sobota, 7 października 2017

Bush "Black and White Rainbows"




















Trzymam w rękach siódmy studyjny album Bush: „Black and White Rainbows”. Minęło niemal dokładnie pół roku od jego premiery, a ja przez cały ten czas próbowałam znaleźć w nim bliżej nieokreślone coś, co pozwoliłoby mi na choćby umiarkowany zachwyt.
Od 2013 roku, czyli od koncertu w Warszawie (na który trafiłam nieco przypadkiem, o czym pisałam tu: http://ewabujak.blogspot.com/2013/07/this-is-night-this-is-sound.html) czekam na każdą wiadomość z obozu zespołu. Pod koniec 2015 roku ukazał się album „Man on the Run” (który postanowiłam pominąć wymownym milczeniem). Wciąż czekałam na obiecany kolejny koncert w Polsce; trasa promująca album zupełnie ominęła jednak Europę. I tak w marcu tego roku ukazał się kolejny album.
Od „Man on the Run” na płytach dzieje się coś, co na „Sea of Memories” było najwyraźniej zauważalne w „Baby Come Home” – złagodzenie brzmienia i śpiewanie o przysłowiowej d*pie Maryni z dużą kumulacją drażniącego słowa „baby”. Na „Black and White Rainbows” już przebrała się miarka.
Wciąż biję się z myślami, w jak dużym stopniu nie odpowiada mi kierunek, w jakim idzie zespół. Muzycznie to kawał solidnego gitarowego, podbarwionego elektroniką grania, jednak tego spod znaku słońca Kalifornii, a nie deszczu Londynu.
O ile na poprzednich płytach były „kamienie milowe”, utwory, które zapamiętuje się na całe życie, o tyle tu bardzo trudno je znaleźć. Zespół na ślepo idzie w kierunku wyznaczonym przez „Wanderlust”, solową płytę Gavina Rossdale’a z 2006 roku, czyli amerykańskiej produkcji skrojonej pod wiele milionów uszu, głównie płci żeńskiej. Widać to aż nadto wyraźnie w teledysku do singlowego „Mad Love”.
A ten utwór z początku obiecuje wiele. Rozpoczyna się jak rasowa, rockowa ballada. Jest dobrze – do refrenu. Tu rozpoczyna się jego lekki dramatyzm, żeby nie powiedzieć: dramat. Banalny refren oparty na kiepskim rymie i to przeklęte „ohhh-o”. Teledysk do tego utworu pokazuje wyraźnie do kogo adresowana jest twórczość zespołu.
Rzut oka na tytuły z płyty: „Mad Love”, „Lost in You”, „Toma mi Corazon”, „All the Words Within You”, “Beat of Your Heart” “The Edge of Love”… Miłość, tak. Przeżycie takie jak rozwód lidera, Gavina Rossdale’a, z Gwen “America’s Sweetheart” Stefani musiało znaleźć przełożenie na twórczość. Odbił się echem w wielkim świecie; do Rossdale’a chyba wraca czkawką. It’s hard not to miss what you destroy, śpiewa w „Lost in You”.
Wróćmy jednak do muzyki. W podobnym tonie jak “Mad Love” utrzymane są „All the Worlds Within You”, “Ray of Light”, “Ravens” czy “Nurse”. Potwierdza się stara zasada, że co za dużo, to niezdrowo. Wszechobecny jest schemat „mocniejsza zwrotka – łagodniejszy refren” („Mad love”, „Piece-s”) lub odwrotnie („Water”, „Lost in You”, „Ravens”). Mam wrażenie, że braku „The Beat of Your heart”, „Ravens” czy „Nothing but a Car Chase” nikt by nie zauważył.
„Toma Mi Corazon” tylko udaje rockową piosenkę. Ale ten przekombinowany, niby-połamany wstęp i znów te odbite echem „oooo”. I… on tak serio po hiszpańsku?
„Water” to przykład tego, jak przyzwoitą piosenkę można zepsuć jednym „yeah” i – chyba tylko w założeniu – wzniosłym tekstem z frazami w stylu Breathe life into dead things, breath life into beauty.
Najlepszym utworem na tej niekrótkiej przecież (15 piosenek, prawie godzina muzyki) jest „The Edge of Love”. Mroczny, przesycony tęsknotą za tym, co bezpowrotnie utracone. Jako jedyny kompletnie spójny, zaśpiewany bez przesadnej egzaltacji.
Na listę do zapamiętania wpisuję także „Sky Turns Day Glo” – radosny, chwytliwy utwór o najciekawszej na całej płycie linii melodycznej.
„Black and White Rainbows” kończy „People at War” poruszający problem uchodźców. Niesie on wyraźne przesłanie: w obliczu wojny każdy człowiek stoi na straconej pozycji. Bush nigdy wcześniej nie zabierał tak wyraźnie głosu w kwestiach społeczno-politycznych. I choć sam utwór stylistycznie bardzo daleki jest od tego, co Bush robił lub robi, towarzyszy mu porażający teledysk z kadrami, które znamy bardzo dobrze.
Chciałabym krzyknąć „tak, to jest to!”. Na to dokładnie czekałam od czasu „People that we Love”. Ale nie mogę. Liczę na koncert – że pokażą na co ich stać, a koncert znów wystrzeli mnie w kosmos, zupełnie jak ten warszawski. Pociesza mnie fakt, że na koncertach grają w większości stare numery i to te sprzed dwudziestu lat.
Ciągłą działalność tego zespołu traktuję jako świadectwo żywotności ich miłości do muzyki. Dzięki niej przetrwali wieloletnią przerwę i zmianę składu. Mam wątpliwość, czy przetrwają zmianę stylistyki. Boję się, że w końcu znajdą się w takim miejscu, z którego nie będzie odwrotu, a Rossdale, Corey Britz, Chris Traynor i Robin Goodridge staną się po prostu śmieszni.
Mają u mnie wielki kredyt zaufania dzięki temu, co zrobili głównie na „Sixteen Stone” oraz „Razorblade Suitcase”. W przypadku Bush chyba jednak łatwiej jest mi zaakceptować fakt, że czasy się zmieniają i nawet oni idą z duchem czasu. A może po prostu nie wiedzą jak zestarzeć się z godnością.
Nie odbieram im szczerości i naturalności. To, co grali kiedyś, przestało mieć już rację bytu. I tylko głos pozostaje ten sam.
Nie mówię, że to zła płyta. To płyta nie dla mnie.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz