środa, 28 listopada 2012

Ian Mosley for president!

Takie hasło można było usłyszeć wczorajszego wieczoru. Nie mówimy 'nie'...
Kolejny piękny wieczór z fantastyczną muzyką za mną. Doczekałam się koncertu Marillion w moim mieście!
Przez własne gapiostwo (które niektórzy nazywają głupotą - zapomniałam biletu, ale na szczęście niedaleko od domu) i splot niezbyt sprzyjających okoliczności (nie odpalił samochód, potem nie przyjechał tramwaj) nie dojechałam na support - Tides From Nebula. Szkoda. Dotarłam w przerwie, dzięki czemu miałam okazję przyjrzeć się marillionowej publiczności - widziałam 10-latków i ludzi po 60-tce. Do tego pod "Orbitą" samochody z rejestracjami z Łodzi, Poznania, Kłodzka, Zgorzelca...
21:02 i zaczyna się. Pojawienie się ledwie zarysowanych sylwetek każdego z muzyków wśród scenicznych dymów i świateł wywołało zrozumiały aplauz publiczności. Steve Hogarth ma na sobie koszulę z pacyfką. Wszystko jasne - "Gaza". Utwór, który powinien być trzęsieniem ziemi, który powinien otwierać oczy. Utwór, w którym natężenie emocji jest chyba największe spośród wszystkich utworów zespołu. Przy słowach: someday surely someone must help us i it just ain't right łzy stawały mi w oczach. Nie spodziewałam się tego po sobie na stare lata. Dramaturgia tego utworu została perfekcyjnie oddana w warstwie muzycznej i wizualnej - w drobnych, prostych gestach, znakach.
Zaraz po monumentalnym początku kolejna bomba - "Warm Wet Circles" z czasów fishowych. Marillion promuje nowy album, więc nie mogło zabraknąć utworów z niego: "Pour my Love", utworu tytułowego z fantastycznym motywem granym na gitarze oczywiście przez Steve'a Rothery oraz singlowego "Power". Zabrakło mi "Lucky Man", wydaje się koncertowego pewniaka, z mocnym, przebojowym refrenem. Cóż, nie można mieć wszystkiego. Gdzieś pomiędzy utworami z "Sounds That Can't Be Made" wybrzmiał "Fantastic Place" oraz "King". Hogarth zapowiedział go jako "utwór o sławie, czyli >>Hotel California<<". Jakież było jego zdziwienie, gdy Rothery zaczął grać główny motyw z tej piosenki! Była też oda do butelki piwa, czyli life's too short for feeling miserable. Podstawowy set zakończył wspaniały "Man of a Thousand Faces". A o bisy nie trzeba było długo prosić. Gdy jako pierwszy został zapowiedziany "Neverland", jeden z moich najulubieńszych utworów Marillion, łzy po raz kolejny napłynęły mi do oczu. W Poznaniu, pięć lat temu, też grali, pomiędzy "Estonia" a "Easter". Wtedy też nad publicznością rozsypały się bibułki - mam jedną, schowaną na pamiątkę. Tak, jestem sentymentalna.
A potem... A potem nastąpiło coś, czego bym się w życiu nie spodziewała: "Keyliegh", "Lavender", "Sugar Mice" i "Ocean Cloud".
Być może kiedyś spełni się moje marzenie i usłyszę na żywo "When I Meet God".

Na koniec zdjęcie okazjonalne. Co prawda z Poznania, ale niewiel odbiegające od rzeczywistości wczorajszego wieczoru.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz