wtorek, 7 grudnia 2010

Uczta Rybna




























Złe wieści. Fish przyjeżdża po raz kolejny do Polski, tym razem na osiem koncertów. Bliższe szczegóły nie są jeszcze znane, poza tym, że będzie to raczej druga połowa marca.
Mam nadzieję, że nie przyjedzie do Wrocławia, przynajmniej nie będę żałować, jeśli przez Dorosłe Życie w pakiecie z Obowiązkami nie będę mogła dotrzeć. Ale... stanę na rzęsach, a nuż się uda.
A na razie, na pocieszenie, relacja z wrocławskiego koncertu z 22. października 2007 roku:

Są tacy artyści, którzy są w Polsce kultowi. I są tacy artyści, dla których Polska jest miejscem kultowym. I to nie tylko z powodów artystycznych. Ale o tym potem. Czy to aby na pewno możliwe? Owszem.

Jak dobrowolnie ominąć takie wydarzenie, jakim jest przyjazd Legendy? Legenda co prawda zjawia się u nas dosyć często, ale nigdy jeszcze na taką skalę. Legenda mogłaby przyjechać na dwa, góra pięć koncertów, ale nie - legenda daje ich w naszym kraju raju od razu dziesięć. Słownie: dziesięć. Jeśli każdy był tak znakomity jak ten, na którym dane było być mi zobaczyć, to... Szczerze mówiąc, zazdroszczę muzykom, którzy mają okazję grać tę przepiękną muzykę i słuchać siebie nawzajem. No i słuchać i towarzyszyć Legendzie. Proszę Państwa, Fish.

Trasa, z jaką Ryba objeżdżła świat nosi nazwę "Clutching at Stars" - i łączy tym samym tytuł płyty dawnego zespołu wokalisty, Marillion, z 1987 roku oraz tytuł najnowszej, trzynastej już solowej płyty - "13th Star". Pomysł grania starych utworów zespołu na koncertach w dwudziestą rocznicę ukazania się płyty znany był już u Fisha, choćby z trasy "Return to Childhood" z piosenkami z "Misplaced Childhood".

Przed Legendą we Wrocławiu zagrał zespół Retrospective, który sprytnie wpisał się w estetykę marillionową. Ich muzyka łączyła to, co najlepsze w tzw. progresywnym graniu w ciągu ostatnich trzydziestu lat. Od Yes, Genesis, poprzez oczywiście Marillion, aż do współczesnych - jak choćby Riverside. Ich kompozycje brzmiały równie ciekawie w wersji czysto instrumentalnej, jak i z wokalem. Co ciekawe, wokalem intrygująco grunge'owym; być może nieświadomie Staley'owym z vedderowską manierą. Szkoda tylko, że jako support nie nawiązali publicznością żadnego kontaktu pozamuzycznego - wyłączając jedno "dziękujemy" na koniec. Co nie zmienia faktu, że było interesująco. Klawiszowe smaczki, gitarowe przekomarzania, pulsujący bas i potężna perkusja. To się nazywa trzęsienie ziemi. A potem napięcie już tylko rosło.

Naocznie, empirycznie i komisyjnie zostało stwierdzone, że Legenda w bardzo dobrej formie jest. Uśmiechnięty od ucha do ucha, przytupujący, tańczący. Ubrany w spodnie w prawie szkocką kratę (i prawie nie zawsze robi wielką różnicę) i koszulkę ze znaną z okładki "13th Star" gwiazdą. Otulony chustą i rozanielonymi spojrzeniami fanów.

Teksty oczywiście zostały odśpiewane i to niemal jak rockowe hymny. Świetne zgranie muzyków. Rodzinna atmosfera. Jakbyśmy znali się od zawsze. Proponuję rzeczywiście zrobić wspólnie tę reklamę żubrówki.

Zaczął od "The Story Behind the Wall". Potem "The Circle Line", czyli coś z nowej płyty. A dalej już płynęło samo: "So Fellini", "Sugar Mice", "Make it Happen", "The Perception of Johnny Punter", "Cliche". To, co najlepsze z Rybnych dań.

Niesamowita magia, niesamowity kontakt i przepływ pomiędzy umysłami. Piękne, poruszające fragmenty i rockowa zadziorność. Fish śpiewa całym sobą, każdym nerwem, każdym najczulszym punktem serca i duszy. Dzieli się z nami swoimi doświadczeniami, przeżyciami, wspomnieniami. Warstwę wokalną ubarwia wymownymi gestami i mimiką. Nie mówiąc już o ponadnarodowych opowieściach łączących Polaków i Szkotów. Kto by przypuszczał, że Fish mając 16 lat, kupował w lokalnym sklepiku za 2 funty i 99 pensów żubrówkę? I że do dziś jest jej wielkim fanem? Więc o co innego może ze sceny poprosić barmana? "Six zubrovkas". Bo co poza tym mają wspólnego Polacy i Szkoci? Romantyzm, pasję; wszyscy lubimy się dobrze zabawić i jesteśmy tak samo popieprzeni. Na zdrowie, cheers.

Była tez przechadzka pomiędzy publicznością w czasie "Vigil in a Wilderness of Mirrors", utworu tytułowego z pierwszej solowej płyty artysty. Z jednej strony gest ten koresponduje z tekstem mówiącym o głosie w tłumie, a z drugiej - traktowany jest jako wyraz zaufania.

Kto choć trochę zna biografię Fisha, wie, że bez pochwalenia urody polskich kobiet obyć się nie mogło. Tak, wszystkie czujemy się przez niego kochane. Był też taniec Fish - disco poprzedzony opowieścią o wypadku w bydgoskiej Filharmonii ubiegłego wieczora. Było wspólne klaskanie (tu nie było przebacz; ci, którym się nie chciało zostali bezlitośnie wytknięci palcami) i odśpiewane w typowo polskim stylu "sto lat" oraz skandowane "dziękujemy". Fishowi brakowało uśmiechu, ale też wyraźnie widać było, że mile łechcemy tym jego ego.

Czego chcieć więcej? Ten koncert był jak rytuał przejścia; pomost pomiędzy wiarą a doświadczeniem. Wrocław był szósty w kolejności na mapie koncertowej polski, ale Legendę najwyraźniej ekscytuje ponowne zapoznawanie się ze słuchaczami. Można by się zastanawiać na ile w Artyście o takim dorobku jeszcze pasji i chęci dla rozwrzeszczanych ludzi. Ale nie ma w nim kokieterii ani zakłamania. To jeden z tych wokalistów, dla których każdy występ przed publicznością to akt wiary. Zacytuję raz jeszcze Tomasza Beksińskiego: "Ryba wypłynęła na szerokie wody". I znakomicie się w nich czuje. I spotyka w niej bratnie dusze!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz