wtorek, 31 maja 2011

Sentymenty i manie


Ze względu na stare sentymenty sięgnęłam po wydawnictwo "Coma - Live" nagrane w grudniu 2009 roku w warszawskiej Arenie Ursynów.
Nie pamiętam na ilu koncertach Comy byłam. Były i takie, kiedy zespół po wydaniu pierwszej płyty dopiero się rozkręcał; były i takie, na których nie dało się wytrzymać z powodu szaleństwa fanów i pisków nastolatek. Moje uwielbienie dla tej grupy skończyło się wraz z płytą "Hipertrofia", której nie zdzierżyłam, no. Plus: wywiady, solowe dokonania Piotra Roguckiego; ogólnie lekki przerost formy nad treścią. A gdy sentyment trochę się obudził. Więc włączam koncertowe DVD, bo wiem, że o ile Coma nie wyda powalającego dzieła to raczej na ich koncert już nie dotrę.
Na początek krótkie filmy wyświetlane na murze-fasadzie budynku ustawionej na scenie. skojarzenia z "The Wall"? Ciut na wyrost. Runie przy "Pierwszym wyjściu z mroku". Koncert zaczyna się od "Zaprzepaszczonych sił wielkiej armii świetych znaków", najmocniejszego punktu w repertuarze Comy, ale też i pierwszym sygnale świadczącym o zamiłowaniu do Wielkich Form (we wszystkich kontekstach i wszystkich znaczeniach tego sformułowania). W "Zero Osiem Wojna" Roguc śpiewa jakby parodiował sam siebie, a szczyt autokreacji osiąga w zagranych na bis "Stu tysiącach jednakowych miast". Słuchać się tego nie da. Fajnie tylko, że na prawie dwugodzinny występ składa się w większości repertuar z dwóch pierwszych płyt Comy. Jest i "Tonacja", i "Spadam", i "Zbyszek", i "Święta"...
O stronie technicznej wypowiadać się nie będę, bo się nie znam. Publiczność? szaleje. Comomania to stan faktyczny.
No cóż... Nie przepadam za oglądaniem koncertowych DVD (wyjątkiem jest "Please Leave Quietly" PJ Harvey). Nie lubię uczestniczyć w koncertowych szaleństwach z zza szybki. W przypadku Comy ta szybka zdecydowanie mi wystarczy. A pomyśleć, że kiedyś dałabym się za nich pokroić...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz