poniedziałek, 16 października 2017

Bush & RavenEye, 8.10.2017, Gasometer, Wiedeń, pt.II

Podczas warszawskiego koncertu w lipcu 2013 roku, Gavin Rossdale, wokalista Bush, zapowiedział nie tylko nową płytę, ale także rychły powrót do Polski. Od tego czasu zespół zdążył wydać już dwie płyty, ale żeby zobaczyć go na żywo, trzeba było udać się za granicę. Wybrałam Wiedeń, jeden z piętnastu przystanków na europejskiej trasie.
W ramach sprawiania sobie drobnych przyjemności pokusiłam się o zakupienie pakietu vip obejmującego kilka pamiątkowych gadżetów oraz spotkanie z zespołem zakończone wspólnym zdjęciem. Było to moje drugie spotkanie z Bush, jednak tym razem było ono krótsze, choć bardziej bezpośrednie. Na wstępie obowiązkowe hugsy z Robinem Goodridgem i Gavinem Rossdale’m, potem kilka minut zupełnie luźnej i niekrępującej rozmowy, w której tym najbardziej gadatliwym okazał się być Chris Traynor. I szybko, szybko, zdjęcie. I już.
Przez kolejne pół godziny czułam nawet wyrzuty sumienia, że nie podobała mi się płyta "Black and White Rainbows".

W roli suportu wystąpili RavenEye. Przez 40 minut dali wszystkim lekcję soczystego, zakorzenionego w przeszłości hard rocka. Ich koncerty powinny być opatrzone ostrzeżeniem „nie róbcie tego sami w domu”: skoki z perkusji, balansowanie na barierkach, turlanie się… Stałam pod samą sceną, miałam więc okazję z bliska obserwować cały repertuar rock’n’rollowych min, gestów i zachowań Oliego Browna, Aarona Spiersa i Adama Breeze’a.
Jest ich trzech, ale w tym przypadku „tylko” znaczy „aż” – energią, którą wkładają w granie, mogliby obdzielić kilka tuzinów ludzi. Na koncie mają na razie debiutancki album („Nova” z 2016 roku) i supportowanie tuzów rock and rolla, ale warto ich obserwować i czekać na więcej.
Po ich koncercie musiałam zbierać szczękę i uszy z ziemi, a z perspektywy kilku dni traktuję go równorzędnie z koncertem głównej gwiazdy. Nie ma się co martwić o przyszłość rocka; młodzi, wychowani na najlepszych wzorcach dadzą sobie świetnie radę. Masywne brzmienie, świetne melodie i iskry krzesane przez samych muzyków - to jest dokładnie to, na co czekam.
Co ciekawe, mieli w tym roku grać we Wrocławiu na Capital of Rock razem z Wolfmother i The Prodigy, ale cały festiwal został odwołany. Mam wielką nadzieję, że niedługo pojawią się tu ponownie. Apetyt na takie granie wraz z całą jego otoczką rośnie.
A propos spotkań – po zakończeniu koncertu Bush miałam okazję porozmawiać chwilę z muzykami RavenEye. Bardzo bezpośredni (ilu muzyków wita zupełnie obce osoby jak starych znajomych?), otwarci, entuzjastyczni, ciekawi tej drugiej strony. Na każdy komplement i gest wsparcia pod swoim adresem reagujący gromkimi okrzykami.

Wróćmy jednak do głównego punktu programu. Chwilę po godzinie 20 zgasły światła i przy motywującej owacji Robin Goodridge, Chris Traynor, Corey Britz i Gavin Rossdale weszli na scenę. Szczerze mówiąc, obawiałam się nieco o repertuar, bo ostatnie nagrania zespołu nie do końca przypominają to, co zespół pod tym szyldem grał niegdyś.
Przed koncertem przeglądałam setlisty z innych krajów. O ile w Stanach punkt ciężkości przeniesiony był na materiał z dwóch ostatnich płyt („Man on the Run” oraz „Black and White Rainbows”), o tyle w Europie przeważały utwory z pierwszych lat działalności. Co więcej, pojawił się na nich nowy utwór, „This is war”, brzmiący jak powrót do przeszłości. Niestety, nie usłyszeliśmy go w Wiedniu. Pocieszający jest fakt, że brzmi on o niebo potężniej niż to, co zespół nagrał przez ostatnie trzy lata.
Zaczęli od „Everything Zen” – ta energia wciąż poraża. A dalej było tylko lepiej: „Chemicals between us”, „Prize Fighter”, „Greedy Fly”, „Sound of Winter”, „People that we love”, “Swallowed”… Wypełniona ściśle sala klubu Gasometer jednomyślnie dawała się tej energii porwać. Dobór utworów nie pozwalał na chwilę wytchnienia, także muzykom. Pod koniec setu Gavin Rossdale pozwolił kolegom odpocząć i sam, akompaniując sobie jedynie na gitarze, zagrał „Letting the cables sleep” oraz część „Glycerine”. Drugą część utworu zagrali wszyscy wspólnie, rozpędzając go do wersji dobrze znanej z koncertów. Jako ostatni wybrzmiał jeszcze „Little things”, podczas którego wokalista dzielnie przedzierał się przez tłum. Z „Black and White Rainbows” pojawił się tylko jeden utwór („Nurse”); moje obawy okazały się być więc bezpodstawne.
Na bis obowiązkowo „Machinehead”, „The One I love” z repertuaru R.E.M. oraz „Comedown”. Światła zgasły.
Bush, do spółki z RavenEye, dali publiczności solidną lekcję muzycznej historii.
Ogłaszam wynik: teraźniejszość – przeszłość 0:2.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz