poniedziałek, 14 marca 2011

Przedwiośnie ze Stingiem


Sting zawsze kojarzył mi się zawsze z zimą i kolorem białym (ot, takie skojarzenia synestetyczne. Do czołówki moich ulubionych artystów też nigdy nie należał; to mniej-więcej ten sam szczebelek, co Coldplay czy U2. Słuchanie go nie uwiera. Sięgam więc po jego ostatnie dokonanie płytowe - album "Symphonicities". Trudno mówić tu o całkowicie nowej płycie, gdyż ten album to dwanaście wyimków z repertuaru pana Sumnera nagranych z towarzyszeniem różnych muzyków wyposażonych w "klasyczne" instrumenty. Hm, to znaczy, że ostatnią całkowicie autorską płytą Stinga była "Sacred Love" z 2003 roku...
Słuchając pierwszych trzech utworów z "Symphonicities" ("Next to You", "Englishman in New York", "Every Little Thing She Does is Magic") mam nieodparte wrażenie, że Sting śpiewając szeroko się uśmiecha. Radość słychać w jego głosie. Zaraz potem chwila odpoczynku w postaci cudownie melancholijnego "I Hung My Head". "You Will Be My Ain True Love" ma w sobie dużo z celtyckiego ducha. Oszczędnie zaaranżowana, zaśpiewana cudownie w duecie z Jo Lawry. Zimowy klimat (a fuj) powraca w postaci "When We Dance". A potem to już, za przeproszeniem, nudy.
Miła to płyta, taka przedwiosenna. W sam raz na słoneczne przedpołudnia. To, czego według mnie, jej brakuje jest jednocześnie tym, co ją odróżnia od pozostałych tego typu wydawnictw: publiczność. Jej brak czyni "Symphonicities" zbyt hermetyczną. Fajnie byłoby posłuchać fanów śpiewających razem z Artystą, wchodzących z nim w interakcję, taj jak on cieszących się muzyką. A tak album jest, owszem, piękny i gładki, ale jak wiadomo wykonania koncertowe mają swój nieodparty urok.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz