środa, 14 września 2011

Fenomen 57. miejsca





















W czerwcowym numerze "Teraz Rocka" z okazji wydania setnego numeru miesięcznika ukazała się lista stu najważniejszych, według redakcji, płyt wszech czasów.
Miejsce 89. - Alice in Chains "Dirt". Tylko 89? Kamień milowy grunge'u, jedna z najważniejszych płyt lat 90. tak nisko? Dla porównania "Superunknown" Soundgarden na 39., "Ten" Pearl Jam na 25., "Nevermind" Nirvany na 4.
"The Wall" Pink Floyd na 39.? "Toxicity" System of a Down na 49.?
No dobrze, nie ja układałam, nie podważam, też nie jestem obiektywna w układaniu takich zestawień.
Oto jednak największe zaskoczenie: "Black Holes and Revelations" Muse na miejscu 57. Wysoko i to bardzo. W małym ciele wielki duch? W małym ciele głos jak dzwon? Jakoś tak. W pierwszym styczniowym poście pisałam, że lubię Muse za perfekcję, za dopracowanie każdego szczegółu. Lubię, choć wszystko, co jest zawarte w ich muzyce w moich uszach/ odczuciach powinno świadczyć na ich niekorzyść. I jakkolwiek lubię Muse w niewielkich dawkach, tym razem włączyłam całą "Black Holes and Revelations" aby spróbować zrozumieć fenomen 57. miejsca.
Kwintesencją stylu Muse jest, moim zdaniem, otwierający płytę "Take a Bow". Zapętloe dźwięki, plumkania jakieś, już, już wydaje się, że zaraz będzie techno, ale nie - jest tylko masa patosu i gitara a la Queen i chóralne śpiewy. "Starlight" i "Supermassive Black Hole" znamy na pamięć. Ten drugi nieustannie wwierca mi się w mózg. Dalej, "Map of the Problematique", mój utwór roku 2007, rakieta wystrzelona prosto w słońce. "Solider's Poem" ma w sobie coś, co przypomina mi świąteczne piosenki nagrane kilkadziesiąt lat temu. "Invincible" ze swoim marszowym rytmem i natchnionym tekstem pretenduje do bycia hymnem pokolenia. Ciekawszy jest "Assasin" z metalowymi zapędami i wściekłą perkusją. Pominę taktownie trzy kolejne utwory i w ten sposób dochodzimy do zamykającego album "Knights of Cydonia". Klasyk stylu Muse. Znam takich, którzy uważają, że to najlepszy utwór zespołu. Galopujący rytm, jedyne-w-swoim-rodzaju mruczenie w parterze Matthew Bellamy'ego, zapamiętywalny refren...
No fajna płyta, ciekawa, choć przesłuchanie jej na raz przyprawiło mnie o lekki ból głowy - jak już kiedyś pisałam, za dużo perfekcji na raz nie jestem w stanie znieść.
Nadal jednak nie rozumiem o co chodzi z tym 57. miejscem...
Siłą rozpędu włączyłam ostatnią w dyskografii Muse płytę; "The Resistance". Czy tylko me "Uprising" kojarzy się z "Call Me" Blondie? I fajnie tekstowo łączy się z zamknięciem "Black Holes and revelations":
No one's gonna take me alive
the time has come to make things right
you and I must fight for our rights
you and I must fight for survive

(to z "Knights of Cydonia")
They will not force us
they will stop degrading us
they will not control us
we will be victorious
- śpiewa z wielkim przekonaniem, jak to on, Matthew Bellamy w "Uprising".
Dalej mamy rozwijanie patentów z poprzedniego albumu. Tu każdy utwór pretenduje do bycia hymnem na miarę Queen, a "United States of Eurasia" (gdzie mam wrażenie, że Bellamy za chwilę zaśpiewa 'weee areee the chaaampions') czy rozbudowany do siedmiu minut "Unnatural Selection" z całym swoim hard rockowym patosem najbardziej.
Generalnie zespół przechodzi sam siebie, by być jeszcze bardziej progresywny w stosunku do swoich poprzednich albumów. Jak dla mnie - to zdecydowanie za dużo. Będę sobie nadal lubić Muse w małych dawkach. A szukanie w nich "prawdziwych wizjonerów" (jak napisał w komentarzu do 57. miejsca redaktor Jordan Babula) pozostawię profesjonalistom.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz