sobota, 24 lipca 2010

Samograje



Dziś miało być zupełnie o czymś innym. Jednak na fali pisania zniosło mnie na pobliską dziką i mocno zarośniętą gęstymi chaszczami plażę mojego dzieciństwa. Kto z urodzonych w pierwszej połowie dekady lat 80. nie pamięta oglądanego w czarno-białym telewizorze programu ze słowem "świat" w tytule i nadawanych na jego końcu fragmentów pokazów ówczesnej, jakże przedpotopowej mody? Towarzyszyły im dwa (tylko tyle pamiętam) utwory: "Wonderful Life" Blacka i ... No właśnie. Co to było, to drugie? A wokalista zespołu Nell, o którym miałam dziś pisać, w czasie koncertu we wrocławskim "Firleju" w 2007 roku wdrapywał się, śpiewając go, na głośniki ustawione pod sam sufit. W głowie huczy melodia, można nucić pod nosem, ale, co najgorsze, nie pamiętam ani jednego słowa, które padały w tekście. To gorsze niż zmaganie się z hasłem "czy to mi czegoś nie przypomina?". Gugluję. Pokazy mody+piosenki+lata 80. Widać nie tylko ja mam ten problem. Dzięki pomocy i pamięci innych udało się rozwiązać zagadkę. To Fancy. "Flames of Love". No oczywiście, że pasuje do melodii! www.youtube.com - skoro mam, to korzystam. Oooo, tego się nie spodziewałam. Pan Fancy to taka mniej kosmiczna wersja Davida Bowie. Bary, bary, bary! I ta niemiecka ekspresja wokalna. Jak tu mu nie wierzyć... Nie wątpię, Europa wtedy szalała. A Black? Przepraszam, jeśli coś mi umknęło, ale dla mnie to taki one hit wonder. Taki już los niektórych... Kolejny raz obejrzałam teledysk do "Wonderful Life" - jest niezapomniany. Sam Colin Vearncombe przypomina mi nieco Jamesa Deana zmieszanego z moim kuzynem. Czasami tęsknię za czasami, kiedy taka muzykę można było usłyszeć w mediach częściej. Dziś można sobie samemu włączyć, ale to już nie to samo. Na pewno istnieją jeszcze inne covery "Flames of Love", oprócz tego, który grał zespół Nell, ale nie znam i chyba nie chcę znać. Oryginał wystarcza ponad wszystko. Co do "Wonderful Life" uważam, że jest to bardzo wdzięczny temat do przerabiania. Artyści pomyśleli chyba to samo i rynek muzyczny zarzucił nam tak rozbieżne wersje jak ta Tiny Cousins (dzielnie wysłuchałam 40 sekund) i polskiego zespołu Carrion (tak, minuta i trzydzieści sekund wystarczy, akcent i "podkręcanie" końcówek mnie powaliły). Za to zdecydowanie polecam cudownie apatyczną wersję Myslovitz i delikatną, zwiewną Mathildy Santing (kiedy nagrywałam ją z radia, w opisie na kasecie napisałam, co usłyszałam, czyli: Matilda Something...). A kiedy najdzie mnie odwaga cywilna opowiem o swoich przygodach z Al Bano i Rominą Power. Do usłyszenia w latach 80.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz