czwartek, 8 marca 2012

Zdmuchując kurz o poranku


Na nowo odkrywam kolejną płytę z mojego średnio bogatego zbioru. Oj, dawno jej nie słuchałam. Zakurzyła się. Nie wierzę, zdmuchuję kurz z "Euphoria Morning" Chrisa Cornella.
Wrzucam do odtwarzacza. Pierwsze takty "Can't Change Me" przypominają mi o pewnym grudniowym popołudniu sprzed ponad dwunastu lat... Walkman, kaseta za 22 złote, co wtedy było dla mnie jakąś zawrotną sumą, słuchawki. I kompletny muzyczny odlot.
Chris stracił tu przyciężki pazur, heavy metalowy sznyt gdzieś przepadł. Trudno spodziewać się że Cornell solo będzie jak Soundgarden za najlepszych lat, ale mimo wszystko "Euphoria Morning" to kontynuacja tego, co robił z macierzystym zespołem na "Down on the Upside", ostatniej płycie formacji. Wypolerowany rockowy pazurek, ot co.
Sam Chris śpiewa tu jak knajpiany bard. wystarczy posłuchać "Steel Rain" czy "When I'm Down".
Hmm, zostało coś jednak z czasów Soundgarden, tak, tak: gęsty, tłusty "Follow My Way", mój ulubiony, porywający "Pillow of Your Bones". Piosenka "Moonchild" inspirowała kilka moich internetowych osobowości. No i "Preaching the End of the World", w sam raz na ten rok.
Album jest leniwy, mroczny, pesymistyczny - taki, jak lubię najbardziej. W ogóle się nie zestarzał. Cornell nagrywa płyty poza czasem, zupełnie niedzisiejsze, można by powiedzieć, gdyby nie jeden wyjątek o jakże wymownym tytule "Scream".
Warto wracać do dawnych miłości. Czuję się, jakbym piła wódkę z dawno niewidzianym przyjacielem. Nie lubię wódki, ale czego się nie robi dla przyjaciół...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz