sobota, 2 kwietnia 2011

...the world's only talking, singing and dancing fish

I znów nadszedł dzień, na który tak bardzo czekałam. Po ponad trzech latach do Wrocławia znów zawitał Fish. Tym razem w ramach akustycznej trasy "Fish Heads Acoustic Tour". Tylko z Frankiem Usherem na gitarze (oczywiście akustycznej) i Fossem Patersonem na klawiszach.
Przedsmak można było poczuć w niedzielę, podczas audio-wizualnej transmisji z radiowej "Trójki". A jednak było inaczej.
Pełny klub "Od zmierzchu do świtu", 500 fanów. Chodzę naprawdę sporo, ale nie widziałam ani jednego plakatu, w lokalnych gazetach nie ukazała się nawet wzmianka o koncercie. Scena na wyciągnięcie ręki. Godzina 19:10 i już, zaczyna się. "Chocolate Frogs" i "State of Mind" na początek. Upływ czasu widać po Fishu jedynie na odcinku piersiowo-brzusznym, głos pozostał ten sam, mimo niedawnych problemów zdrowotnych. Starannie wycyzelowane, perfekcyjnie brzmiące dźwięki gitary i klawiszy sprawiają, że ciarki przechodzą po plecach. Tak, to będzie absolutnie magiczny wieczór; nie może być inaczej. Rezygnuję z prób zrobienia chociaż jednego ostrego zdjęcia i postanawiam przeżywać koncert na żywo. W końcu Fish śpiewa "Somebody Special" i "Brother 52", "Family Business" i "The Company" - zagrane na życzenie publiczności. Czy jesteśmy pewni, że chcemy zobaczyć tańczącą rybę? Tak! For the company, dream of the company, live for the company, until I die... Niesamowite, niezapomniane czasy marillionowe powróciły w postaci "Incubus" i "Jigsaw": jesteśmy bliźniakami syjamskimi połączonymi sercem, nieprawdaż? Było także "Slainthe Math" - zaaranżowane tylko na dwa instrumenty zabrzmiało genialnie. No i "Kayliegh" - wcale nie na bis. Usłyszeć ten utwór na żywo było bezcennym doświadczeniem. Wielbię szczególnie jego tekst i emocje zawarte we wspomnieniach. I wcale nie przeszkadza mi, że "Kayliegh" jest już niemal martwa przez częstą obecność w stacjach radiowych. Z utworów tylko fishowych: "Just Good Friends", w którym wokalista pomylił się w zwrotce, a potem rozbrajająco śmiał się w refrenie (pamiętacie Elvisa, hmmm?), "A Gentelman's Excuse Me" oraz "Vigil". Ten ostatni z obowiązkowym spacerem wśród publiczności. Skupiony, lekko zagubiony, niepewny - Fish po tylu latach doskonale wczuwa się w "głos w tłumie". Przyznam, że dla mnie to nieco przerażające uczucie, gdy stał i śpiewał tuż obok mnie... Na sam koniec wróciły stare, Dobre Czasy: "Fugazi". Niestety nie wiem, co zostało zagrane na bis - są takie osoby w życiu kobiety, który nawet Fisha spychają na dalszy plan. A pomiędzy utworami mogliśmy usłyszeć chociażby o trzech drużynach piłkarskich, którym wokalista kibicuje, znów (pamiętam z koncertu w 2007 roku) o tym, że Szkoci i Polacy mają wiele wspólnego oraz o tym, że Fish nigdy, nigdy, przenigdy nie ma zamiaru żenić się ponownie.
Było widać, że Ryba dobrze czuje się w Polsce - ma tu oddanych fanów w różnym wieku, z którymi i wypić się da i wspólnie pośpiewać, pośmiać, powspominać. I poczuć się jak za Starych, Dobrych Czasów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz