niedziela, 28 listopada 2010

Season's End


Będę się upierać przy swoim - to jest debiutancka płyta Marillion. Debiut w 1989 roku? Owszem. Debiut TEGO Marillion, jaki większość młodszych słuchaczy zna i, mam nadzieję, ceni. Debiut drugiego Marillion. Wielbiciele Fisha, pierwszego wokalisty i tekściarza zespołu, mówią, że to nie to samo. To prawda, nie można powiedzieć inaczej. Zmiana wokalisty, jakby na to nie patrzeć, jest zmiana zasadniczą. Od osobistych preferencji zależy, które wcielenie grupy uznamy za lepsze/ ciekawsze/ bardziej nam odpowiadające. ale jest jeszcze jedno wyjście: pogodzić się ze zmianą i przyjąć zespół z całym dobrodziejstwem inwentarza.
Dla mnie to dwa różne zespoły pod ta samą nazwą. Fish nagrywa solo, a Steve Hogarth pewnie marnowałby się (nie tyle artystycznie, co komercyjnie) śpiewając dla mniejszej publiczności.
To na pewno nie jest już ten sam Marillion. I nie może być. Tracąc jedną osobowość zyskali inną. Jasne, żal po Fishu pozostał jak blizna po matce, ale przecież wszystko ma swój początek i koniec. A i "dla wszystkich starczy miejsca pod wielkim dachem nieba", jak pisał Poeta.
Tomasz Beksiński w "Magazynie Muzycznym" (nr 3, 1990) pisał: "Akwarium pozostało puste, gdyż Ryba wypłynęła na szerokie wody". Pozwolę sobie (co czynię rzadko)nie zgodzić się z moim mentorem. Które wody tak naprawdę były szersze mogą ocenić fani i sam Fish. Według mnie chwilowa pustka w akwarium doskonale się wypełniła.
Powiedzieć o Hogarth'cie, że ma "niezły głos" to zdecydowanie powiedzieć za mało. Bo o ile potęgą Fisha były jego teksty i ich niezwykła emocjonalność, potęgą Hoggy'ego jest jego głos. Głos, który (także) piękne, poetyckie, czasami banalne teksty wyśpiewuje jakby były to ostanie słowa jego życia.
"Season's End" niesamowicie mnie wzrusza. W całość wprowadza bajkowy klawisz i pulsująca linia basu. A potem gitara i głos mówiący o mieście zachodzącego słońca. Oto nowy początek. Tak samo monumentalny, jak wszystkie numery jeden na płytach Marillion, może tylko trochę bardziej radosny.
Muzycznie to płyta... bardzo ładna. Bajkowa, nieco senna. Bardzo przestrzenna, z wiatrem we włosach. I jednocześnie bardzo delikatna w całej swej potędze. Utwór tytułowy i "The Space..." są jednymi z tych utworów, za które dałabym się pokroić żywcem. Hogarth przekazuje proste prawdy w sposób godny mędrca (jak urzekająco-porywająca "Easter" czy wspomniana już "Season's End"). Jest wykop w postaci "Uninvited Guest"; perfekcyjnej piosenki pop w stylu lat 80. I są też inne przeboje (gdzie tam im do "Kayleigh", ale miało nie być porównań, więc pokornie gryzę się w język). Choćby takie "Hooks in You" - oderwane od całości wcale do Marillion nie pasuje, ale w kontekście całości jest radosnym skokiem poprzedzającym wystrzelenie w Przestrzeń.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz