niedziela, 14 lipca 2013

Niezwykła dynamika wygrzebywania się z kotła ze smołą

Tak, marzenia się spełniają.
Tyle razy biadoliłam na tych łamach, że kiedyś to były (muzyczne) czasy, a tu... wrócił Soundgarden, wrócił Bush, wrócili Stone Temple Pilots z Chesterem Benningtonem z Linkin Park za mikrofonem (so american), nowy Pearl Jam zapowiada się całkiem nieźle. Kolejną płytę wydał też zespół Alice in Chains. "Devil Put the Dinosaurs Here" jest dla mnie samej niesamowitym zaskoczeniem. Trzy lata temu ukazała się pierwsza po zmianie wokalisty płyta grupy, "Black Gives Way to Blue". Nie ukrywam, że reaktywacja Alicji bez Layne'a Staleya była dla mnie co najmniej profanacją. Po latach emocje opadły, a "Devil..." zmiażdżyła mnie. Pozytywnie. Grupa po raz drugi zmaga się z syndromem drugiej płyty i po raz kolejny wychodzi z tego starcia cało. Jerry Cantrell w wywiadzie dla "Teraz Rocka" mówił: "naszym celem jako zespołu było zawsze nagrywać najlepszą muzykę na jaką nas stać w danym momencie". Stać ich naprawdę na wiele.
Zrozumiałam, że zmiana wokalisty to trudniejsze doświadczenie dla samego zespołu niż dla fana (co na to Stone Temple Pilots?). To oni mierzyli się z obiorem pierwszej płyty nowego wcielenia. Layne'a nie zastąpi nikt, ale też chyba nie o to chodzi. Niemniej jednak poprzeczka została ustawiona bardzo wysoko, oczekiwania były duże, a od przeszłości nie sposób uciec.
Na "Devil Put the Dinosaurs Here" AiC zbliżają się do kategorii nazwanej kiedyś przez Piotra Kaczkowskiego "muzyką do przechodzenia przez ściany". Na pierwszy plan wysuwa się gitara, która chyba już stopiła się z Jerrym Cantrellem. Brzmienie, tak rozpoznawalne, tak charakterystyczne dla tego zespołu nie pozostawia jeńców. Od pierwszych dźwięków po każdej komórce ciała słuchacza przejeżdża walec, spod którego nie sposób uciec. To długa i trudna płyta, wymaga czasu, uwagi.
"Hollow", "Pretty Done", "Stone" - czyż to nie jest idealny początek albumu? Choć Jerry Cantrell we wspomnianym wyżej wywiadzie przyznał, że zespół początkowo nie uważał utworu rozpoczynającego płytę za udany. Nieco łagodniej robi się za sprawą "Voices", pierwszego utworu napisanego na album - wracają echa MTV Unplugged (bas, bas, bas!). W utworze tytułowym posępna zwrotka nie zapowiada miażdżącego refrenu. Widać tu wyraźnie, że nawet kompozycji brzmiącej jak wygrzebywanie się z kotła ze smołą można nadać intrygującą dynamikę. W tekście poruszony jest temat ślepej wiary: "religia sprawia, że ludzie robią cholernie głupie rzeczy", opowiadał gitarzysta. Podobnie muzycznie jest w "Lab Monkey", gdzie mroczna zwrotka kontrastuje z nieco bardziej melodyjnym refrenem. Do tego ewidentnie zakorzeniona w bluesie gitara i mamy utwór niemal idealny.
To, co obecne na całej płycie doskonale wypośrodkowują "Low Ceiling" czy "Breath on a Window" - gęsty riff, basowy groove, melodia. A generalnie - niskie rejestry, nosowe wokale. To przecież Alice in Chains jaki znamy od lat! Pod koniec jeszcze jeden prawdziwy pomnik - "Phantom Limb"...
O niesamowitym charakterze płyty świadczą także wokale - w większości utworów William DuVall i Jerry Cantrell śpiewają razem i uzupełniają się idealnie. Do nich perfekcyjnie pasuje gitara - głos trzeci.
Warto czekać. Warto marzyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz