środa, 20 czerwca 2012

Pocztówka z Polski

Zadowolona, że mam czas posłuchać, poszukać, napisać, usiadłam do komputera. Włączyłam z czystej ciekawości tajemnicze coś, co intrygowało mnie od dawna. A teraz przypomniało mi się, że to tajemnicze coś istnieje. A że mam czas... Miało być o kimś innym, oczywiście. Nie pierwszy raz, cóż.
Dobrze, dobrze, dość już tych tajemnic, czas na przedstawienie cosia. Cochise. Polski zespół, z Białegostoku. Pierwsze skojarzenia biegną do tytułu jednego z utworów Audioslave. W jednym i w drugim przypadku chodzi o imię wodza Apaczów.
W dużym skrócie: istnieją od 2004 roku, wydali dwie płyty: "Still Alive" w 2010 roku i "Back to the Beginning", dosłownie sprzed paru chwil.
I tak włączyłam sobie pierwszy utwór z brzegu, i strzygę uszami. Bynajmniej nie dlatego, że dawno niczego nie słuchałam. "Letter from Hell", ze "Still Alive". Genialna kompozycja. Mroczna, melodyjna. Muzycznie kojarzy mi się trochę z Metalliką, wokalnie - z Alice in Chains. Swoją drogą, skojarzenia będą mi towarzyszyć przez całe słuchanie albumu "Back to the Beginning" -- bo to od niego postanowiłam zacząć.
Nie mam nic przeciwko inspirowaniu się innymi zespołami, szczególnie jeśli są to klasycy. I nawet jeśli to ewidentnie słychać. Komuś, kto na nowo wymyśli coś w muzyce postawię pomnik. Cochise grają grunge'owo, grają metalowo, rockowe wulkany kipią. Wow. I pomyśleć, że ja tu sobie czekam na nową płytę Soundgarden...

Ach, nie powiedziałam jeszcze o jednym bardzo ważnym fakcie, związanym właśnie z moimi początkowymi słowami o ciekawości i zaintrygowaniu. Otóż wokalistą zespołu Cochise jest Paweł Małaszyński, większości ludzi znany bardziej jako aktor. Jako zdeklarowana nieposiadaczka telewizora nie potrafię powiedzieć, gdzie można go aktualnie zobaczyć. Na dużym ekranie widziałam go tylko w "Skrzydlatych świniach", gdzie zagrał brata bohatera granego przez innego wokalistę, Piotra Roguckiego, o którym, tak na marginesie, dziś miało być. Aktor-wokalista, do tego podobno zdzierający gardło. Podobno dobre, recenzje dobre piszą o nich, cztery gwiazdki dają. Trzeba posłuchać.

Odpalam "Back to the Beginning". Pędzą, pędzą, do przodu, na złamanie karku. Jest moc."Dance" trochę mi nie pasuje, może przez to let's fuckin' dance i come on bitch, które brzmi nieco prostacko, pretensjonalnie i... amatorsko. Ale nic to, rockowe środki wyrazu rządzą się swoimi prawami. A Małaszyński brzmi momentami jak Peter Steele.

Początek "MLB", ten recytowany kawałeczek, przypomina dokonania Jima Morrisona. A potem - czy to tylko mi wydaje się, że Małaszyński brzmi jak Sully Erna z Godsmack? Opowieść jest inspirowana "Opowieścią o matce" Hansa Christiana Andersena, ale proszę zwrócić też uwagę na możliwość rozwinięcia tytułowego skrótu jako Mother Love Bone. "My Crown" to znów Metallica, choć później muzyka ewoluuje w stronę klasycznego hard rocka. Fajna jest ta zmienność. W "Na Hi Es" w głosie Małaszyńskiego słychać jakąś chrypę, piach jakiś, tęskne wołania. "Undercover" przynosi lekkie uspokojenie. A potem "521", czyli doorsowski "Five to One". Gęsty. I udało się zachować tę... hm, mroczność oryginału, szczególnie w warstwie wokalnej. "Surrender" to z kolei akustyczna ballada. MTV unplugged jak znalazł. A potem nagle... posłuchajcie sami.
Długa to płyta, 16 utworów, z których większość nie trwa krócej niż cztery minuty. Moim zdaniem, to za dużo. Szczerze powiedziawszy, od "Whispers" trochę zaczęłam się nudzić. Koncentracja siada po prostu. Ucho wychwytywało tylko takie zgrabne cytaty jak "satellite of love" czy "get born again". Kilka utworów dalej jest fajne, mruczane "My Way". I na koniec wyrecytowany przez żonę basisty wiersz Annie Smith "Kill the Indian, Save the Man".

Cytując hasło z mojego t-shirta: "polskie morze być najlepsze".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz