poniedziałek, 31 grudnia 2012

Podsumowanie 2012 - płyta roku

Jak pisałam wczoraj, układanie listy płyt sprawiło mi w tym roku większą frajdę, niż układanie listy piosenek. Zawsze było odwrotnie... Niemniej jednak w tym roku lista moich ulubionych płyt 2012 roku ma aż 35 pozycji.
Zaczynamy:

35. Sylvan - Sceneries
34. Hunter - Królestwo
33. Europe - Bag of Bones
32. Piotr Rogucki - 95-2003
31. Rival Sons - Head Down
30. Smashing Pumpkins - Oceania (zaskoczenie nawet dla mnie)
29. Skunk Anansie - Black Traffic (też zaskoczenie - że tak nisko, niestety)
28. Garbage - Not Your Kind of People (zyskuje z każdym kolejnym przesłuchaniem)
27. Richard Hawley - Standing at the Sky's Edge (po wysłuchaniu dwóch pierwszych utworów myślałam, że będę pierwszą trójkę przestawiać, ale jednak nie, to było chwilowe zauroczenie, a i reszta nie tak genialna)
26. Cochise - Back to the Beginning
25. Ultravox - Brilliant
24. Maria Peszek - Jezus Maria Peszek
23. Dead Can Dance - Anastasis
22. Muchy - Chcecicośpowiedzieć
21. Steve Hogarth/ Richard Barbieri - Not the Weapon, but the Hand
20. Snowman - The Best is yet to Come
19. Letters from Silence - No Plain Shortcuts
18. Rush - Clockwork Angels (tego bym nie przypszczała, naprawdę. Geddy Lee zawsze mnie drażnił, podobnie jak Billy Corgan)
17. The Cult - Choice of Weapon (dobra płyta, to i miejsce wysokie)
16. Fiona Apple - The Idler wheel is Wiser...
15. Soulsavers - The Light the Dead See
14. Brad - United WeStand
13. Nell - Dogs and Horses
12. Tindersticks - The Something Rain
11. Hotel Kosmos - Weird Polonia (kto nie zna, koniecznie musi poznać)
10. Band of Skulls - Sweet Sour
9. Glen Hansard - Rhythm and Repose
8. Tres. B - 40 Winks of Courage
7. Archive - With Us Until You're Dead
6. Killing Joke - MMXXII (zmiotło mnie)
5. Patti Smith - Banga
4. Gazpacho - March of Ghosts
3. Marillion - Sounds that Can't Be Made (płyta znacznie zyskała na wartości po koncercie, tak bywa)
2. Soundgraden - King Animal (sentyment)
1. Mark Lanegan Band - Blues Funeral (czyli zaskoczenia nie ma)


I ci, którzy się nie zmieścili:
Peter Hamill - Consequences
Charlotte Gainsbourg - Strange Whisper
Paul McCartney - Kisse on the Bottom
Gotye - Making Mirrors
RPWL - Beyond Man and Time
Ludzie Mili - Odwkurzając świat
A Pale Horse Named Death -
Lee-Leet - Leave it Behind
Alain Johannes - Spark
Rusty Cage - Let the Riffle Fire
All Hail the Crown
Bruce Springsteen - Wrecking Ball
Shinedown - Amarylis
Joan Osborne - Bring it on Home
Paradise Lost - Tragic Idol
The Cranberries - Roses
Quidam - Saiko
Jack White - Blunderbuss
Slash/ Myles Kennedy & The Conspirators - Apocalyptic Love
Noko - Noko
Sined O'Connor - How About I Be Me (And You Be You)?
Happysad - Ciepło/ Zimno
Olivia Anna Livki - The Nam e of the Girl is (Extended) (ledwo uszłam z życiem)
The Vaccines - Come of Age
The Darkness - Hot Cakes
Chris Robinson Brotherhood - Big Moon Ritual
Cat Power - Sun
The Shipyard - We Will Sea
Muse - The 2nd Law
Skubas - Wilczełyko
Swans - The Seer
Alanis Morissette - Havoc and Bright Lights
Hey - Do rycerzy, do szlachty, do mieszczan
Lao Che - Soundtrack
Deftones - Koi No Yokan
Serge Tankian - Harakiri

niedziela, 30 grudnia 2012

Podsumowanie 2012 - utwór roku

A long december minął w tym roku szybciej, niż bym się spodziewała.
Tak więc czas na podsumowanie muzyczne roku. Zaczynam od piosenek, bo w tym roku układanie listy najlepszych według mnie albumów dało mi znacznie więcej frajdy. Stąd utworów tylko 13, a płyt... zobaczycie jutro.

Tam da da dam:
13. Richard Hawley - Standing at the Sky's Edge
12. Florence + the Machine - Breath of life
11. Adele - Skyfall
10. Placebo - B3
9. Skunk Anansie - I Believed in You
8. Glen Hansard - Love, Don't Leave me Waiting
7. Soulsavers - Presence of God
6. Nell - 6 AM
5. Joan Osbourne - The Same Love that Made me Laugh
4. Marillion - Power/ Lucky Man (bo nie mogłam się zdecydować)
3. Soundgarden - Been Away Too Long/ Bones of Birds (na ten moment moje ulubione piosenki na płycie)
2. Gazpacho - Black Lily
1. Mark Lanegan - Gravedigger's Song (zdecydowany faworyt od pierwszego przesłuchania)

niedziela, 9 grudnia 2012

Again


Aż trzy razy w listopadzie dane mi było słyszeć w "Trójce" wyjątkowy utwór - "Again" zespołu Archive. wyjątkowy jest on między innymi ze względu na długość - 16 minut. Niesamowite, kiedyś pięciominutowy utwór w radiu był za długi.
Znamy się z "Again" od 2002 roku, od momentu wydania płyty "You All Look the Same to Me". Już wtedy, dziesięć lat temu, moją uwagę na niego zwrócił kuzyn (którego bym o to w życiu nie podejrzewała), mówiąc, że to "niezły kawałek". a i to chyba za mało powiedziane. W ubiegłorocznym trójkowym "Topie Wszech Czasów" zajął piąte miejsce, i jest to najwyżej notowany utwór z ostatniej dekady.
O jego wyjątkowości świadczy też hipnotyczność, niezwykła transowość i przepiękny, choć zupełnie prosty tekst o odchodzącej miłości. O byciu zawieszonym pomiędzy przeszłością
a przyszłością. Teraźniejszość jest najtrudniejsza.

If I was to walk away from you my love could I laugh again...

Przez ostatnie lata traktowałam "Again" nieco po macoszemu. Owszem, uważałam go za genialny, ale nie poruszał mnie tak bardzo jak w momencie, kiedy ujrzał światło dzienne. Coś znów we mnie drgnęło, gdy trafiłam na to poruszające wykonanie:
http://www.youtube.com/watch?v=NF52fcoIqg4
"Agian" to bez wątpienia największy utwór ostatniej dekady. Kto wie, może nawet dwóch... Mówię tu o wielkości w kategoriach długości utworu, jego monumentalności, znaczeniu, ale także sukcesu komercyjnego. W końcu to najbardziej znany utwór Archive. Ostatnia piosenka z kategorii "wielka", jaka przychodzi mi do głowy to chyba "November Rain" Guns'n'Roses, a to przecież rok 1991.
szesnaście minut, nie da się odejść od radia. Zamknąć oczy i słuchać. Włączyć samemu to nie to samo.
Craig Walker w wywiadzie dla "MiniMaxu" mówił, że zespół nagrywał go w trzech częściach, bo tego wymagała realizacja. "To jeden z tych utworów, który musi być długi, więc dopóki nie osiągnęliśmy szesnastu minut, utwór nie był gotowy". Muzycy niemal wyrzucili go do kosza, ale nieustannie do niego wracali.
Niedługo koniec roku, niedługo kolejny "Top Wszech Czasów". Archive pewnie zabrzmi w ostatniej jego godzinie. Znów.

środa, 5 grudnia 2012

Alive in the superunknown


















Są takie dni, kiedy humor nie dopisuje, ciśnienie jest niskie, kawa nie pomaga. Wtedy najlepszym lekarstwem jest douszne zaaplikowanie sobie płyty "Superunknown" Soundgarden. Głośno. Ten walec zawsze mnie tak przeczołguje, że zaczynam podśpiewywać i powstaję niczym feniks z popiołów. Chris Cornell śpiewa niskim głosem, wszystko gra w dolnych rejestrach, prosto z trzewi. Te dźwięki poruszają te obszary, których w takie dni nie ruszy nic innego.

















A po "Superunknown" włączam nową płytę zespołu - "King Animal". O cudzie, jeszcze kilka lat temu nie podejrzewałabym, że doczekam powrotu mojego najulubieńszego zespołu. Z nowymi utworami! W oryginalnym składzie!
Narobili szumu wydając najpierw "Telephantasm" z największymi przebojami oraz "Live on I-5" z nagraniami koncertowymi. Tak, to już znamy, a przed nami zupełne nowalijki. Bałam się tej płyty, szczególnie po tym jednym solowym albumie Cornella, którego nazwy przez grzeczność i szacunek do jego pozostałej twórczości nie przypomnę. Zapowiedzi muzyków to jedno, ale... Oni zawsze są bezkrytyczni w sprawie swoich najnowszych piosenek. Fani często znoszą je gorzej.
Dobrze, westchnienie, włączam. Czyżby czas się zatrzymał w 1991 roku? W kilku pierwszych utworach mamy te same patenty, co lata temu. Wszystkie s ą zbudowane na tym samym patencie. Ale, ale te odgrzewane kotlety wcale nie smakują gorzej. To wcale nie jest źle, że jest tak samo dużo przejść rytmicznych, dziwnych, nieoczywistych melodii. Czuć tu nawiązania do wcześniejszych dokonań zespołu i to też nie jest zarzut.
Odpowiednia dawka melodyjności i soundgardenowej przebojowości następuje w nieco wolniejszym "Bones of Birds". I to jest chyba mój faworyt w tym zestawie.
Na pewno "King Animal" nie jest płytą łatwą, nie ma tu przebojów na miarę tych, które wypełniły "Superunknown". Po kilku przesłuchaniach, które mam za sobą, nie potrafię jeszcze nic zaśpiewać (poza "Been Away Too Long", które znam z radia). Trzeba jej czasu, częstego głaskania i drapania za uchem.
Nikt teraz nie gra tak jak oni.

środa, 28 listopada 2012

Ian Mosley for president!

Takie hasło można było usłyszeć wczorajszego wieczoru. Nie mówimy 'nie'...
Kolejny piękny wieczór z fantastyczną muzyką za mną. Doczekałam się koncertu Marillion w moim mieście!
Przez własne gapiostwo (które niektórzy nazywają głupotą - zapomniałam biletu, ale na szczęście niedaleko od domu) i splot niezbyt sprzyjających okoliczności (nie odpalił samochód, potem nie przyjechał tramwaj) nie dojechałam na support - Tides From Nebula. Szkoda. Dotarłam w przerwie, dzięki czemu miałam okazję przyjrzeć się marillionowej publiczności - widziałam 10-latków i ludzi po 60-tce. Do tego pod "Orbitą" samochody z rejestracjami z Łodzi, Poznania, Kłodzka, Zgorzelca...
21:02 i zaczyna się. Pojawienie się ledwie zarysowanych sylwetek każdego z muzyków wśród scenicznych dymów i świateł wywołało zrozumiały aplauz publiczności. Steve Hogarth ma na sobie koszulę z pacyfką. Wszystko jasne - "Gaza". Utwór, który powinien być trzęsieniem ziemi, który powinien otwierać oczy. Utwór, w którym natężenie emocji jest chyba największe spośród wszystkich utworów zespołu. Przy słowach: someday surely someone must help us i it just ain't right łzy stawały mi w oczach. Nie spodziewałam się tego po sobie na stare lata. Dramaturgia tego utworu została perfekcyjnie oddana w warstwie muzycznej i wizualnej - w drobnych, prostych gestach, znakach.
Zaraz po monumentalnym początku kolejna bomba - "Warm Wet Circles" z czasów fishowych. Marillion promuje nowy album, więc nie mogło zabraknąć utworów z niego: "Pour my Love", utworu tytułowego z fantastycznym motywem granym na gitarze oczywiście przez Steve'a Rothery oraz singlowego "Power". Zabrakło mi "Lucky Man", wydaje się koncertowego pewniaka, z mocnym, przebojowym refrenem. Cóż, nie można mieć wszystkiego. Gdzieś pomiędzy utworami z "Sounds That Can't Be Made" wybrzmiał "Fantastic Place" oraz "King". Hogarth zapowiedział go jako "utwór o sławie, czyli >>Hotel California<<". Jakież było jego zdziwienie, gdy Rothery zaczął grać główny motyw z tej piosenki! Była też oda do butelki piwa, czyli life's too short for feeling miserable. Podstawowy set zakończył wspaniały "Man of a Thousand Faces". A o bisy nie trzeba było długo prosić. Gdy jako pierwszy został zapowiedziany "Neverland", jeden z moich najulubieńszych utworów Marillion, łzy po raz kolejny napłynęły mi do oczu. W Poznaniu, pięć lat temu, też grali, pomiędzy "Estonia" a "Easter". Wtedy też nad publicznością rozsypały się bibułki - mam jedną, schowaną na pamiątkę. Tak, jestem sentymentalna.
A potem... A potem nastąpiło coś, czego bym się w życiu nie spodziewała: "Keyliegh", "Lavender", "Sugar Mice" i "Ocean Cloud".
Być może kiedyś spełni się moje marzenie i usłyszę na żywo "When I Meet God".

Na koniec zdjęcie okazjonalne. Co prawda z Poznania, ale niewiel odbiegające od rzeczywistości wczorajszego wieczoru.



niedziela, 25 listopada 2012

Płyta na dziś

Ultravox "Brilliant"

Pierwszy od niemal dwudziestu lat studyjny album Ultravox. Pierwsze dźwięki i... czy to czas się zatrzymał? P. pyta, czy to Muse, bo przecież ja lubię takie wzniosłe, patetyczne dźwięki. To prawda, lubię. Ale te pierwsze dźwięki to "Live", najbardziej zapamiętywalny refren tego roku! Niesamowicie chwytliwa i nośna kompozycja. I jest tu takich więcej - jak "Rise", "Satellite" czy utwór tytułowy. Jest też kilka piosenek pachnących nudą, ale ogólnie jest nieźle. W całości "Brilliant" robi wrażenie. I Midziur (kto wie, o co chodzi?) w formie wokalnej jak z czasów "Vienna".
Czas zdecydowanie się zatrzymał.
Płyta nie tylko dla nowych romantyków, ale też dla tych, którzy lubią ambitną muzykę rozrywkową na wysokim poziomie.

czwartek, 22 listopada 2012

Elegantly wasted


Dziś piętnasta rocznica śmierci Michaela Hutchence'a. Powinnam chyba napisać coś mądrego, wzruszającego, do tego z gorliwością neofity - w końcu moje skrajne uwielbienie dla INXS nie ma jeszcze roku... Powinnam napisać, że cały dzień słuchałam muzyki. Ale nie, wyjątkowo nie, bo INXS słucham niemal codziennie.
Wolałabym, żeby śpiewał i żebym mogła pisać o kolejnej fantastycznej płycie, jaką nagrał. Do feralnego roku 1997 nagrał ze swoim zespołem kilka bardzo równych płyt. Moim ulubionym jest chyba "X", zaraz potem "Full Moon, Dirty Hearts" i "Elegantly Wasted". Do tego rewelacyjna płyta solowa, kumulacja smutku, szczy publicznego obnażenia, który wcześniej widać między innymi u Kurta Cobaina i Iana Curtisa.
Gdybym mogła zadać Michaelowi Hutchence'owi jedno pytanie, zapytałabym, jak dziś postrzega siebie sprzed dekad - co myśli o tym punkującym nastolatku, o dziecku epoki, jakim był w latach 80., o gwieździe rocka z lat 90....
Hutch to muzyka i legenda, która wokół niego narosła. Nie jestem zwolennikiem teorii spiskowych, więc uważam, że wybrał śmierć. I to był zdecydowanie akt odwagi.
Czasami czas nie leczy ran.

wtorek, 20 listopada 2012

Bossssss


Słucham płyty "Wrecking Ball" Bossa - Bruce'a Springsteena. Z założenia chyba miało nas zmieść z powierzchni ziemi, bowiem słowa użyte w tytule oznaczają kulę stalową służącą do burzenia. A może na naszych gruzach miał powstać nowy świat? Co poeta miał na myśli? Nie dociekam, gdyż Springsteen nie jest dla mnie na tyle ważnym artystą. Po prost słucham.
I już wiem, co oznacza używany w magazynie "Billboard" termin "the great American rock song". Dla Bossa jak ulał, wszystko jest jasne po wysłuchaniu płyty.
To dobre, mocne rockowe kawałki wypełniają "Wrecking Ball". Ale te chóralne śpiewy, peany na cześć Ameryki do mnie nie przemawiają. Dla mnie brzmi to bardzo, bardzo megalomańsko i na wyrost. Ale Ameryka rządzi się swoimi prawami, których my, przeciętni Europejczycy, pewnie nie rozumiemy. A Springsteen ma na koncie już niejeden album o swoim homeland. Pamiętacie "The Rising" nagrany po wydarzeniach 1. września 2001 roku? Też był patetyczny, poruszający, wzniosły - tylko że wtedy wszyscy byliśmy Amerykanami.
Jednak wszystko to ma jakiś głębszy sens i brzmi znacznie lepiej, gdy w radiu mówią, że amerykańskim artystą roku został Justin Bieber... Bruce Springsteen też ma swoje pięć minut i jest artystą roku magazynu "Uncut".

środa, 7 listopada 2012

Już po wszystkim, pozamiatane


Wow, i po wszystkim. Wczoraj, o 21, na scenę wrocławskiego "Firleja" wyszedł Mark Lanegan i pozamiatał. Spełniło się moje marzenie, nadszedł długo oczekiwany dzień.
Jako suppert miały wystąpić trzej wykonawcy. Lyenn, czyli chłopak z gitarą to Frederic Jaques, basista w zespole Lanegana. Całkiem zgrabne kompozycje, momentami jednak przekombinowane ze względu na dużą ilość zmian tempa, melodii i falset. Dzięki drugiemu wykonawcy, Duke'owi Garwoodowi pokochałam Lyenn. I niech te słowa wystarczą.
Przed samą główną gwiazdą - belgijski Creature with the Atom Brain. Ach, miód na moje uszy. Rozsądnie rozimprowizowani, bluesowi, bujający.
Mark Lanegan Band zaczął od trzęsienia ziemi, czyli od "Gravedigger's Song". Potem między innymi "St.Louis Elegy", "Grey Goes Black", "Riot in my House" - w końcu miał być to koncert promocyjny nowego albumu. Między nowymi utworami te dobrze znane: "Resurrection Song", "Wedding Dress", "Sleep With Me", "Black Rose Way", "One Way Steet", "Hit the City".
Sam Lanegan jest antygiazdą. Przez cały koncert był introwertycznie skupiony, poza kilkoma "thank you very much", słowami o docenianiu tego, że jesteśmy oraz przedstawieniu zespołu nie padło ani jedno słowo. Nie pojawił się cień uśmiechu. Nie pojawił się rock'n'roll. Nie było szaleństwa i to jest mój jedyny zarzut wobec wczorajszego koncertu. Piosenki o wolniejszym tempie też mi jakoś wczoraj zawadzały. Potrzebuję właśnie rock'n'rolla, trzewi, emocji. Dobrze, emocje były, ale stonowane.
Wiem, że Lanegan nigdy nie był zwierzęciem scenicznym, więc może po prostu się czepiam.
stanie za blisko głośnika też pewnie nie wpływało pozytywnie na odbiór całości.
I jeszcze słów kilka o mistrzach drugiego planu: o Bandzie, w końcu słuchaliśmy Mark Lanegan Band. Rock'n'roll jednak pojawił się - w postaci gitarzysty o aparycji Johnny'ego Casha, Stevena Janssensa. Co ten facet wyprawiał! Na drugiej gitarze, a także na klawiszach zagrał Aldo Struyf, człowiek o aparycji młodego Neila Younga i przy okazji wokalista-gitarzysta Creature with the Atom Brain. Na perkusji - kolejny wymiatacz, Jean-Phillipe de Gheest.
Półtorej godziny wspaniałej muzyki. Półtorej godziny cztery metry od legendy, faceta, który współpracował z Queens of the Stone Age, Gregiem Dulli, PJ Harvey, Isobelle Campbell, Laynem Stayley'em. Nie mam prawa narzekać.

czwartek, 25 października 2012

Pastylki




Znów noc. Nadrabiam zaległości, pracuję, uzupełniam; tylko teraz mam czas. Wszystko ze słuchawkami na uszach, inaczej nie umiem. Przeważnie słucham tegorocznych płyt, żeby móc z nich potem ułożyć podsumowanie rocku. Rocka. Nieważne. Są takie dni, kiedy nowe nie wchodzi, kiedy trzeba zagryźć uczucia i myśli czymś dobrze znanym. Ale i tak, od piosenki do piosenki, trafiłam na nowe - na utwory, które znalazły się na "B3EP" Placebo. "B3", "The extra", "I Know You Want to Stop" i "I.K.W.Y.L.".
If I am the extra in the film of my own life
Then who the hell is the director?
Then someone please turn off the camera
And show me how to live
śpiewa Brian Molko w "The Extra". Tekstowo staczamy się po równi pochyłej, słodkie czasy "Battle for the Sun" minęły. Plaster na złamane serca, na dziury w duszy, muzyczne pastylki pocieszenia - nie jesteś sam. Są gitary, fortepiany, syntezatory - jeśli to ma być zapowiedź nowego albumu... Będzie dobrze, bardzo dobrze. Zamknę oczy, posłucham, niech nic nie mąci przyjemności.

piątek, 19 października 2012

Kopniak

Dokładnie wczoraj minęło 25 lat od wydania albumu "Kick" INXS. Numer 1. w Australii, 9. - w Wielkiej Brytanii, 3. - w stanach Zjednoczonych. 11. miejsce na liście najlepszych albumów australijskich (chciałabym poznać motywy dziennikarzy układających tę listę, ale o tym kiedy indziej). Album zawierający nieśmiertelny "Never Tear us Apart", który śpiewają nawet ci, którzy nie wiedzą, kto jest wykonawcą.
Z okazji rocznicy wydawnictwo zostało wznowione i wzbogacone o dodatki specjalne. Całe wydawnictwo liczy sobie cztery dyski, a na nich oprócz standardowego "Kick" (oczywiście zremasterowanego), wersje z singli, strony B, remiksy i dokument. A i piosenki INXS wróciły na antenę "Trójki". Same radości.

czwartek, 18 października 2012

Sen

Rzadko miewam sny muzyczne, częściej filmowe, z udziałem mniej lub bardziej znanych aktorów. Kilka ostatnich nocy pokazało, że mój mózg przestawił zwrotnicę.
Sen 1. Opowiadałam koleżance o piosenkach napisanych do filmów o Jamesie Bondzie. W moim nie okazało się, że przedostatnią nagrał zespół Muse, a ostatnią, jak w rzeczywistości, Adele. I puszczałam jej te utwory, jednak moja głowa nie potrafiła wymyślić, co też Matthew Bellamy mógłby zaprezentować i jej nie słyszałam. Znacznie wyraźniej śpiewała Adele.
Sen 2. Skomponowałam na fortepianie klawiszowy pasaż (efekt wyobrażania sobie poniedziałkowego koncertu Dead Can Dance w Warszawie?), na koncercie zagrała go jakaś dziewczyna. Ukłoniła się i zeszła ze sceny, na jej miejscu usiadł Gavin Rossdale (z mocno podkrążonymi oczami), wziął mikrofon i rozpoczął spotkanie z fanami.

Moja podświadomość mówi: "Skyfall" ci się podoba, nie zaprzeczaj...

środa, 10 października 2012

Tori mówi...

W muzyce jest coś takiego, co przenika przez ściany, mur, który budujemy, także nasze mity, legendy, genetykę. Zdarza się, że przeszywa cię tak jak wiatr, burza, huragan dosłownie zrywający dachy z twojego uporządkowanego sposobu myślenia. Muzyka może kompletnie zmienić Twój świat
Tori Amos

sobota, 6 października 2012

His name is Bond

Najważniejsza, najbardziej pożądana, najczęściej słuchana piosenka ostatnich dni to piosenka przewodnia do filmu "Skyfall" śpiewana przez Adele.
"Skyfall" to 23. część przygód agenta Jej Królewskiej Mości, nazwiska nie przytoczę, i tak wszyscy wiedzą.
James, wiecznie młody, wiecznie piękny i sprawny.
A co takiego pociągającego mają w sobie piosenki z filmów o nim? Romach, epickość, zapadające na zawsze w ucho melodie, orkiestrowe aranżacje, podniosłość. Od szalonego, instrumentalnego "The James Bond Theme" z "Dr. No", przez "Live and Let Die" Paula McCartneya i jego Wingsów, na "Skyfall" kończąc. Wystarczy posłuchać w kolejności chronologicznej wszystkich piosenek towarzyszących - co właśnie czynię.
Jedynym utworem wychylającym się za bardzo z konwencji jest "Die Another Day" Madonny z filmu "Śmierć nadejdzie jutro" z 2002 roku. Trudno tego słuchać, z Jamesem czy bez, z teledyskiem czy jedynie z fonią. Cóż, każda królowa ma swoje fochy. Trochhę też odstaje popowe "For Your Eyes Only" Sheeny Easton i nowo-romantyczne "A View to a Kill" Duran Duran.
Co ciekawe, jedyną artystką, która śpiewała piosenkę do filmu o Bondzie niejeden raz była Shirley Bassey. Jej wykonania można usłyszeć w filmach "Goldfinger", "Diamenty są wieczne" i "Moonraker".
Najwięcej tematów, t w tym "A View to a Kill" (Duran Duran) i "The Living Daylights" (a-ha) skomponował John Barry, pierwszy mąż Jane Birkin.
Hm, byłam przekonana, że "You Know My Name" skomponował wykonawca, czyli Chris Cornell, a tu jak byk napisane, że David Arnold. Ów david skomponował także trzy poprzednie tematy - dla Sheryl Crow, garbage i dla wspomnianej wyżej Madonny. Chyba nieźle mu się oberwało, skoro przy "You Know My Name" wrócił do sprawdzonej formuły.
Piosenki dla Bonda, jak i sam Bond są znakiem czasów. Widać wyraźnie, że utwory śpiewają wykonawcy charakterystyczni dla swoich czasów - najlepszym przykładem tu są choćby Wings, a-ha, czy Duran Duran.
Dla mnie najważniejszymi piosnkami przewodnimi do filmów o najsłynniejszym agencie świata są "Licence to Kill" Gladys Knight, "Goldeneye" Tiny Turner i "Another Way to Die" Jacka White'a i Alicii Keys. Natomiast zupełnie nie potrafię powiedzieć, który Bond wizerunkowo był mi najbliższy. Kiedyś wydawało mi się, że Pierce Brosnan - bo na jego twarzy nie było widać jeszcze tego charakterystycznego znaku czasu, jaki widniał u Seana Connery. Po obejrzeniu "Casino Royale" przekonałam się nawet do Daniela Craiga, choć James nigdy dotąd nie był blondynem. Mam za to swoją ulubioną dziewczynę Bonda, ale nie powiem, która to.
Kto zaśpiewa następny temat przewodni? Gotye ("Somebody That I Used to Know" ma na YouTube 329 598 389 wyświetleń)- o ile utrzyma swoją pozycję?


wtorek, 2 października 2012

Oh, Joshshshshsh...

Przeglądając częściowo zapisany zeszyt, który miał mi służyć za notatnik, znalazłam tekst przepięknej piosenki. "Trójka" grała ją jakieś - sądząc po charakterze pisma i otoczeniu innych piosenek - 10, może 11 lat temu. Ta piosenka to "Listening" Josh Joplin Group. Nazwisko brzmi znajomo, ale muzycznie Joshowi do Janis daleko. Kameralna, smutna - tak ją pamiętam. Szkoda, że nie mogę sobie jej przypomnieć bliżej - mimo ogromu zasobów internetowych, tego utworu akurat nie ma. Szkoda, bo pamietam jedynie linię melodyczną refrenu: I am listening to you, You don't say a word, but you don't have to... Skąd on wie, co kobiecie w duszy gra? Ideał, co? And she lies motionless beneath the ceiling fan
The blades become invisible
and she becomes intransed
No one knows the future and no one cares about the past
But when a star is dying we all cling to what can not last

niedziela, 9 września 2012

Listopad włazi do miast

Jak się spłukać w trzy minuty? Wystarczy kupić trzy bilety na dwa fantastyczne koncerty i trzysta złotych idzie w eter. Bilet pierwszy: Marillion, wiadomo od dawna. Jeszcze nie mam towarzystwa, ale popracuję nad tym. Bilet drugi i trzeci: niespodzianka roku - Mark Lanegan Band we Wrocławiu, 6. listopada, w klubie "Firlej". Towarzystwo mam, męża własnego osobistego, który na wieść, że kupiłam bilety powiedział: "To niedobrze, ale dobrze". Niedobrze, bo się spłukałam. Cóż, najwyżej nie będę jadła kolacji przez dwa miesiące.
A teraz tylko oczekiwanie, chleb mój powszedni. I wałkowanie laneganowego "Blues Funeral", bo genialny.

czwartek, 6 września 2012

Sir Kawałek Cholery

Właśnie przeczytałam tę drugą książkę, o której pisałam przy okazji postu o Monsieur Gainsbourgu. Tę bardziej oczywistą - "Paul. McCartney. Życie" Petera Amesa Carlina.
Jestem ciut rozczarowana. W porównaniu z biografią Johna Lennona - kopalnią wiedzy, tu mamy raczej dość powierzchowny przegląd suchych faktów z życia "tego miłego" Beatlesa. Jak tu zmieścić 70 lat życia na 330 stronach?
dyby ktoś chciał dowiedzieć się czegoś o samym macierzystym zespole, polecam biografię Lennona. Biografia McCartneya tylko jakby uzupełnia wyżej wspomnianą.
Beatlesi Beatlesami, ale co z Paulem?
Jego kariera po największym zespole świata jest prześledzona tez jakby pobieżnie. Niby wszystko jest na swoim miejscu, wszystko się zgadza, autor przytacza daty, fakty, miejsca. Ale czegoś brakuje. Przykład. Byłam ciekawa, jak doszło do współpracy McCartneya z Michaelem Jacksonem - kto był pomysłodawcą duetu, czy znali się wcześniej? A tu nic, Jackson po prostu przyszedł do studia i nagrał z Paulem "Say, Say, Say". Wielka filozofia, nie? Intrygowało mnie też, ile będzie napisane o jego wegetarianizmie i walce o prawa zwierząt. Z książki wynika, że to żona Linda przodowała w tego typu przedsięwzięciach. W końcu Linda to "nowa królowa wegetarianizmu, wydająca bestsellerowe książki kucharskie". Ale oboje "byli działaczami na rzecz ochrony środowiska". I - tak, "wychowali wszystkie dzieci na wegetarian".
Swoją drogą, nie wiedziałam, że Macca ma czwórkę dzieci i jedno przybrane...
Obraz samego Paula, jaki wylania się z książki, jest dość daleki od powszechnych wyobrażeń na jego temat. To on był tym miłym i grzecznym, to on miał najbardziej niewinną twarz w zespole, to on nie wadził nikomu, z nikim się nie kłócił. Jednym słowem, ciepły i zwyczajny był przeciwieństwem naburmuszonego Johna Lennona. A tu - niespodzianka. Z lektury wynika, że Paul był bardzo ambitny i zdeterminowany, by osiągnąć sukces. Był (jest?) perfekcjonistą, który zrobi wszystko, by osiągnąć cel. Do tego był geniuszem w kreowaniu wizerunku własnego i kolegów, genialnym Pr-owcem, który potrafił naprostować każdą wpadkę.
Kiedy czyta się zdania w stylu: George, młodszy braciszek, nigdy nie był wystarczająco wyrafinowany ani spełniony, to... Przyznacie, był fantastycznym kreatorem samego siebie. Kto by się po nim tego spodziewał?
Niemniej jednak, abstrahując od spraw spoza sceny, Paul nadal tworzy, a napisał już w swoim życiu kilka niezłych kawałków. Oglądałam fragment jego występu na uroczystości zamknięcia olimpiady; facet nieźle się trzyma. Co z tego, że farbuje włosy, a i twarz jakaś nieadekwatna do wieku. Głos nadal ten sam, nie do podrobienia.

poniedziałek, 3 września 2012

Kiedy spotkam boga...

Jeśli butelka nie jest rozwiązaniem, dlaczego sprawia, że jest mi tak ciepło?
Jeśli ta dziewczyna nie jest rozwiązaniem, dlaczego było jej tak ciepło?
Jeśli czucie nie jest wyjściem
Dlaczego czuję się tak zmęczony?
Dlaczego czuję się załamany?
Dlaczego czuję się tak wyobcowany?
Dlaczego byłem tak ślepy?
Mam dość uczuć, zrujnowały mi życie
Jeżeli niebezpieczne życie nie jest wyjściem, dlaczego tak wycisza mój umysł?
Jeśli patrzenie wstecz nie jest wyjściem, dlaczego w środku nie jesteśmy nikim innym jak tylko dziećmi?

Dlaczego bogowie tylko obserwują?
Tak wielu z nich przegrało
Cóż to za matka zostawia dziecko pośrodku ulicy?
Sztuczki w ciemności
Cóż to za bóg?

Wczołgałem się do środka siebie
Długą drogą w dół
Napotykając na miny zastawione przez samego siebie
W ciemności zobaczyłem lustro dryfujące w przestrzeni

Kiedy spotkam boga, zapytam ją co sprawia, że płacze, co sprawia, że się śmieje
Czy jest tylko gwiazdami i gazem w kolorze indygo
Czy wie dlaczego miłość nie ma końca
Ale jest ciemnym aniołem - przyjacielem
Powoli oddalającym od siebie kobietę i mężczyznę


Marillion "When I Meet God"

czwartek, 30 sierpnia 2012

Pure evening

Już niemal trzy tygodnie temu w Krakowie odbył się Coke Live Music Festival. Jedną z gwiazd był zespół Placebo. I cóż się porobiło, że na plakatach, które jak na złość wciąż wiszą niezalepione, jako główna atrakcja festiwalu przestawiona jest grupa The Killers? Czy to indie-hipsterski chwyt marketingowy? No dobrze... Nie wiem, ile koncie płyt maja Killersi (choć mam na półce "Day & Age" - dostałam na urodziny trzy lata temu), ale nie wydaje mi się, aby sukces takiego utworu jak "Sombeody Told Me" przyćmiewał wszystkie hity Placebo. No dobrze, dobrze... Nie byłam na dwóch ostatnich koncertach zespołu na P. w Polsce, na tym również nie, i nie wiem do końca, co się dzieje w ich obozie. Wiem, że od czasów "Meds" (6 lat!) nie porywają mnie. Jeśli wracam do tej płyty to po to, by posłuchać "Pierrot the Clown" czy rewelacyjnego duetu z Michaelem Stipem, "Broken Promise". Jeśli wracam do ostatniej płyty, "Battle for the Sun" to w zasadzie tylko do beatelsowskiego "Kings of Medicine". Jakoś wciąż nie moge przekonać się do tej płyty. Wiem, czasy się zmieniają, a i Brian Molko tez nie ten sam. Już nie jest tym samym pokręconym gościem w malej czarnej i o śliwkowych powiekach. To już w sumie dojrzały, stateczny pan. Tylko Stefan nic się nie zmienia.
8. sierpnia widziałam koncert Placebo na Sziget Festival (ha! oczywiście transmisję internetową tegoż). Cóż. Głos nie ten sam. Większość utworów opatulona elektroniką. Wstyd, ale większości nie poznałam po pierwszych taktach. I ręka do góry komu podobało się "Running up that Hill"? Stefan zapuścił brodę, a Brian znów zmienił fryzurę. Fajnie za perkusją odnalazł się Steve Forrest - świeże powietrze i młodzieńcza energia jednak dobrze robią. Proporcje orientacji seksualnych nadal w normie.
Wśród dobrze znanych utworów pojawił się nowy - "Be Free". I refuse to remain in regret, passion flower, higher power itd. Czy mi się podoba za wcześnie jeszcze stwierdzać.
Wróciły sentymenty w tę gorąca sierpniową noc. Znów z niecierpliwością wypatrywać będę nowości w obozie zespołu na P. Stara miłość nie rdzewieje. Może kolejny koncert nie obędzie się beze mnie.

Ależ oczywiście, można sobie obejrzeć koncert z Coke Live Music Festivalu (cały!) na wiadomym kanale, co niniejszym czynię. Czy to Elvis? Ten facet był chodzącą autodestrukcją? Granie sprawia im wciąż wiele frajdy i to widać. Zaczęli od "Kitty Litter", potem "Battle for the Sun" (fani jak zwykle niezawodni). Potem stare kotlety i najbardziej znany utwór Placebo (tak mi się wydaje) - "Every Me, Every You". Po tylu, tylu (czternastu!) latach niezbyt przekonująco brzmią słowa sucker love I always find, someone to bruise and leave behind; jakbym słyszała dwie różne osoby. "Speak in Tongues" zagrali rewelacyjnie! We can built a new tomorrow today brzmi już znacznie lepiej w TYCH ustach. W końcu już oboje nie nosimy koszulki z Myszką Miki. I znaów good, old times, czyli "Black Eyed". Tak, to o nas. "Special needs" też. Kiedy ta piosenka wychodziła na światło dzienne byłam prawie just nineteen... "For What It's Worth" okazuje się być killerem koncertowym! A zaraz potem uspokojenie dzięki "I Know". Stefan, wracaj na scenę! "Tenneage Angst" podane w marszowym rytmie i z folkowymi skrzypcami? Rrrrety. Zbyt dużo jak dla mnie. Proste, melodyjne "Song to Say Goodbye" brzmi znacznie lepiej. Na pierwszy bis obowiązkowo "Running Up That Hill". "Be Free" i "Infra Red", i to już naprawdę koniec.
Kolejny koncert na pewno nie obędzie się beze mnie.

środa, 8 sierpnia 2012

Kto uwierzy...

Kto mi uwierzy, że gdy miałam 15 czy 16 lat, moim ulubionym utworem przez długie miesiące był "Heart of Storm" Lost Horizon? Proszę: http://www.youtube.com/watch?v=-Gpjy6Pt6ng Obrazek już mówi wiele,a konia z rzędem temu, kto wytrzyma do końca. Znałam kiedyś osobnika płci przeciwnej, który całymi dniami słuchał (i pewnie nadal słucha) tym podobnych dźwięków, a także tych dla mnie nie do wytrzymania. Na szczęście po jakimś czasie mi przeszło. Nutka wzruszenia z nutką zażenowania. Słuchałam dziś Lost Horizon pierwszy raz po latach - i, wow, wciąż pamiętam cały tekst. Herbata miłorzębowa jednak działa.

wtorek, 7 sierpnia 2012

I... wszyscy razem

Godsmack czy Arctic Monkeys? Która wersja beatelsowskiego "Come Togheter" podoba mi się bardziej? Hm, nie wiem. Wersja Arctic Monkeys brzmi oldschoolowo, a Godsmack...cóż, so american. Jednak Sully Erna jest nie do podrobienia, a Alexa Turnera za nic bym nie poznała po głosie. No ale takie młode zespoły to troszkę nie moja działka. I wczoraj, kiedy "Come Together" w wersji brytyjskiej było w "Trójce" piosenką dnia, myślałam, że wcale mi się nie podoba. Ale zyskuje z każdym przesłuchaniem.
Jest jeszcze wersja Aerosmith z 1978 roku, którą chcieli przebić Godsmack (jak mówi Shannon Larkin, perkusista zespołu z Bostonu w wywiadzie dla najnowszego "Teraz Rocka"). W porównaniu z powyższymi wydaje się... nudna. Nie wnosi nic i chyba przez to jest najbliższa oryginałowi.
Wysypało Beatlesami. John Lennon wiecznie żywy. Ciekawe, co on na to?

środa, 1 sierpnia 2012

Monsieur Provocateur


Mając do wyboru dwie książki, znalezione w bibliotece tego samego dnia, grzecznie stojące obok siebie w dziale "nowości", jako pierwszą przeczytałam tę mniej oczywistą. A była to biografia Serge'a Gainsbourga pióra Sylvie Simmons.
Dziwne, że ukazała się w Polsce dopiero w tym roku, bo została napisana ponad dziesięć lat temu.
OK, przyznaję, o Gainsbourgu wiem tyle, ile przeczytałam przy okazji tekstów o Jane Birkin, Charlotte Gainsbourg czy innych wykonawców śpiewających jego piosenki. Wiem, że "Je t'aime... moi non plus", że skandal, że Brigitte Bardot, że kult w ojczyźnie, że uroczy brzydal.
Na kilka miesięcy przed książką obejrzałam film, który przybliżył mi postać Pana Degenerata: "Gainsbourg" Joanna Sfara z 2010 roku. Porywający, klimatyczny, wszech ogarniający. No i Leatitia Casta już chyba zawsze będzie kojarzyć mi się z Brigitte Bardot niż ona sama.
Książka opiera się z wiadomych względów na wspomnieniach, głównie Jane Birkin, ale też na wypowiedziach muzyków, dla których Serge otworzył muzyczne drzwi. Jednak mając porównanie z kopalnią faktów i cytatów, jaką była biografia Johna Lennona, mam wrażenie, że biografia Gainsbourga ślizga się po powierzchni. Ot, Serge nagrał płytę, napisał coś dla Jane, urodziło mu się dziecko. Podejrzewam jednak, że ma to jakiś związek z dostępnością do źródeł. Chyba nie ma na świecie tylu Sergologów co Lennonologów. Nie zmienia to jednak faktu, że książkę czyta się jak świetną, trzymającą w napięciu powieść. I że pewnie tyle wystarczy przeciętnemu słuchaczowi muzyki, który zna Serge'a, tak jak ja, z "Je t'aime..." i "Ballade de Melody Nelson". I tym, którzy chcą się dowiedzieć, co wspólnego ma Gainsbourg z Salvadorem Dali.
Kolejny artysta, który, choć niepewny siebie, rzucił na kolana tłumy. Zastanawiający fakt...
Słucham teraz jego piosenek. Z Jane, z Brigitte, solo. Czytam, że jest ikoną. A jednak ta przeklęta bariera języka dzieli nas. I nie do końca rozumiem, co chciał przekazać. Mogę tylko powiedzieć, że ładne, wpadające w ucho. Cudne mruczanki. Po francusku nawet ten, kto nie potrafi śpiewać brzmi tak, jakby potrafił.
Teraz pewnie siedzi sobie z Borisem Vianem, Jimem Morissonem i Lucy Gordon. Piją, palą i przeżywają drugą młodość. Dobrze się bawią, bo o to w końcu chodzi.

wtorek, 31 lipca 2012

Londyn 1969 a sprawa polska

Fragment wywiadu z Katarzyną Gaertner (chyba nie trzeba pisać kto to, hm?)z ostatniego (3/2012) numeru "Wysokich Obcasów extra":

(...) Byłam zafascynowana Beatlesami, mieli niesamowite instrumentalne wstawki w utworach, pięć minut solówy na jednym akordzie. Udało mi się ich poznać, bo British Council wysłało mnie na stypendium do Londynu, do słynnego studia Abbey Road, gdzie nagrywali Beatlesi.
W pożarze domu spłonęły rysunki z dedykacjami Lennona i Yoko Ono.
- To największa strata. Namalowali mi swoje portrety. Lennon swój i Yoko swój. I to na okładce płyty z moją muzyką. Ocalał fragment krążka i fragment zdjęcia Czerowno-Czarnych, bo to oni na niej grali.
Jak pani poznała Beatlesów
- W 1969 r. byłam w grupie stypendystów zapraszanych na zamknięte koncerty, gdzie grali rzeczy które tworzyli na gorąco. To była ostatnia faza istnienia The Beatles, niekończące się sesje w studiu. Z dwu-, trzygodzinnych improwizacji wyłaniały sie motywy piosenek, na których budowali utwór. Dudniło tak, że serce właziło w plecy. Dla mnie to była podstawa do zrozumienia zasady komponowania, do zrozumienia istoty muzyki. Gdy usłyszałam Beatlesów, jazz rzuciłam w kąt. Nic już innego nie chciałam, tylko robić taka muzykę.
Lubili mnie tam. Zobaczyli dziewczynę z kraju białych niedźwiedzi, która kładzie im na stół płytę z mszą bitową. Dostałam się do Virgin Records, zabierali mnie na sesje. John Peel, legendarny radiowiec, przedstawił mnie Beatlesom.

poniedziałek, 30 lipca 2012

Siła i moc

"Power" nosi tytuł nowy utwór Marillion zwiastujący album "Sounds Thqt Can't Be Made".
Nie spodziewam się już niczego wielkiego po tym zespole. Wiem, że brzmi to dość dziwnie, szczególnie w kontekście tego, że kilka razy pisałam o moim uwielbieniu dla nich. Oczekuję dobrej roboty, pięknej muzyki, porywających melodii, a nie wymyślania prochu i kombinacji. I nie zawiodłam się i tym razem. Posłuchajcie gitary Steve'a Rothery pod sam koniec!
Pięknie ten utwór zwiastuje nową płytę. A i znając dyskografię Marillion spodziewam się, że będą na niej jakieś niespodzianki, a utwór singlowy nie do końca oddaje atmosferę całego krążka.
Pięknie też zapowiada się koncert we Wrocławiu - już za 118 dni!

wtorek, 24 lipca 2012

A gdybyś...

Wszyscy znają "Et si tu n'existais pas", choć niektórzy nie wiedzą, że "tak to się pisze". Niektórzy nie mają pojęcia "kto to śpiewa". Joe Dassin, ostatnio też na naszym podwórku - Acid Drinkers. Wszystkim (chyba) utwór się podoba, ale że jest po francusku prawie nikt nie wie, o czym piosenka traktuje. Znalazłam przypadkiem w internecie tłumaczenie, na ile dokładne - nie jestem w stanie zweryfikować. Ale wierzę w autora, wierzę, co potwierdza teorię, że wszystko, co po francusku jest mmmmmmmmmm. Coraz mniej takich słów. Gdy ich zabraknie świat chyba przestanie istnieć.

A gdybyś nie istniała
Powiedz mi, po co miałbym żyć
By włóczyć się po świecie bez ciebie
Bez nadziei i bez żalu
Spróbowałbym wymyślić miłość
Jak malarz, który widzi swoimi palcami
Rodzące się kolory dnia
I który nie może wyjść ze zdumienia
Przypadkowe kobiety zasypiające w moich ramionach
Których bym nigdy nie pokochał
Byłbym tylko dodatkowym punktem
W tym świecie, który przychodzi i odchodzi
Czułbym się zagubiony
Potrzebowałabym cię
Mógłbym udawać, że jestem sobą
Lecz nie byłbym prawdziwy
Myślę, że odnalazłbym sekret życia, przyczynę
Aby ciebie stworzyć
I by na ciebie patrzeć


czwartek, 19 lipca 2012

Ozzy bez jaj

"Kontrowersyjny" artysta, Ozzy Osbourne, znany jako wokalista solowy oraz frontman Black Sabbath, został weganinem! Po obejrzeniu filmu "Fork over Knives" gwałtownie zmienił przekonania. Uważa, że ta będzie lepiej dla jego zdrowia.
Kto by się po nim spodziewał...? Biedaczek, skąd on teraz będzie czerpał białko, skoro gołębie i nietoperze, ba! nawet ser i jajka, nie wchodzą w grę?
Oby Sharon szybko nauczyła się gotować, a Ozzy nie powrócił do dawnych nawyków żywieniowych. Może teraz jakiś kulinarny reality show?

sobota, 7 lipca 2012

Królowa

Dziś we Wrocławiu muzyczne wydarzenie bez precedensu - na stadionie, jakkolwiek go zwał, wystąpi Queen. Wokalnie czasy świetności zespołu przypomni Adam Lambert. Poza tym paziowie Królowej Ci sami: Brian May z gitarą i Roger Taylor za perkusją.
Lambert zajął drugie miejsce w amerykańskiej wersji "Idola" w 2009 roku. W finale razem z Krisem Allenem zaśpiewał queenowe "We Are the Champions". Obaj wystylizowani na rockowych wyjadaczy. Gładcy, wydepilowani, wyżelowani. Kto wypadł lepiej? Moim zdaniem - Allen.
Po obejrzeniu kilku występów Adama Lamberta z "Idola", odnoszę wrażenie, że najlepiej sprawdziłby się w repertuarze Michaela Jacksona. w repertuarze Queen jest zbyt teatralny, zbyt pretensjonalny i bardzo, bardzo, bardzo daleko mu do Freddie'go.
Nie mogę się przekonać, no. I chyba wcale nie chciałabym zobaczyć (ani słuchać) dziś Queen.
Z drugiej strony - gdyby za mikrofonem stanęła, co podobno brano pod uwagę, Lady Gaga...?

wtorek, 3 lipca 2012

Nakręcić czas



Wcześniej miało być o Piotrze Roguckim, więc proszę.
Oto ukazała się jego solowy album zbierający krążące od lat po sieci utwory, które śpiewał solo od 1995 roku (początek starów Roguca na festiwalach, konkursach).
W najnowszym numerze "Teraz Rocka" wywiad z artystą i recenzja płyty - a w niej zdanie, którego przeczytanie wywołało u mnie delikatny wytrzeszcz: To raczej polska odpowiedź na Gorana Bregovica, zanim jeszcze stał się gwiazdą popu. Wow, aż tak traktujemy lekko folkujące aranżacje z płyty "95-2003"?
W wywiadzie wokalista mówi, że ten album to nieobciążone wspomnienie wstecz (...) pamiątka z przeszłości, miłe, lekko odkurzone wspomnienie. Polecam go też, aby dowiedzieć się, co wokalista sądzi o swojej muzycznej przeszłości. Ci, którzy jednak tęsknią za dawnym Rogucem, mogą sobie obejrzeć wokalistę w zielonej koszuli z kołnierzem a la Słowacki śpiewającego "Uciekaj moje serce".
Dobrze, już wracam do "95-2003".
Aranżacja każdej kompozycji mocno się zmieniła i choć niemal każdy jest oparty na brzmieniu gitary akustycznej, tak, jak było w wersjach pierwotnych, sfera muzyczna jest znacznie bardziej rozbudowana.
"Ulotność" drażni tą rogucką manierą. Na przykładzie tego utworu można pokazać, czemu niektórzy wokalisty i Comy nie trawią. To się podobno nazywa "byciem charakterystycznym". Fakt - Roguca słychać na kilometr, nie da się pomylić z nikim innym.
Trochę inaczej ma się sprawia z "Piosenką pisaną nocą", wybraną z resztą na pierwszy singiel. Zaśpiewana łagodniej, bez prentensji. Nie wiem dlaczego, ale rytm przypomina mi mechanizm tykającego zegara.
Dalej "Drzewo" zaśpiewane nieco "aktorsko" i mój ukochany utwór, "A my". Uleciała gdzieś ta poetyka, nieco romantyzmu też. Przyznam, że gdy pierwszy raz usłyszałam tę kompozycje w radiu, byłam nieco zdegustowana. Ale z każdym kolejnym przesłuchaniem jest tylko lepiej. A były takie czasy, kiedy te słowa na zaliczenie na studiach recytował pewien student historii. A my z wiecznego niepokoju, z przelotów wiatru, z garści cienia... Tu gitara przypomina mi najlepsze wzorce, bo akurat "Battle of Evermore" Led Zeppelin.
"Anioły" prezentują najłagodniejsze oblicze Roguckiego na płycie. Cofamy się, wracamy do przeszłości. Chyba coś jeszcze w tym pewnym siebie facecie zostało z młodego chłopaka z gitarą.
Są tu też "Wrony". Piękny tekst. Moim zdaniem to, obok "A my", najlepsza solowa kompozycja Roguckiego.
Bardzo dobrym pomysłem jest zebranie wszystkich tych utworów na jednej płycie. Trochę szkoda, że nie w tych dawnych aranżacjach. Ale cóż, nie można mieć wszystkiego. A fani i tak pamietać o nich będą.




wtorek, 26 czerwca 2012

Mroczne cienie

Po raz pierwszy od półtora roku byłam w kinie. Padło na "Mroczne cienie" Tima Burtona. Film spodobał mi się już po przeczytaniu notki i sprawdzeniu obsady aktorskiej. Wampiry, wilkołaki, tajemnice, mrok, Johnny Depp, Eva Green, muzyka Danny'ego Elfmana.
Przed filmem 25 minut reklam, a wśród nich trailer "Rock of Ages". Musical, w jednej z głównych ról pasujący tam jak pięść do nosa Tom Cruise śpiewający (?) "Wanted Dead or Alive" Bon Jovi. I ktoś dziwnie przypominający Aleca Baldwina. Historia dwójki młodych ludzi, których połączy miłość i jedno marzenie. Amerykański sen. Od pucybuta do milionera. Państwu już dziękujemy.
O, w końcu zaczynają się "Mroczne cienie". Mmmm, "Nights in White Satin" The Moody Blues. W systemie dolby surround brzmi lepiej niż kiedykolwiek. Tozdecydowanie jedna z najpiękniejszych kompozycji na świecie. Trudno uwierzyć, że ma już 45 lat...Jej autor, Justin Hayward, napisał ją w wieku 19 lat. Gdzie są dziś tak młodzi i dojrzali faceci? Sam przyznał, że to piosenka autobiograficzna; akurat skończył się jego poprzedni związek i zaczął następny.
Wróćmy jednak do filmu. Barnabasa Collinsa mógłby z powodzeniem zagrać, zamiadt Johnny'ego Deppa, Jack White. Zjawiskowa Eva Green w pewnym momencie wygląda jak Marilyn Manson. Sa też hippisi i... Alice Cooper ("Znałem jedną Alice Cooper w młodości"). N abalandze w domu Collinsów śpiewa m.in. "No more Mr. Nice Guy". Akcja filmu dzieje się w 1972 roku, a Mr. Cooper... cóż, zawsze było widać na nim ślady rock'n'rollowego stylu życia.
Treść filmu - dość prosta, przewidywalna i schematyczna. Ale jest tu wszystko, za co kochamy Tima Burtona: mrok, przerysowanie, gloryfikacja inności, walka dobra ze złem i humor.
Racja, ja też "nigdy nie widziałam tak brzydkiej kobiety".

piątek, 22 czerwca 2012

Grzałka na dobranoc

Słuchając po raz n-ty "Letter from Hell" wpadłam na trop wspominkowy, a jakże.
Proszę, kawał świetnej muzy: http://www.youtube.com/watch?v=_IooIZbqcBs&feature=endscreen&NR=1
Creed... "My Own Prison" kupione w sklepie muzycznym (kiedy jeszcze takie istniały) w Kielcach, potem bezsenne noce w Zakopanem, ze słuchawkami na uszach. O ile się nie mylę, to było 13 lat temu. Mama marudząca, żebym wyłączyła już te wrzaski i bunt przeciw całemu światu. Tak, w podstawówce muzyka, której słuchałam była alternatywna, teraz okazuje się, że jestem w mainstreamie ;)
Potem było "Human Clay" z genialnym "What if" i "Weathered" z jeszcze bardziej genialnym "Bullets". Cios na sam początek płyty. Muszę wrócić to tych płyt, przywieść kasety z domu rodzinnego.

A więc na dobranoc: http://www.youtube.com/watch?v=oPzhUp8mWgs

Said why...why do we live life
With all this hate inside
I'll give it away 'cause I don't want it no more
Please help me find a place
Somewhere far away I'll go and you'll never see me again

środa, 20 czerwca 2012

Pocztówka z Polski

Zadowolona, że mam czas posłuchać, poszukać, napisać, usiadłam do komputera. Włączyłam z czystej ciekawości tajemnicze coś, co intrygowało mnie od dawna. A teraz przypomniało mi się, że to tajemnicze coś istnieje. A że mam czas... Miało być o kimś innym, oczywiście. Nie pierwszy raz, cóż.
Dobrze, dobrze, dość już tych tajemnic, czas na przedstawienie cosia. Cochise. Polski zespół, z Białegostoku. Pierwsze skojarzenia biegną do tytułu jednego z utworów Audioslave. W jednym i w drugim przypadku chodzi o imię wodza Apaczów.
W dużym skrócie: istnieją od 2004 roku, wydali dwie płyty: "Still Alive" w 2010 roku i "Back to the Beginning", dosłownie sprzed paru chwil.
I tak włączyłam sobie pierwszy utwór z brzegu, i strzygę uszami. Bynajmniej nie dlatego, że dawno niczego nie słuchałam. "Letter from Hell", ze "Still Alive". Genialna kompozycja. Mroczna, melodyjna. Muzycznie kojarzy mi się trochę z Metalliką, wokalnie - z Alice in Chains. Swoją drogą, skojarzenia będą mi towarzyszyć przez całe słuchanie albumu "Back to the Beginning" -- bo to od niego postanowiłam zacząć.
Nie mam nic przeciwko inspirowaniu się innymi zespołami, szczególnie jeśli są to klasycy. I nawet jeśli to ewidentnie słychać. Komuś, kto na nowo wymyśli coś w muzyce postawię pomnik. Cochise grają grunge'owo, grają metalowo, rockowe wulkany kipią. Wow. I pomyśleć, że ja tu sobie czekam na nową płytę Soundgarden...

Ach, nie powiedziałam jeszcze o jednym bardzo ważnym fakcie, związanym właśnie z moimi początkowymi słowami o ciekawości i zaintrygowaniu. Otóż wokalistą zespołu Cochise jest Paweł Małaszyński, większości ludzi znany bardziej jako aktor. Jako zdeklarowana nieposiadaczka telewizora nie potrafię powiedzieć, gdzie można go aktualnie zobaczyć. Na dużym ekranie widziałam go tylko w "Skrzydlatych świniach", gdzie zagrał brata bohatera granego przez innego wokalistę, Piotra Roguckiego, o którym, tak na marginesie, dziś miało być. Aktor-wokalista, do tego podobno zdzierający gardło. Podobno dobre, recenzje dobre piszą o nich, cztery gwiazdki dają. Trzeba posłuchać.

Odpalam "Back to the Beginning". Pędzą, pędzą, do przodu, na złamanie karku. Jest moc."Dance" trochę mi nie pasuje, może przez to let's fuckin' dance i come on bitch, które brzmi nieco prostacko, pretensjonalnie i... amatorsko. Ale nic to, rockowe środki wyrazu rządzą się swoimi prawami. A Małaszyński brzmi momentami jak Peter Steele.

Początek "MLB", ten recytowany kawałeczek, przypomina dokonania Jima Morrisona. A potem - czy to tylko mi wydaje się, że Małaszyński brzmi jak Sully Erna z Godsmack? Opowieść jest inspirowana "Opowieścią o matce" Hansa Christiana Andersena, ale proszę zwrócić też uwagę na możliwość rozwinięcia tytułowego skrótu jako Mother Love Bone. "My Crown" to znów Metallica, choć później muzyka ewoluuje w stronę klasycznego hard rocka. Fajna jest ta zmienność. W "Na Hi Es" w głosie Małaszyńskiego słychać jakąś chrypę, piach jakiś, tęskne wołania. "Undercover" przynosi lekkie uspokojenie. A potem "521", czyli doorsowski "Five to One". Gęsty. I udało się zachować tę... hm, mroczność oryginału, szczególnie w warstwie wokalnej. "Surrender" to z kolei akustyczna ballada. MTV unplugged jak znalazł. A potem nagle... posłuchajcie sami.
Długa to płyta, 16 utworów, z których większość nie trwa krócej niż cztery minuty. Moim zdaniem, to za dużo. Szczerze powiedziawszy, od "Whispers" trochę zaczęłam się nudzić. Koncentracja siada po prostu. Ucho wychwytywało tylko takie zgrabne cytaty jak "satellite of love" czy "get born again". Kilka utworów dalej jest fajne, mruczane "My Way". I na koniec wyrecytowany przez żonę basisty wiersz Annie Smith "Kill the Indian, Save the Man".

Cytując hasło z mojego t-shirta: "polskie morze być najlepsze".

poniedziałek, 4 czerwca 2012

Pełnia, tak ma być

Kiepski dzień, pełnia księżyca. Dziecku wychodzą zęby, swoje zagryzam żeby nie wyjść z siebie. Od rana nic się nie układa, ciężkie chmury wiszą nad miastem. I do tego okazuje się, że 31.maja, dziesięć minut spacerem ode mnie odbył się koncert Anneke van Giersbergen. A ja oczywiście nic o nim nie wiedziałam.
Niemal wszystko leży na pełnej linii. Z biegiem dnia okazuje się, że nie tylko u mnie, wszyscy mają dziś przechlapane. Pełnia.
Z tej okazji przytaczam tekst piosenki Piotra Bukartyka zaśpiewany razem z Katarzyną Groniec - "Piosenka z praniem w tle". Bardzo trafny. Jednak ja odbieram jego przesłanie nie tylko w kontekście męsko-damskim. Pomaga nawet lepiej niż "Glanki i pacyfki" Artura Andrusa.

Skoro jest, jak jest
To co tu zmieniać?
A jak nie, to nie, do widzenia
I tak do znudzenia
Dni na przemian, lepsze, słabsze
Ciekawe kogo widzisz, gdy na mnie patrzysz

Skoro jest jak jest,
To co tu zmieniać?
A jak nie to nie i do widzenie
I tak do znudzenia
Dni na przemian, lepsze, słabsze
Ciekawe kogo widzisz, gdy na mnie patrzysz

Ja się nie kłócę, to ty się kłócisz
I co wyjdziesz i nie wrócisz?
Szerokiej drogi, pa, pa kochanie
Przed piątą odbierz pranie

Skoro jest jak jest,
To co tu zmieniać?
A jak nie to nie i do widzenie
I tak do znudzenia
Dni na przemian, lepsze, słabsze
Ciekawe kogo widzisz, gdy na mnie patrzysz

Więcej ma noga tu nie postanie
A potem myślę niosąc to pranie
Że myślisz zostań, choć mówisz idź
Bo tak już jest, bo tak ma być
Tak ma być
Tak ma być

I tak do znudzenia
Dni na przemian, lepsze, słabsze
Ciekawe kogo widzisz, gdy na mnie patrzysz


Bo tak już jest, bo tak ma być.

środa, 23 maja 2012

Nie ma nas

Pochłonięta zakładaniem własnej działalności i spełnianiem marzeń niemal zupełnie zapomniałam o muzyce. Wstaję rano, włączam radio, jest muzyka. Jadę do sanepidu, nuci mi się "Gold on the Cieling" The Black Keys (dzień lepszy) lub "Black Lily" Gazpacho (dzień gorszy). Wieczorami nie mam na nic siły. Dlatego też proszę o wyrozumiałość w kwestii mojej obecności/ nieobecności tutaj. Jestem do tyłu z nowościami, tuziny płyt czekają na przesłuchanie. Niedługo wszystko ryknie ze zdwojoną siłą.
Korzystając z chwili (chłopaki śpią) słucham, słucham, słucham. I słyszę, że źle mi bez muzyki. Bo czy to normalne, że wzruszam się słuchając "Perfect Day" Lou Reeda?

piątek, 11 maja 2012

Kto żyw - głosuje

Na trójkową "Listę Przebojów" oczywiście!
Odkąd w zestawie do głosowania pojawiły się genialne utwory znów mam ochotę głosować. Jak wtedy, gdy Helen z kartki pocztowej wyczytywała na antenie moje nazwisko, bo zagłosowałam i wygrałam zestaw singli.
A oto moje typy w tym tygodniu (nieznacznie odbiegające od typów z poprzednich tygodni):
* Acid Drinkers "Et Si Tu N'Existais Pas" (Drummers don't talk?)
* Beth Hart & Slash "Sister Heroine"
* Bush "Baby Come Home" (Choć utwór nie najwyższych lotów mam sentyment do Bush. Żeby wszyscy faceci mieli taką zdolność do autorefleksji... No i Englishman on the left side of his cadillac or whatever it is, so American.)
* Florence + The Machine "Never Let Me Go" (Ruda rządzi, wiadomo)
* Gazpacho "Black Lily" (O nich będzie więcej w najbliższych dniach.)
* Gotye & Kimbra "Somebody that I Used to Know" (im mniej ich w radiu, tym fajniejsi znów są)
* Kasabian "Man of Simple Pleasures" (bo to o mnie!)
* Soulsavers & Dave Gahan "Longest Day"
* Soundgarden "Live to Rise" (Niby nic, ale coś w sobie ma... Nieobecny wzrok Cornella w teledysku, włosy i wspamnienia.)

W zestawie także Patti Smith ("April Fool"), Killing Joke ("In Cythera"), The Cult ("For the Animals") oraz... Liv Tyler śpiewająca - uwaga! - "Need You Tonight". Piękna kobieta w pięknym makijażu by Givenchy śpiewająca genialna piosenkę. So American... Mojemu dziecku się podoba, mi raczej nie. Jak mówi Piotr stelmach o innej wokalistce (takiej regularnej): "co nie dośpiewa, to dowygląda".

A wyniki głosowania jak zwykle w piątek o 19. Do usłyszenia.

Czy śnisz o mnie?

Piosenka na dziś: Tiamat "Do You Dream of Me"

Tak bardzo chciałbym wejść w Twoje sny, ale czy mam na to dość siły? I nawet gdybym mógł trzymać Cię w ramionach, w cieniu szkarłatu porannej czerwieni to nawet wtedy szepnąłbym Ci do ucha powątpiewając "Czy o mnie śnisz?"
tłum. Tomasz Beksiński

Come down, slowly
I'm waiting by your side
Come down, carefully
I'm waiting by your side

I'll grab you when you fall
Down to the waking hours
Silent sweeps as golden corn
Down to the waking hours

How i wish that I could
Break into your dreams
Do I have the force I need
To break into your dreams

I hold you in my arms
Dimmed by scarlet morning red
I whisper in your ear
"Do you dream of me?"

środa, 2 maja 2012

Królowa Ruda

Wciąż jestem pod wrażeniem albumu "Ceremonials" Florence + The Machine, a tu Ruda wytacza kolejne... hm, machiny. I to oblężnicze. Nowy utwór panny Welsh, "Breath of Life", znajdzie się na ścieżce dźwiękowej filmu "Królewna Śnieżka i łowca" ("Snow White and the Huntsman"). All the choirs in my head, tak? Jasne. Florence niczym tu nie zaskakuje, potwierdza tylko, że wszystko, czego się tknie, zamienia się w złoto. Genialny utwór, z bogatą aranżacją, porywającą melodią. I ten typowo filmowy fragment instrumentalny. Kompletna, zamknięta opowieść. Bardzo mocna i intensywna.
Film na polskie ekrany wchodzi 1. czerwca. Nie będzie to jednak typowa opowieść o Królewnie Śnieżce - tym razem myśliwy, który ma za zadanie zabić Śnieżkę, uczy ją sztuki walki. Śnieżka zapewne pokona złą królową Ravennę. w tej roli Charlize Theron. Po obejrzeniu zwiastunu filmu wydaje mi się, że Flo też by się nadawała. W roli Śnieżki Bella Swan aka Kristen Stewart, która ma okazję zrehabilitować się za rolę naiwnej i biernej Belli. Kristen zagrała też samą Joan Jett (bo "I Love Rock'n'Roll" to nie jest piosenka Britney Spears) w filmie "The Runaways: Prawdziwa historia", co z rockowego punktu widzenia, daje jej trochę forów.
Obejrzałam trailer - baśń fantasy, efekty są, momenty pewnie też. Akcja bujna, ale też pewnie przewidywalna.W roli Łowcy: Thor, czyli Chris Hemsworth. Ciekawe, czy znów ścieżka dźwiękowa okaże się więcej warta niż sam film? Muzykę ilustracyjną skomponował James Newton Howard.
Florence przyznaje, że inspiracją piosenki była postać Ravenny: "To niesamowita postać. Tak głodna życia i młodości, a jednocześnie martwa w środku. Jest nieśmiertelna, ale wewnątrz wypełnia ją pustka. Piękna i mroczna zarazem. Piękno, śmierć, życie... To mnie inspirowało."

wtorek, 1 maja 2012

Tymczasem we Wrocławiu...

...gitarowy rekord został pobity.
Mieliśmy w tym też swój mało formalny udział:

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Piosenka na dziś

A3 "Too Sick to Pray", między innymi ze ścieżki dźwiękowej do filmu "Gone in 60 Seconds".

I'm in a lonely room
Hank Williams sings the Lovesick Blues
Winter's walkin' up the avenue
I ain't seen the sunshine
Since the sixth of June but I tell you this

Don't call the doctor, I'm gonna get better
Don't run for the priest, I'm gonna find some faith
Just because I burned my Bible, baby
It don't mean, I'm too sick to pray

I'm in a crowded place
But I can't recognize a single face
And they say the thrill is in the chase
Well, I ain't got the legs, I ain't got the legs
To run that race but I tell you this

Don't call the doctor, I'm gonna get better, yeah
Don't run for the priest, I'm gonna find some faith
Just because I burned my Bible, baby
It don't mean, I'm too sick to pray

You better burn a candle light
Raise them some [Incomprehensible] tonight
[Incomprehensible] my money messing up young minds
I stooped the congregation and left them crying
In the rain, yeah, left them with their pain
Exit your boy with his ill gotten pain

Well the blood runs deep and the blood runs cold
As the knife slits so another sucker is born
And thrown into this world alone
The doctor came knocking, wasn't nobody home?
Ease the pain

czwartek, 26 kwietnia 2012

Jabłko z rajskiego ogrodu

Wreszcie doczekamy się nowej płyty Fiony Apple - w czerwcu na rynku ukaże się "The Idler Wheel is Wiser than the Driver of a Screw, and Whipping Cords Will Serve You More than Ropes Will Ever Do". Cokolwiek to znaczy. Kto pamięta cały tytuł "When the Pawn...", drugiej płyty artystki? Chyba tylko sama ona. Tytuł ten uchodził za najdłuższy w historii muzyki do roku 2007, gdy zdetronizował go tytuł płyty Soulwax, a rok później - zespołu Chumabawamba (łącznie 865 znaków). W każdym razie, Fiona ma zamiłowanie do długiego nazewnictwa na co drugiej płycie. Jej czwarta płyta, czyli właśnie "The Idler Wheel..." będzie zawierać dziesięć piosenek o krótkich tytułach. Można już posłuchać promującego album utworu, "Every Single Night". Cóż, będę musiała się do niej przekonywać. Nie jest to produkt do szybkiej konsumpcji. Minęło dużo lat. To nie ta sama Fiona, już nie cudowana 16-latka, która debiutem "Tidal" porwała jedną trzecią świata. Fiona ma już lat 35, jest dojrzałą kobieta i artystką. Jestem strasznie ciekawa tej płyty. Wrażliwość wyczuwam na odległość.

piątek, 20 kwietnia 2012

Było sobie Myslovitz

Wydarzenie bez precedensu miło miejsce wczoraj na polskiej scenie muzycznej.
Zespół Myslovitz, jeden z najważniejszych zespołów ostatnich dwudziestu lat, gra bez Artura Rojka. Oto treść oświadczenia wydanego przez muzyków: Zespół Myslovitz w składzie Artur Rojek, Wojciech Powaga, Jacek Kuderski, Wojciech Kuderski i Przemysław Myszor oświadcza zgodnie, że postanowił zakończyć współpracę w dotychczasowym składzie.

Wojciech Powaga, Jacek Kuderski, Wojciech Kuderski i Przemysław Myszor będą występować dalej pod nazwą MYSLOVITZ z nowym wokalistą. Artur Rojek będzie kontynuował działalność indywidualnie z innymi muzykami.

Wszystkich fanów zapraszamy na koncerty w nowych odsłonach. Dalej będziemy dla Was tworzyć i grać. Obiecujemy nie zawieść Was w przyszłej działalności.

Artur Rojek, Wojciech Powaga, Jacek Kuderski, Wojciech Kuderski i Przemysław Myszor


To, że tarcia w Myslovitz były, wiadomo nie od dziś. Napięcie, konflikty zostały bez upiększania przedstawione w książce Leszka Gnoińskiego "Życie to surfing" wydanej niemal trzy lata temu. Swoje przemyślenia na ten temat opisuje gitarzysta Przemek Myszor w felietonie w ostatnim numerze miesięcznika "Teraz Rock": Osiągnęliśmy sukces właśnie dlatego, że pracowaliśmy razem, w e wspólnym interesie. Oczywiście w pewnym momencie się to zmieniło. Częściowo wyjaśniliśmy w książce. Częściowo, bo wydawało się się to jakimś kompromisem między tym, co nas różni, a tym, co możemy powiedzieć, żeby się wszystko nie rozsypało. Jakiś rodzaj psychoterapii. Psychoterapia jednak działa tylko wtedy, kiedy jesteś gotów wejść do własnego piekła. Wchodzisz i jeśli wyjdziesz żywy, możesz powiedzieć, że ci się udało. Jeśli zawrócisz z drogi, to tylko marnujesz swój czas i energię, a także szansę, którą ciężkim wysiłkiem psychicznym sobie stworzyłeś. Wydawało się, że osiągamy jakiś kompromis w jedności. Ze zdziwieniem więc czytam wywiady, jakich od dawna udziela Artur (...) Każdy może mówić o zespole przez własny pryzmat i nie zastanawiać się, czy mówiąc to nie mija się czasem z prawdą, i czy jest to fair wobec ludzi, z którymi współtworzy. Każdy może mówić wszystko, co mu przyjdzie do głowy.
Wokalistą Myslovitz od wczoraj jest Michał Kowalonek, znany ze zespołu Snowman.

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Hell yeah!

Good times are back? Hell yeah!
Można już posłuchać nowego utworu Soundgarden, "Live to Rise". Z nadchodzącej, szóstej płyty zespołu, a także ze ścieżki dźwiękowej filmu "The Avengers".
Nic się nie zmieniło. Czas stanął w miejscu. Timbaland schował się w szafie.

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Byłam tu - Ewa

Widzieliście teledysk do "Never Tear Us Apart" INXS? Nakręcono go w Pradze. Oglądam początkowe sekwencje i... zaświeca mi się żarówka! Przecież ja tam byłam, tam, na tej wyspie! Pewnie nie ja jedna, ale cóż... Nie ma przypadków.
Otoczenie wyspy niewiele zmieniło się od 1987 roku. Most Karola dalej stoi. Byłam tam dokładnie dwadzieścia lat później.
Oto dowody:
Wyspa patrzy na Most Karola:

Ja, nikt inny:

Były też kaczki i tęcza:

wtorek, 27 marca 2012

Wielkie wow i news dnia

Znacie zespół Soulsavers? Ja bym chyba nie znała, gdyby nie to, że wokalnie udzielał się tam wszędobylski Mark Lanegan. Zespół nagrał jak dotąd trzy płyty: "Tough Guys Don't Dance" (2003 r., co za tytuł, widać spotykam samych prawdziwych facetów na swojej drodze), "It's Not How Far You Fall, It's the Way You Land" (2007 r.) i "Broken" (2009 r.).
Take me to the station, put me on the train...
21. maja ukazuje się czwarty album, "The Light the Dead See". Tym razem wokalnie udzielać się będzie... Dave Gahan. Tak, ten sam Dave Gahan. Tu: http://soundcloud.com/cooperativemusic/03-longest-day można usłyszeć promujący utwór, "Longest Day". Nie powiem, jestem zauroczona...

poniedziałek, 26 marca 2012

Co poeta miał na myśli?

W szóstej lub siódmej klasie podstawówki omawialiśmy wiersz, chyba Wisławy Szymborskiej. Wywołana przez nauczycielkę zinterpretowałam fragment. W odpowiedzi usłyszałam: "No tak, ale... co poetka miała na myśli?".
W czerwcu 2010 roku, w poście pt. "Cztery piosenki o miłości" pisałam o piosence "Love is Blindness" U2 w kontekście miłości właśnie. I, jak się okazuje, tekst traktuje o czymś zupełnie innym, choć słowa na to nie wskazują. Otóż "Love is Blindness" dotyczy zamachów bombowych dokonanych przez IRA. No tak, teraz rozumiem, każda miłość jest ślepa... Co ciekawe, tekst został napisany w 1988 roku, a Bono chciał go podarować Ninie Simone. Ciekawe, jak by zabrzmiał w jej ustach...
Podobnie sprawa ma się z "One". Wszyscy myślą o niej jak o piosence o miłości. A tymczasem pokazuje ona jej koniec, rozstanie. Tekst powstał na bazie słów one - but not the same. Te słowa wokalista U2 napisała do Dalajlamy, odmawiając jednocześnie swojego udziału w festiwalu Oneness. Dla Bono był on za bardzo hippisowski.
I'm so in love with you śpiewał Holly Johnson w "The Power of Love" Frankie Goes to Hollywood. I słowa, i tytuł mówią same za siebie. A jednak - to utwór o miłości, ale o tej nieziemskiej, do Boga. Widać to dokładnie w teledysku. Na marginesie - ten utwór na zawsze kojarzyć mi się będzie z wigilią 1999 roku i Tomaszem Beksińskim. wiele lat później pięknie zaśpiewała go Anneke van Giersbergen.
Czy więc mamy prawo interpretować utwory po swojemu? Czy też cytujemy je tylko w kontekście podobnym do tego, w jakim napisał je autor? Taki Bono strasznie się denerwuje, gdy ludzie mówią mu, że "One" było ich piosenką ślubną. Moim zdaniem - to pierwsze, w końcu tekst puszczony w przestrzeń staje się dobrem publicznym. wielu muzyków nie ujawnia szczegółowych znaczeń tekstów, pozostawiając pole do interpretacji słuchaczom. Więc - słuchajmy uważnie.

środa, 14 marca 2012

Dwudziestu wspaniałych

Uwielbiam wszelkie podsumowania, zestawienia, klasyfikacje.
Całkiem przypadkiem trafiłam na listę dwudziestu najlepszych wokalistów według słuchaczy brytyjskiego radia XFM.

Proszę bardzo:
20. Chris Martin
19. Thom Yorke
18. Ian Brown
17. Caleb Followill
16. Ian Curtis
15. Joe Strummer
14. Eddie Vedder
13. Tom Meigham
12. Mick Jagger
11. Paul Weller
10. Alex Turner
9. Kurt Cobain
8. Jim Morrison
7. Brandon Flowers
6. Morrissey
5. Matthew Bellamy
4. Dave Grohl
3. Dave Gahan
2. Freddie Mercury
1. Liam Gallagher

Że Brytyjczycy mają w głębokim poważaniu tradycję, to wiadomo nie od dziś. Gdzie Plant? Gdzie McCartney? Ba, gdzie Osbourne? Bo wnioskując z listy, im więcej kontrowersji dookoła, tym lepiej. Liam Gallagher wie, że jest geniuszem, nie trzeba mu o tym przypominać.
Alex Turner? Z całym szacunkiem, lepiej wygląda niż śpiewa. Na marginesie: zaczes na Jamesa Deana jest całkiem niezły...
Brandon Flowers? Rrrrany.
Ulubieniec z Wysp, Chris Martin, na szarym końcu? Świat się wali.
Musiałam wygooglować, kim jest Tom Meinghan. Aha, Kasabian, przepraszam.

Żeby nie było, ułożyłam swoją listę. Starałam się kierować a.) wszechstronnością (dlatego nie będzie Boba Dylana), b.) dorobkiem (a może powinien być Bob Dylan?), c.) osobistymi sympatiami. Oczywiście można się ze mną nie zgodzić.
A więc oto druga dziś dwudziestka najlepszych wokalistów:

20. Ozzy Osbourne (Black Sabbath)
19. Thom Yorke (Radiohead)
18. Serj Tankian (System of a Down)
17. James Hetfield (Metallica)
16. Scott Weiland (Stone Temple Pilots, Velvet Revolver)
15. Paul McCartney (The Beatles, Wings)
14. Peter Gabriel (Genesis, dawno, dawno temu)
13. Jim Morrison (The Doors)
12. Eddie Vedder (Pearl Jam)
11. James LaBrie (Dream Theater)
10. Fish (Marillion)
9. Gavin Rossdale (Bush)
8. Michael Hutchence (INXS)
7. Steve Hogarth (Marillion)
6. Ian Gillan (Deep Purple)
5. Jeff Buckley (tu kryteria z podpunktów a i c znacznie przewyższają podpunkt b)
4. Layne Staley (Alice in Chains)
3. Freddie Mercury (Queen)
2. Chris Cornell (Soundgarden)
1. Robert Plant (Led Zeppelin)

wtorek, 13 marca 2012

Radości niespodziewane, pt.2

Czy istnieje coś takiego jak przypadek?
Nie!
Słucham właśnie płyty "Not the Weapon but the Hand" Steve'a Hogartha i Richarda Barbieri. Od mniej więcej dwóch tygodni codziennie nuci mi się "Dry Land" (How We Live, Marillion, whatever). Wygrzebałam płytę z zapisem zdjęć z koncertu Marillion w Poznaniu w 2007 roku. Sprawdzam w Internecie, co słychać we Wrocławiu i... czytam, że 27.listopada zagra u nas Marillion! O, bogowie! O, radości!
Już zapisałam w kalendarzu. Czekamy, czekamy...
Oszczędzanie czas zacząć.

Aha, Pan Prezydent ogłosił dziś, kim będzie gwiazda specjalna, która wystąpi na stadionie: Prince. Wow. Lep na muchy.

I na zakończenie dwa zdjęcia z cyklu "Bliskie spotkania": Pete Trewavas (jako jedyny się nie rozmazał) oraz Pete i Steve w akcji.

Live on two legs


"Życie jest tym, z czego składają się nasze marzenia...", mówiła kiedyś Marianne Faithfull, a ja zapamiętałam. Jedno z moich największych muzycznych marzeń niedługo (biorąc pod uwagę szybkość upływającego czasu)się spełni. Na wciąż pachnącym nowością wrocławskim stadionie wystąpi Pearl Jam.
Jasne, Eddie już nie jest młodym Werterem, nie mam szans zobaczyć ich z czasów największej świetności, ale przez te dwadzieścia lat lista wspaniałych utworów zespołu wydłużyła się kilkakrotnie.
Będziemy śpiewać, get ready.

czwartek, 8 marca 2012

Zdmuchując kurz o poranku


Na nowo odkrywam kolejną płytę z mojego średnio bogatego zbioru. Oj, dawno jej nie słuchałam. Zakurzyła się. Nie wierzę, zdmuchuję kurz z "Euphoria Morning" Chrisa Cornella.
Wrzucam do odtwarzacza. Pierwsze takty "Can't Change Me" przypominają mi o pewnym grudniowym popołudniu sprzed ponad dwunastu lat... Walkman, kaseta za 22 złote, co wtedy było dla mnie jakąś zawrotną sumą, słuchawki. I kompletny muzyczny odlot.
Chris stracił tu przyciężki pazur, heavy metalowy sznyt gdzieś przepadł. Trudno spodziewać się że Cornell solo będzie jak Soundgarden za najlepszych lat, ale mimo wszystko "Euphoria Morning" to kontynuacja tego, co robił z macierzystym zespołem na "Down on the Upside", ostatniej płycie formacji. Wypolerowany rockowy pazurek, ot co.
Sam Chris śpiewa tu jak knajpiany bard. wystarczy posłuchać "Steel Rain" czy "When I'm Down".
Hmm, zostało coś jednak z czasów Soundgarden, tak, tak: gęsty, tłusty "Follow My Way", mój ulubiony, porywający "Pillow of Your Bones". Piosenka "Moonchild" inspirowała kilka moich internetowych osobowości. No i "Preaching the End of the World", w sam raz na ten rok.
Album jest leniwy, mroczny, pesymistyczny - taki, jak lubię najbardziej. W ogóle się nie zestarzał. Cornell nagrywa płyty poza czasem, zupełnie niedzisiejsze, można by powiedzieć, gdyby nie jeden wyjątek o jakże wymownym tytule "Scream".
Warto wracać do dawnych miłości. Czuję się, jakbym piła wódkę z dawno niewidzianym przyjacielem. Nie lubię wódki, ale czego się nie robi dla przyjaciół...

czwartek, 1 marca 2012

Swing your hips now, Australia!

1. marca... To już z górki, zaraz będzie wiosna. Nie mogę się doczekać, jak co roku.
Jednak na przekór i z sentymentu dla niektórych pięknych dni zimowych - piosenka na dziś: Nick Cave & The Bad Seeds "Fifteen Feet of Pure White Snow". Najlepsza, obok "Hallelujah", na płycie "No More Shall We Part" z 2001 roku. I ten teledysk! Polecam tym, którzy jeszcze nie widzieli. A tym, którzy widzieli, polecam obejrzeć najpierw teledysk do "Original Sin" INXS. 1984 rok... Na świecie mnie wtedy nie było. Rany, czasem się wstydzę, że lubię ten zespół. Takie to były czasy. A ta Mokra Włoszka to prawdziwa?
Więc najpierw oglądamy "Original Sin", potem "Fifteen Feet of Pure White Snow", na koniec dorzucamy coś z AC/DC i zyskujemy niezachwiane przekonanie, że Australijczycy mają zachwiane poczucie rytmu.
Na dobicie się włączamy jeszcze "Locomotion" Kylie Minouge.
Dobry humor na cały dzień gwarantowany.

wtorek, 21 lutego 2012

Wszystko, tylko nie to


Ostatnio wieczory spędzam na muzycznych wspominkach. Dziś dzień wielkich rockowych ballad - od Scorpions po INXS, a jakże. Taki nastrój.
Gdzieś pośrodku stawki znalazł się jeden z większych brzydali w rock'n'rollu, czyli Meat Loaf z nieśmiertelnym "I'd Do Anything for Love (but I Won't Do That)". Ten utwór już na zawsze kojarzyć mi się będzie koleżanką Izą, która mniej więcej dwa i pół roku temu zapytała mnie, co to za piosenka: w teledysku występuje facet z włosami do połowy pleców, ma maskę, jest też kobieta i generalnie jest to znana piosenka, bardzo ładna i wszyscy ją lubią. Bardzo dokładny opis, szczególnie, że, jak się okazało, dwa pierwsze stwierdzenia okazały się nieco odbiegające od rzeczywistości. Chciałam się poddać, aż tu nagle olśniło mnie - przecież to właśnie Meat Loaf! Iza zachwycona, ja dumna.
I oglądam sobie dziś teledysk. Pani śpiewająca we wspomnianej piosence to Lorraine Crosby, wyglądająca nieco jak siostra Bonnie Tyler. Pani z teledysku to natomiast aktorka i modelka, Dana Patrick. Pasuje jej ten głos...
Lubię wszystkie dziwne stworzenia, więc muszę wspomnieć, że teledysk to nic innego jak krótsza wersja "Pięknej i bestii" oraz "Upiora w operze". Meat Loaf wcale nie ma maski, to tylko jego twarz, którą uzdrowi dopiero miłość.
Klip wyreżyserował Michael Bay, Pan Producent z Hollywood - stąd ten rozmach.
Tylko co to jest to "to"?

niedziela, 19 lutego 2012

Jak być sławnym


Jak to się stało, że Belg mieszkający na stałe w Australii nagle stał się sławny? Grają go wszystkie stacje radiowe, płyta "Making Mirrors" w dniu premiery w Polsce pokryła się od razu platyną, a piosenkę "Somebody That I used to Know" nucą wszyscy, nawet w hipermarketach (widziałam!).
Wszyscy wiedzą już, że piszę o Gotye, więc nie muszę go szerzej przedstawiać, prawda?
Gdy piszę te słowa, "Somebody That I Used to Know" ma 77 647 42 wyświetleń na YouTube.
W naszym kraju całe to szaleństwo zaczęło się tak naprawdę od Marka Niedźwieckiego, który przywiózł powyższą piosenkę z wakacji w Australii. Potem podchwycili ją blogerzy, użytkownicy serwisów społecznościowych i tsunami ruszyło.
"Somebodu That.." spodobalo mi się od pierwszego przesłuchania, czyli de facto od pierwszego zagrania jej w polskim radiu. Mocno zapadająca w pamięć melodia, przykuwający uwagę, zaśpiewany w wyższych rejestrach refren, nośny męsko-damski temat, cicho skradający się i pukający do drzwi głos, kobiecy głos jako bonus. Niby nic, taka sobie pioseneczka, ale coś w niej jest. W moim osobistym podsumowaniu znalazła się przecież na trzecim miejscu. A ja jestem przecież dość surowym sędzią...
Miłość do tego jednego utworu nie przełożyła się, jak to zwykle u mnie bywa, na chęć dowiedzenia się o artyście wszystkiego. Naprawdę, wcale nie czułam takiej potrzeby. Jest, śpiewa - jest dobrze, wystarczy.
Tsunami osiągnęło swoją kulminację własnie w dniu polskiej premiery płyty "Making Mirrors". Wiedziona ciekawością, sięgnęłam. Słucham, słucham i... dawno nie słyszałam tak różnorodnej płyty. Każdy numer w zasadzie z innej beczki, ale każdy nieprzyzwoicie nośny. Jest tu tajemniczy, oniryczny króciutki (szkoda) utwór tytułowy, lekko przesycony duchem new romantic "Don't Worry We'll Be Watching You", elektroniczny "Easy Way Out", "State of the Art", snuj z mocno przetworzonym głosem. Jest nawet nawiązujący do utworów z wytwórni Motown "I Feel Better". Jest "In You Light", kawał pierwszorzędnego popu z trąbami a la James Brown. Czy początek tej piosenki tylko mi kojarzy się z "Desire" U2?
Album zamykają trzy mocne punkty: "Giving Me a Chance", "Save Me" oraz "Bronte". Najbardziej na "Making Mirrors" podobaja mi się jednak "Smoke and Mirrors", pulsujący, bujający, moim zdaniem, nadający się na temat do filmów o Jamesie Bondzie oraz "Eyes Wide Open", galopująca antylopa, ze słowami:

So this is the end of the story
Everything we had, everything we did
Is buried in dust
And this dust is all that's left of us


Po pierwszym przesłuchaniu kręciłam nosem. Po drugim zaczęłam nucić. Po trzecim fala wchłonęła i mnie. Niesamowicie eklektyczna płyta. Czy tworzy coś nowego? Nie. Nie musi.
I myślę sobie, że facet ma przekichane. Nagrał megaprzebój, nagrał trzecią płytę. Czy to się obroni? Czy Gotye pozostanie takim one hit wonder, jak na przykład Black? Musi ciążyć nad nim niesamowita presja. Płyta się broni sama, choć jeśli ktoś spodziewa się kolejnych "Somebody That..", srogo się zawiedzie. Jak będzie dalej, czas pokaże. Póki co, warto cieszyć się tym, co mamy.
aha, współczuję tym, którzy za największym hitem Gotye nie przepadają. Też mają przekichane.

piątek, 10 lutego 2012

Oh, John


Skończyłam czytać biografię Johna Lennona pióra Philipa Normana. Ufff, 622 strony. Nic to, bo czytało się ją jak najlepszą powieść. Jednak nie identyfikowałam się z bohaterem, nie żyłam jego życiem - choć taka biografią można śmiało obdzielić kilka osób. Czytałam i nie mogłam się oderwać, do przodu pchała myśl "co będzie dalej?". I miałam wrażenie, że uczestniczę w beatlemanii, w nagrywaniu, w pisaniu piosenek osobiście.
Przez ostatnie półtora miesiąca zdążyłam zaprzyjaźnić się tym nieco szorstkim, surowym, ale też bardzo niepewnym siebie artystą. Lennon umarł trzydzieści lat temu, ale czuję, jakbym pamiętała to wydarzenie, a samego beatlesa znała osobiście. Było w nim coś dziwnie urzekającego, choć wrażenie niekoniecznie sprawiał dobre. Na pewno nie był miłym i grzecznym muzykiem w garniturku, w który ubrał Beatlesów Brian Epstein. Jeśli o Beatlesach mówiło się, że grzecznie zapytają, czy mogą waszą córkę zabrać na spacer, a Rolling Stonesi porwą ją i upiją, to właśnie John Lennon był pierwszym Rolling Stonesem w ekipie.
Książka niestety podważyła moje przekonanie, że Lennon był wegetarianinem. Norman pisze o tym, jak razem z Yoko wyjadali szynkę bolońską w Toronto u Ronniego Hawkinsa.
Ale dowiedziałam się, że słowa God is a concept by which we measure our pain powstały podczas sesji terapeutycznych. Po nich Lennon zaczął patrzeć rzeczywistości prosto w twarz.
Ta książka obaliła we mnie pewien mit - mit Lennona dobrego, grzecznego, ułożonego.Niech żyje rock'n'roll!

Polowanie na biografię Serge'a Gainsbourga autorstwa Sylvie Simmons czas zacząć.

czwartek, 9 lutego 2012

Ciemno, zimno, pięknie


Przede mną płyta "Disintegration" The Cure.
Wczoraj słuchałam jej pierwszy raz od pięciu, może nawet sześciu lat. Przez ten czas nie miałam na nią ochoty. Nie czułam potrzeby, żeby jej słuchać. To były najintensywniejsze lata mojego życia, często wypełnione prozą, a nie poezją.
A więc sięgnęłam po nią znów, po latach... bez patrzenia na listę utworów, bez wertowania książeczki - żeby się niczym nie sugerować, żeby wspomnienia wróciły tylko i wyłącznie przez dźwięki.
Stęskniłam się za tą muzyką. Po raz pierwszy usłyszałam ją w tak dużej dawce w trójkowej audycji "Pół Perfekcyjnej Płyty" 10. maja 2000 roku. I to była jedna z tych płyt, które wywróciły mnie, moje spojrzenie na świat i na muzykę na drugą stronę. "Disintegration" kupiłam na kasecie 7. lutego 2001 roku we Wrocławiu, podczas szkolnej wycieczki do teatru. A więc minęło niemal dokładnie 11 lat, zupełnym przypadkiem. Ale ja nie wierzę w przypadki. Kaseta została w drugim-pierwszym domu, była tak często słuchana, że aż piszczy przy odtwarzaniu.
Muzyka klaustrofobiczna. Muzyka duszy. Muzyka z głębin. Przepowiadająca upadek nieba. Takie określenia, znalezione w dziennikach, są najbardziej stosowne do określenia "Disintegration".
To płyta o najintensywniejszych przeżyciach, o granicznych doświadczeniach, o głębokiej, przepełnionej smutkiem i wiedzą o nieuchronnym końcu miłości, o której marzy się, gdy ma się lat naście.
...and we shall be together...
Od dwudziestu trzech lat (album miał premierę 1. maja) są tu takie oczywistości jak "Lullaby" i "Lovesong" oraz tak monumentalne utwory jak "The Same Deep Water as You" oraz mój najukochańszy "Prayers for Rain". Jeśli chodzi o walory artystyczne, moim zdaniem, w dyskografii The Cure "Disintegration" przebija tylko apokaliptyczna "Pornography".
Jest w tym mroku namacalne niemal piękno. Zimne. Może dlatego sięgnęłam po tę płytę? Bo jest zimno, ciemno, a ja czuję się tykająca bomba zegarowa.
Paradoksalnie - prowokuje do bycia tu i teraz, bo nigdy nie wiadomo, kiedy nastąpi koniec.

środa, 1 lutego 2012

Podsumowanie roku 2011, część 2. - utwór roku

Z wyborem piosenek miałam większy problem, niż z płytami. Dlatego zamiast "dziesiątki" jest "dwudziestka".
Proszę bardzo:
20. The Drums "Money"
19. The Raveonettes "Evil Seeds"
18. Noel Gallagher's High Flying Birds "Everybody's on the Run"
17. Fleet Foxes "The Shrine/ An Argument" (byłoby wyżej, gdyby nie to, że utwór jest łączony i gdyby nie ten jazzik)
16. Jane's Addiction "Underground"
15. R.E.M. "Blue"
14. Blackfield "Zygota"
13. Whocares "Holy Water"
12. Anna Calvi "Desire"
11. Bush "The Sound of Winter"
10. Twilight singers "Get Lucky"
9. Peter Murphy "I Spit Roses"
8. White Lies "Stranger"
7. Florence + The Machine "What the Water Gave Me"
6. Iron & Wine "Your Fake Name is Good Enough for Me"
5. Marketa Irglova "Go Back"
4. Kasabian "Acid Turkish Bath (Shelter from the Strom)"
3. Gotye feat. Kimbra "Somebody that I Used to Know"
2. Gazpacho "Snail"
1. PJ Harvey "On Battleship Hill"

wtorek, 31 stycznia 2012

Podsumowanie roku 2011, część 1. - płyta roku

Jak obiecałam, tak czynię. Oto płyty roku 2011 w moim subiektywnym wyborze:

10. Bush "The Sea of Memories" (sentyment mam, należy im się dziesiąte miejsce za pierwszą od dziesięciu lat płytę za tę momentami genialną płytę)
9. Marketa Irglova "Anar" (za konsekwentne trzymanie się własnej niszy)
8. Peter Murphy "Ninth" (mroczny przedmiot pożądania)
7. Anna Calvi "Anna Calvi" (świetna debiutancka płyta, duszna i seksowna)
6. Steven wilson "Grace for Drowning" (czegokolwiek tknie, zamienia się w złoto)
5. Kasabian "Velociraptor!" (piąte miejsce dla Kasabian to zaskoczenie nawet dla mnie)
4. Florence + The Machine "Ceremonials" (ruda filozofia i te chóry!)
3. Gazpacho "Mass for Athropos" (jakim cudem tak monumentalny album mógł przejść bez echa?)
2. Iron & Wine "Kiss Each Other Clean" (za sam tytuł powinni dostać miejsce na pudle, a tak na serio, zwalili mnie z nóg i to od pierwszego przesłuchania)
1. PJ Harvey "Let England Shake" (zaskoczenia nie ma, o powodach mojego uwielbienia dla tej płyty już pisałam, a warto jeszcze wspomnieć, że to chyba najbardziej doceniona przez dziennikarzy płyta Polly od czasów "Stories From the City...")

Powyższego wyboru dokonałam niemałym wysiłkiem. A oto pozostałe płyty wydane w ubiegłym roku, które przesłuchałam (kolejność przypadkowa):
Piotr Rogucki "Loki - wizja dźwięku"
Fleet Foxes "Helplessness Blues"
Myslovitz "Nieważne, jak wysoko jesteśmy"
Eddie Vedder "Ukulele Songs"
The Raveonettes "Raven in the Grave"
Feist "Metals"
Tori Amos "Night of Hunters"
Marianne Faithfull "Horses and High Heels"
White Lies "Ritual"
Radiohead "The King of Limbs"
Noel Gallagher's High Flying Birds "Noel Gallagher's High Flying Birds"
Puscifer "Conditions of My Parole"
Tom waits "Bad as Me"
Kombajn do Zbierania Kur po wioskach "Karmelki i Gruz"
Lou Reed & Metallica "Lulu"
Keiser Chiefs "The Future is Medieval"
Coldplay "Mylo Xyloto"
Arctic Monkeys "Suck it and See"
Bjork "Biophilia"
Foo Fighters "wasting Light"
The Kills "Blood Pressures"
TV on the Radio "Nine Types of Light"
Blackfield "Welcome to My DNA"
Death Cub for Cutie "Codes and Keys"
Blue October "Any Man in America"
Neranature "Foresting Wounds"
Bon Iver "Bon Iver"
The Drums "Portamento"
Incubus "If Not Now, When?"
Superheavy "Superheavy"
Jane's Addiction "The Great Escape Artist"
OME "Tomek Beksiński"
Dream Theater "A Dramatic Turn of Events"
Peter Gabriel "New Blood"
Staind "Staind"
Ray Wilson "Unfulfillment"
Lenny Kravitz "Black and White America"
Cerebral Ballzy "Cerebral Ballzy"
The Horrors "Skying"
R.E.M. "Collapse into Now"
Duran Duran "All You Need is Now" (tak, tak)
Twilihgt Singers "Dynamite Steps"
The Vaccines "What Did You Expect From the Vaccines?"
Cool Kids of Death "Plan Ewakuacji"
Warpaint "The Fool"
The Strokes "Angels"
My Roit "Sweet Noise"
Closterkeller "Bordeaux"
Nosowska "8"
Beady Eye "Different Gear, Still Speeding"

piątek, 27 stycznia 2012

The Next Best Thing To Be

Czytam biografię Johna Lennona "Życie" pióra Normana Philipa. Przez pierwsze strony brnęłam ni czym przez błoto Woodstock, ale od stron opisujących start The Beatles książka zaczyna robić się fascynująca. Od roku 1965 - nie mogę się oderwać i gdyby nie obowiązki domowe, skończyłabym już dawno.
Niesamowite jest czytać o Micku Jaggerze i Marianne Faithfull wśród świty ludzi, którzy towarzyszyli Beatlesom przy nagrywaniu "All You Nedd is Love", a potem odpalić komputer i zobaczyć Pana Wielkie Usta śpiewającego razem z Johnem Lennonem. Marianne nie wyłapałam, bo większość kobiet widocznych w nagraniu ma blond włosy i fryzurę a la Faithfull. Oglądam i czuję się, jakbym tam była, jakbym była częścią wielkiej historii. I pieję z zachwytu, gdy kamera najeżdża na twarz Jaggera.
Po raz pierwszy też obejrzałam uważnie teledysk do "Free as a Bird" i wyłapywałam te wszystkie, niemal oczywiste już teraz dla mnie aluzje. 17 lat temu Beatlesi byli be i fu.
Z radością podśpiewuję razem z Johnem, Paulem, Ringo i George'm słysząc w radiu "Lady Madonna", czyli "Kobietę za ladą".
Czytam, potem słucham, wszystko wydaje mi się być tak bardzo fascynujące i niesamowite.
Niedługo w kwestii edukacji muzycznej cofnę się do epoki kamienia łupanego.

czwartek, 26 stycznia 2012

Australia Day

Mam. Dzięki kilku małym, cieszącym serce decyzjom.
Ma standardowe wymiary płyty kompaktowej. Nie różni się niczym od innych krążków. Na okładce nie ma gniewnego chłopca z wnętrza książeczki. Jest mężczyzna pogrążony we własnym świecie. Przypomina mi też pasażera "Titanica": był dumny z bycia częścią wielkiej historii, ale teraz jest martwy.
Tą płytę traktuję z wielką nabożnością. Bo przypomina mi o radości, jaką daje coś tak banalnego, jak muzyka. Bo przypomina mi o wielkiej sile muzyki, o jej sile wyrazu.
Płyta jest używana. Ktoś przede mną jej słuchał, komuś może nawet się podobała. Ktoś nie wie, że jego płyta trafiła w ręce osoby, która z radości z jej posiadania jest w stanie rozganiać chmury.
Mam w rekach coś bardzo wartościowego - coś, czego nie ma w Polsce, coś, co przyjechało do mnie z Niemiec, coś na co długo czekałam, coś, za co byłam w stanie dać duże pieniądze.
zawartość tej płyty to już osobna sprawa...
Stałam się szczęśliwą posiadaczką solowej płyty Michaela Hutchence'a. Jasne, w dzisiejszych czasach to nie problem. Ale ja w tych sprawach jestem jak dziecko, cieszę się co najmniej tak, jakby dokonał się cud...
Fajnie jest, gdy marzenia spełniają się w cztery tygodnie.

Poza tym, jak w tytule, dziś Australia Day (i pewna osobista rocznica). W internecie (jeszcze) można usłyszeć nowy utwór INXS, "We Are United", o Australii właśnie. Utwór w klimacie "dawnego" INXS, podoba mi się. Aczkolwiek większość zespołu mocno nadgryziona zębem czasu. Ale dobrze, że im się chce.
Happy Australia Day!