czwartek, 26 stycznia 2012

Australia Day

Mam. Dzięki kilku małym, cieszącym serce decyzjom.
Ma standardowe wymiary płyty kompaktowej. Nie różni się niczym od innych krążków. Na okładce nie ma gniewnego chłopca z wnętrza książeczki. Jest mężczyzna pogrążony we własnym świecie. Przypomina mi też pasażera "Titanica": był dumny z bycia częścią wielkiej historii, ale teraz jest martwy.
Tą płytę traktuję z wielką nabożnością. Bo przypomina mi o radości, jaką daje coś tak banalnego, jak muzyka. Bo przypomina mi o wielkiej sile muzyki, o jej sile wyrazu.
Płyta jest używana. Ktoś przede mną jej słuchał, komuś może nawet się podobała. Ktoś nie wie, że jego płyta trafiła w ręce osoby, która z radości z jej posiadania jest w stanie rozganiać chmury.
Mam w rekach coś bardzo wartościowego - coś, czego nie ma w Polsce, coś, co przyjechało do mnie z Niemiec, coś na co długo czekałam, coś, za co byłam w stanie dać duże pieniądze.
zawartość tej płyty to już osobna sprawa...
Stałam się szczęśliwą posiadaczką solowej płyty Michaela Hutchence'a. Jasne, w dzisiejszych czasach to nie problem. Ale ja w tych sprawach jestem jak dziecko, cieszę się co najmniej tak, jakby dokonał się cud...
Fajnie jest, gdy marzenia spełniają się w cztery tygodnie.

Poza tym, jak w tytule, dziś Australia Day (i pewna osobista rocznica). W internecie (jeszcze) można usłyszeć nowy utwór INXS, "We Are United", o Australii właśnie. Utwór w klimacie "dawnego" INXS, podoba mi się. Aczkolwiek większość zespołu mocno nadgryziona zębem czasu. Ale dobrze, że im się chce.
Happy Australia Day!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz