie ma radości, czasami słychać jedynie nadzieję. To album bardzo dojrzały, co wymusiły chyba wspólne przeżycia dwójki głównych postaci. Nie ma tu drugiego "Falling Slowly". Do miana przeboju pretenduje jedynie "Low Rising" (genialny teledysk!). "High Horses", które tak pięknie się rozwija z początku, przechodzi potem w quasi-improwizację, co wcale nie jest zarzutem - ale przebojowości ujmuje.
Oj, kameralna to płyta; najgłośniej gra "Feeling the Pull". Moimi faworytami są utwory napisane przez Irglovą: "Fantasy Man" (we współpracy z Hansardem) i "I Have Loved You Wrong". Nasłuchaliśmy się Cat Power? Mmmm. Taki smutek i melancholia przemawiają do mnie najbardziej. W "Fantasy Man" padają słowa: The story of two lovers/ Who danced both edges of the knife... Za nimi w rankingu znajduje się "Back Broke". Piękny, nasycony smaczkami skrzypiec i fortepianu, wymruczany wręcz przez Glana Hansarda. "Przecież to jasne, nadal mnie pragniesz", "nasze przeprosiny są coraz bliżej", śpiewa. Nadzieja jest, będzie zawsze. You're the only thing/ That really counts - taka deklaracja pada w "Two Tongues". W końcu tylko papierowy kubek nie ma zmartwień...
Całość "Strict Joy" tworzy ładną, ale trudną całość. Bardzo jesienną. Im dłużej się jej słucha, tym bardziej wciąga.
Do koncertu jeszcze 79 dni, bilety od dawna czekają w szufladzie. Nie możemy się doczekać.

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Cztery piosenki o miłości

Chciałabym, żeby każda miłość była szczęśliwa, żeby każdy mógł znaleźć tę/tego jedyną/jedynego od razu. Znam jedną osobę, której się to udało. Pozostałym pozostaje szukanie, czekanie, sprawdzanie siebie nawzajem. Dziś dowiedziałam się, że moja przyjaciółka się zaręczyła. Wspaniała wiadomość! Kolejne dwie szczęśliwe osoby na tym świecie. Jednak na razie to chyba tajemnica, więc ciii...
Słuchamy z Małą wielu dźwięków w ciągu dnia. Kilka dni temu zaserwowałyśmy sobie zestaw właśnie piosenek o miłości. Wtedy były trzy. Dziś (po raz kolejny) zauroczyła mnie jeszcze jedna. Cztery piosenki, które jako pierwsze przychodzą mi na myśl. W zdecydowanej większości powstały niedawno, ale to oczywiście o niczym nie świadczy. Cztery zupełnie niesamowite utwory, każdy inny. Część smutna, część jeszcze smutniejsza. Ja już chyba tak mam. Marek Niedźwiecki mówił o smutnym radio "Miś", które gra więcej smutnych piosenek, niż jesteście w stanie znieść...
Miłość czasami tez jest smutna. I trudna. I ślepa.

"Love is Blindness" U2. Płyta "Achtung Baby", rok 1991. Każdy dźwięk tego utworu jest doskonały. Ciarki za każdym razem przechodzą mi po plecach. Niezależnie od spekulacji fanów na temat genezy tego utworu, dla mnie to piosenka o miłości. Tylko i wyłącznie. Love is blindness I don't want to see... I za każdym razem wpadamy w tę studnię bez dna, umieramy, gdy się nie uda. Bez ostrzeżenia.

"This Will Make You Love Again" IAMX. Płyta "The Alternative", rok 2006. Słodko-gorzkie wspomnienia. Wakacje 2007 roku. And if I have to switch the lights off, I want to switch them off with you. Wszystko wydawało się być tak naturalne. Wszystko zmierzało do happy endu. Początkowo była dla mnie piosenką szczęścia - po dziwnych damsko-męskich czasach wydawało mi się, że jednak można tak normalnie, bez zaborczości... "This Will Make You Love Again" było nadzieją. Płonną. Po kilku miesiącach znów mogłam jej słuchać. Znów była zwiastunem Nowego. Tym razem tego jedynego.

"Crazy Love" Marianne Faithfull. Płyta "Before the Poison", rok 2005. Nieodpowiedzialna Kobieta Po Przejściach. Taki utwór dla niej mógł napisać tylko Nick Cave, choć słowa napisała sama Faithfull. Słowa gorzkie. W sam raz na jesień 2007 roku. "Trójka" wyczuwała chyba mój podły nastrój, bo nigdy wcześniej ani nigdy później nie słyszałam tego utworu tyle razy w radiu, co oznacza dwa razy na trzy miesiące. Dla mnie wystarczająco dużo, by przekonać mnie jeszcze raz, że miłość jest głupia i ślepa... But I know somehow you'll find me... W ustach Marianne Faithfull akurat ten wers brzmi niesamowicie wiarygodnie. Wierzyłam, wierzyłam, wierzyłam razem z nią. Moje ówczesne modlitwy nie zostały wysłuchane. Dobrze się złożyło.

"If You Want Me" Marketa Irglova. Ścieżka dźwiękowa do filmu "Once", rok 2007. Z tym utworem także nie mam osobistych skojarzeń. To po prostu kolejna Piękna Piosenka. Zaśpiewana na dodatek cudownym, anielskim głosem. W filmie Marketa śpiewa go wracając ze sklepu. Niedowierzanie, że miłość może rzeczywiście jednak istnieje. And I'll do what you ask me, if you'll let me be free... I ta nadzieja. Nieustająca.

sobota, 24 lipca 2010

Samograje



Dziś miało być zupełnie o czymś innym. Jednak na fali pisania zniosło mnie na pobliską dziką i mocno zarośniętą gęstymi chaszczami plażę mojego dzieciństwa. Kto z urodzonych w pierwszej połowie dekady lat 80. nie pamięta oglądanego w czarno-białym telewizorze programu ze słowem "świat" w tytule i nadawanych na jego końcu fragmentów pokazów ówczesnej, jakże przedpotopowej mody? Towarzyszyły im dwa (tylko tyle pamiętam) utwory: "Wonderful Life" Blacka i ... No właśnie. Co to było, to drugie? A wokalista zespołu Nell, o którym miałam dziś pisać, w czasie koncertu we wrocławskim "Firleju" w 2007 roku wdrapywał się, śpiewając go, na głośniki ustawione pod sam sufit. W głowie huczy melodia, można nucić pod nosem, ale, co najgorsze, nie pamiętam ani jednego słowa, które padały w tekście. To gorsze niż zmaganie się z hasłem "czy to mi czegoś nie przypomina?". Gugluję. Pokazy mody+piosenki+lata 80. Widać nie tylko ja mam ten problem. Dzięki pomocy i pamięci innych udało się rozwiązać zagadkę. To Fancy. "Flames of Love". No oczywiście, że pasuje do melodii! www.youtube.com - skoro mam, to korzystam. Oooo, tego się nie spodziewałam. Pan Fancy to taka mniej kosmiczna wersja Davida Bowie. Bary, bary, bary! I ta niemiecka ekspresja wokalna. Jak tu mu nie wierzyć... Nie wątpię, Europa wtedy szalała. A Black? Przepraszam, jeśli coś mi umknęło, ale dla mnie to taki one hit wonder. Taki już los niektórych... Kolejny raz obejrzałam teledysk do "Wonderful Life" - jest niezapomniany. Sam Colin Vearncombe przypomina mi nieco Jamesa Deana zmieszanego z moim kuzynem. Czasami tęsknię za czasami, kiedy taka muzykę można było usłyszeć w mediach częściej. Dziś można sobie samemu włączyć, ale to już nie to samo. Na pewno istnieją jeszcze inne covery "Flames of Love", oprócz tego, który grał zespół Nell, ale nie znam i chyba nie chcę znać. Oryginał wystarcza ponad wszystko. Co do "Wonderful Life" uważam, że jest to bardzo wdzięczny temat do przerabiania. Artyści pomyśleli chyba to samo i rynek muzyczny zarzucił nam tak rozbieżne wersje jak ta Tiny Cousins (dzielnie wysłuchałam 40 sekund) i polskiego zespołu Carrion (tak, minuta i trzydzieści sekund wystarczy, akcent i "podkręcanie" końcówek mnie powaliły). Za to zdecydowanie polecam cudownie apatyczną wersję Myslovitz i delikatną, zwiewną Mathildy Santing (kiedy nagrywałam ją z radia, w opisie na kasecie napisałam, co usłyszałam, czyli: Matilda Something...). A kiedy najdzie mnie odwaga cywilna opowiem o swoich przygodach z Al Bano i Rominą Power. Do usłyszenia w latach 80.