piątek, 17 września 2010

Tym razem wiktoriańska dama


Nowa płyta mojej najulubieńszej Polly Jean Harvey już w lutym przyszłego roku. To już tylko pięć miesięcy oczekiwania! Czyli znów będzie na co czekać. "To dzieło będzie zupełnie inne od tego, co się obecnie ukazuje", powiedział o albumie Mick Harvey (zbieżność nazwisk przypadkowa).
Ba, każda płyta Harvey jest inna. Inna od poprzednich płyt artystki oraz inna od nagrań współczesnych i ówczesnych wokalistek. Według mnie to klasa sama w sobie przekraczać dotychczasowe osiągnięcia i nagrywać takie płyty, których nikt by się nie spodziewał. W muzycznym świecie to rzadkość. Poza tym na każdym albumie czuć, że to jednak PJ. Nie można jej zarzucić sprzedania się. Ona nie jest Metallicą.
A kobieta zmienną jest, tak?
Rok 2011 to czas najwyższy na nowe dokonania. "White Chalk" ukazała się już ponad trzy i pół roku temu. Płyty z Johnem Parishem ("A Woman a Man Walked By") nie liczę. To osobny rozdział.
Może więc tym razem kilka słów o "White Chalk".
Ósmy album PJ utwierdził mnie w przekonaniu, że najcudowniejsza muzyka rodzi się w mękach psycho-fizycznej egzystencji na najlepszym z możliwych światów. Tak naprawdę to, co negatywne i pesymistyczne napędza twórczość artysty. Kiedyś w "Machinie" Anna Gacek napisała, że to, co znalazło się na tym krążku to "rosyjska melancholia z drużyną dusz miotanych wiatrem po stepie". Sformułowanie tyle pretensjonalne, co szalenie trafne.
"White Chalk" to płyta bardzo ascetyczna, minimalistyczna, oszczędna; zbudowana głównie na dźwiękach pianina. Osiągnięty jakby resztką sił. Pianino zdeterminowało nastrój. Wszystko to nieuchronnie kojarzy się ze smutkiem. Tym razem po głosie trudno byłoby poznać czyja to płyta. Takiej Polly świat dotąd nie znał. Zniknęła zadziorność, gniew, pretensje do świata. Została muzyczna pustynia. Ale jakże piękna pustynia.
Do tego mało rozbudowana oprawa graficzna i pojedynczy kartonik zamiast książeczki. Zostawcie mnie, dam wam tylko ile, ile sama zechcę, mówi Harvey. Nagle przestała być obywatelką świata, mieszkanką kosmopolitycznego świata Artystów, przestała być świadomą swojej kobiecości silną babką. Pojawiła się mała, drobna, skulona w sobie dziewczynka. Wiktoriańska dama lub infantka z obrazu Velazqueza - samotna i zagubiona.
Jeśli otwierający płytę "The Devil" mógłby pojawić się na "Is This Desire?", to "Grow, Grow, Grow", "To Talk To You" znajdują miejsce tylko tu - pośród towarzystwa innych, nostalgicznych arcydziełek o miłości, tęsknocie, dzieciństwie i relacjach międzyludzkich. Gdzie podziała się bezkompromisowość "Uh Huh Her"? Gdzie podziała się siła i radość "Stories From the City, Stories From the Sea"? Gdzie są teraz Angelene, Joy, Elise i ekshibicjonistka Sheela?
"White Chalk" jest perfekcyjnie melancholijna. Pojawiła się, gdy w naszym kraju zaczynało robić się smutno, zimno, szaro i źle. W sam raz. Muzyka jesieni; deszczu i słońca; sprawdzająca się w każdych warunkach pogodowo-nastrajowych. Muzyka, która wciąga, oplata i nie odpuszcza. Muzyka prosto z trzewi.
Kto tak pięknie potrafiłby zapytać: "czy mi wybaczysz?" ("Broken Harp") lub wyznać: "jestem tak samotna" ("To Talk To You"). Tylko Polly. Czegokolwiek się nie dotnie, jakiegokolwiek tematu nie podejmie, natychmiast zamienia go w złoto. I wtóruje jej w tym producencki duet marzeń: John Parish i Flood, urzeczeni tą skromnością i prostotą.
Co ciekawe, płyta nie drażni i nie przytłacza smutkiem, nie dotyka tych najczulszych strun. Jest raczej jak rozmowa z przyjaciółką, z która dzielimy podobne doświadczenia; z przyjaciółką, która wysłucha i ze zrozumieniem pokiwa głową.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz