sobota, 18 lutego 2017

12.listopada 2016


Cóż to był za niesamowity wieczór...
IAMX - po raz kolejny w Polsce, po raz pierwszy we Wrocławiu. W końcu.
Zawsze lubiłam to muzyczne szaleństwo - także za pełne nieoczywistości teledyski, za teksty, za zmiany image'u. To, co spiritus movens Chris Corner robi od lat, jeszcze od czasów Sneaker Pimps jest mi niesłychanie bliskie. I mimo, że to projekt pełen brzmień elektronicznych, to energii, mocnego uderzenia i melodii w nim nie brakuje.
Najważniejszy jest przekaz. Bo choć wszyscy jesteśmy już duzi i do czasy egzaltacji mamy za sobą, to Chris Corner idealnie oddaje doświadczenia nadwrażliwców. Wcześniej opowiadał o świecie mroku, nocy, życia wśród świateł miasta; wszystko w atmosferze delikatnej perwersji i narkotycznych oparach. Teraz jest to świat postdepresyjny, to szukanie własnego miejsca w świecie, który po wszystkim nie wydaje się już być tym samym miejscem. Corner nie boi się mówić o swoich przejściach, nie boi się filtrować swoich przeżyć dźwięki i przez to nadawać swojej twórczości jeszcze bardziej indywidualny rys.

Pisałam te słowa z perspektywy 12 godzin od zakończenia koncertu. Teraz minęły już ponad trzy miesiące, a ja nadal nie mogę znaleźć sobie miejsca.
Nie sądziłam, że ten koncert zrobi na mnie aż takie wrażenie. Spodziewałam się wieczoru wypełnionego fantastyczną muzyką i emocjami, a dostałam kopniaka między oczy.
Od początku do końca, bez chwili na nudę, na wytchnienie, bez zbędnych słów. Jakby co chwilę ktoś podpalał i gasił coraz krótszy lont bomby.
Na scenie nieco wycofana Sammi Doll, cichy bohater Jon Siren za perkusją, górujący nad wszystkimi, z ciałem wymazanym na czarno Chris Corner i niewiele mu ustępująca Janine Gezang. Zaczęli tak, jak zaczyna się album "Metanoia" z 2015 roku - od "No Maker Made Me" i "Happiness". Jako trzecie "Nightlife". Jak nazwać to, co działo się na scenie - techno? Rave? Już wersja studyjna (przypomnę - album "The Alternative") pulsuje niesamowitą energią. Na żywo wypada jeszcze mocniej, dosłownie znosi z powierzchni ziemi. "Unified Field", chwilowe wyciszenie przy "Screams", "Aprodisiac". I w końcu utwór tytułowy z minialbumu "Everything is Burning" wydanego we wrześniu 2016 r. Porywający... Podobnie jak "Spit it Out", choć przyznam, że wolę nawet wersję studyjną od tej zagranej we Wrocławiu - wolniejszej i z użyciem mniejszej ilości dźwięków. Ale świetny utwór obroni się w każdej sytuacji i w każdej wersji.
Podstawowy set zakończył "Kiss & Swallow". To nie może być koniec! Na pierwszy bis przerwany przez przywłaszczenie sobie przez fana należącego do wokalisty ogromnego kapelusza z piórami "I Come with Knives". Musieli zacząć raz jeszcze i tym razem szczęśliwie dokończyli. Dalej zawsze dodający energii i bujający "The Alternative" oraz "Oh Crule Darkness Embrace Me". I już naprawdę na koniec mój faworyt w repertuarze IAMX - "This Will Make You Love Again". Nie spodziewałam się tego zupełnie. Siódme niebo...
Po półtorej godziny, które minęły jak kilka chwil można w końcu złapać oddech. Intensywności przeżyć nie da się zapomnieć. I choć może trudno w to uwierzyć, był to jeden z najważniejszych koncertów, na jakich byłam.

(Zdjęcie z fan page'a klubu Zaklęte Rewiry.)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz