środa, 10 lipca 2013

This is the night, this is the sound

Uważaj o czym marzysz. Te marzenia się spełniają.
Na każdą wzmiankę o pierwszym polskim koncercie Bush reagowałam westchnieniem; dlaczego znów tak daleko? To jedyny koncert, to moja młodość, ale też miłe dla ucha dźwięki z ostatniej płyty zespołu, "The Sea of Memories". Nie wybierałam się - Warszawę od Wrocławia dzieli 350 kilometrów, do tego aspekt finansowy i organizacja... Pomarzyć zawsze można.
Ale i tak mocno się nakręciłam. Wróciłam do słuchania pełnych albumów zespołu. Do tego obejrzałam film "Jak obrabować bank", w którym grał Gavin Rossdale.
Wygrać wejściówki na koncert próbowałam, bo dlaczego nie? - w konkursie Codziennej Gazety Muzycznej. Nie udało się, ale na wiele też nie liczyłam, pytanie było proste, a liczba osób chętnych pewnie szła w setki. Podobnie było z konkursem w niedzielnym "MiniMaxie" w "Trójce" - pytanie było jeszcze prostsze, a ja akurat miałam otwartą pocztę, wysłałam. Kiedy około 23:30 Leszek Adamczyk odczytał moje nazwisko, zamarłam. Takiej okazji nie można przegapić, więc zaczęłam organizować wyjazd, chociaż byłam w ciężkim szoku. Potem przyszła bezsenność. A rano nerwowe oczekiwanie na potwierdzenie - przyszło najpierw ze strony "Trójki", a potem ze strony Metal Mind, organizatora koncertu. Zanim to nastąpiło, byłam pewna, że miałam jedynie piękny sen.
Co najważniejsze - wejściówka była podwójna i obejmowała spotkanie z zespołem. Ja? I oni? Niemożliwe.
Warszawa... Lubię to miasto coraz bardziej. Oprócz szybko przemieszczających się tłumów, udało nam się wypić kawę w Cafe Tygrys i zjeść cieciorexa i seitanexa w "Krowarzywa".
Spotkanie na backstage'u klubu "Progresja" (koncert przeniesiono z "Palladium" z powodów logistycznych i organizacyjnych) miało odbyć się o 19:30. Wtedy okazało się, że oprócz nas podobne wejściówki wygrało 16 innych osób. Ostatnie instrukcje i wchodzimy. W naszej grupie (wchodziliśmy czwórkami) na trzęsących się nogach poszłam jako pierwsza, co jednocześnie mnie dziwi i napawa dumą. Oczywiście w głowie totalna pustka, jestem tu i teraz, everything zen. Najpierw autografy, podsuwam okładkę "The Sea of Memories", proszę Robina Goodridge'a o jedno ze zdjęć przygotowanych dla nieprzygotowanych. Ależ proszę, jak masz na imię, uśmiechy Coreya Britza i Chrisa Taynora naprawdę pomogły złamać bariery.
Na moje słowa o trzęsących się nogach, Gavin Rossdale poderwał się z krzesła: "do you want a chair?". And he meant it! Niemniej jednak wstaje, staje koło mnie, kolejny uśmiech, największy jaki ostatnio widziałam i po prostu zaczynamy rozmawiać. Mówię o ekscytacji, o tym, że słucham ich od 1996 roku (kiedy jestem zdenerwowana, zaczynam mówić, tak mam, tylko tym razem nienaganną angielszczyzną i z akcentem), on mówi o Warszawie, o miejscach, w których jeszcze nie byli, o tym, że wspaniale się tu czuje. Przyszła kolej następnych fanów, więc zdążyłam jeszcze zaprosić zespół na następny koncert do Wrocławia. Wszelki dystans rozmył się, a mi przestały trząść się nogi. Ta szczerość, otwartość, zainteresowanie... Niesamowite.
Po rozmowie zdjęcia. Niestety, nie indywidualne, ale również grupowe. Niby to nie to, ale też sympatycznie - drummers don't talk, the just touch - Robin Goodridge wsparł się na moich ramionach.
Po tych wspaniałych kilkunastu minutach trafiłyśmy na salę. OCN już grał. Maciej Wasio robił wszystko, żeby rozruszać niewielką liczbę ludzi. Cóż, ich muzyka jeszcze do mnie nie przemówiła i na razie nie zapowiada się, aby to się zmieniło.
Kilka minut po 21 pojawia się gwiazda wieczoru. Niby wiadomo, czego się spodziewać na pierwszy ogień, ale i tak siła "Mashinehead" zmiotła wszystkich. Nie zabrakło "this is where it all has started", czyli "Everything Zen". Z debiutanckiego albumu zabrzmiały jeszcze "Testosterone", "Comedown", "Little Things", "Alien" i... O tym potem.
Płytę ostatnią reprezentowały "The Sound of Winter", "Afterlife" i potężny "Heart of the Matter". Pojawił się też nowy utwór, "Loneliness is a Killer". Jeśli tak będzie brzmieć zapowiedziana ze sceny nowa płyta (ma się ukazać dopiero za rok), to będzie fantastycznie.
Również ze sceny czuć było tę otwartość, zaangażowanie, troskę. "We've got no excuse, music is all we've got" - Gavin obiecał, że wrócą, tym razem na 3-4 koncerty.
Podstawowy set zakończył szaleńczy "Little Things", a bis... Niespodziewane beatlesowskie "Come Together", podczas którego Gavin zmieszłą się z publicznością, wspomniane "Alien", "Comedown" (na ostateczny koniec) i przepiękna "Glycerine"...

I treated you bad
You bruise my face
Couldn’t love you more
You got a beautiful taste
Don’t let the days go by
Could have been easier on you
I couldn’t change though I wanted to
Could have been easier by three
Our old friend fear and you and me


Co za dzień. Było wspaniale.

PS. Chciałam jeszcze podziękować Madzi, która zgodziła się jechać ze mną i dzielnie gubiła się ze mną w Warszawie i słuchała mojego paplania.

1 komentarz:

  1. Jedna uwaga ;) "Machinehead" :)
    Poza tym dzięki Tobie Gavin wstał i był z nim o niebo lepszy kontakt :D dzięki :)

    OdpowiedzUsuń