wtorek, 5 lipca 2016

Marzenie - spełnione.












Są takie marzenia, które rodzą się nagle i nie wiadomo jak.
Zawsze wolałam Johna Lennona. Mam dokumenty, książki, płyty. O McCartney'u - nic.
Wiedziałam, że sir Paul występuje w Warszawie w 2013, jednak wcale mnie tam nie ciągnęło.
Może to dlatego, że zauroczyło mnie "Maybe I'm Amazed" wykonywane przez Dave'a Grohla i Norah Jones?
Możliwe.
O tym, jak się zaczęło już pisałam.
Przyznam się też, że pomyślałam wtedy, że w tym roku tyle ważnych osób już umarło i że być może jest to jedna z ostatnich szans na zobaczenie Beatlesa na żywo.

Bilet fizycznie przybył do mnie w połowie maja. "Tylko nie zapomnij zabrać, nie zapomnij zabrać, nie zapomnij zabrać" - jak mantra w głowie.
Nadszedł 14. czerwca. Niezły stres. Na ten wyjazd złożyło się kilka pierwszych razów logistycznych i językowych oraz kilka starych, nierozwiązywalnych problemów. Ale nic nie mąci wewnętrznej radości.
Wystarczy wsiąść w odpowiednie metro, wysiąść na odpowiednim przystanku, złapać M46, wysiąść tam, gdzie w zasięgu wzroku brakuje miejsc parkingowych i podążać za tłumem w jedynym słusznym kierunku.
Miejsca są nienumerowane, więc im wcześniej tym lepiej. Tłum przed wejściem nie napawa optymizmem, ale (głównie) Niemcy formują zgrabne kolejki i w 10 minut jestem w środku.
Waldbuhne, choć jeszcze pustawe, robi wrażenie...












Czekałam na ten koncert trzy miesiące. Pełna nadziei podszytej lękiem, że coś się nie uda. Udało się, bez wątpliwości. Kiedyś samo czekanie było tym najbardziej niesamowitym czasem. Potem chwila spełnienia i... pustka. Bo trzeba wracać do zwykłej codzienności. A ten koncert jest jak marzenie kompletne, nie pozostawiające żadnej dziury, przekonania, że jest coś więcej. Bo nic więcej nie ma.
Mam nadzieję, że takie koncerty nie zdarzają się raz w życiu. Nie chciałabym, żeby moje życie skończyło się w wieku 31 lat.

Coż można napisać więcej?
Że zaczęli od "Hard Day's Night" i grali kolejne 2 godziny i 35 minut.
Że 23 tysiące ludzi usłyszały w tym czasie (w kolejności niechronologicznej): "Save Us", "Letting Go", "Let'Em In", "Temporary Secretary", "FourFiveSeconds", "Hi,Hi,Hi", "Can't Buy Me Love", "Love Me Do", "Queenie Eye", "I'Ve Got a Feeling", "Here Today", "Fool on a Hill", "New", "Let Me Roll It", "Band on the Run", "Lady Madonna", "We Can Work it Out", "Eleanor Rigby", "Something" (co za niesamowita wersja!), "Let it Be", "In Spite of All the Danger", "My Valentine", "Maybe I'm Amazed" ("And this one I wrote for Linda"), "The Benefit of Mr. Kite". "Here, There and Everywhere", "Blackbird", "Back in the USSR", "Nineteen Hundred Eighty Five", "Live and Let Die" (z ogniem i fajerwerkami).
Że bisy zaczął sam McCartney z "Yesterday". A potem jeszcze "Birthday", "Golden Slumbers", "Carry the weight" i "The End".
Że wybiegł na scenę z ogromną niemiecką flagą, a potem z flagą tęczową i słowami: "Wir stehen zusammen mit Orlando".
Że zaprosił na scenę dwóch fanów z Japonii, ojca i syna, przebranych jak Beatlesi za czasów "Sierżanta Pieprza".
Że łzy wzruszenia lały mi się strumieniami, choć wcale się tego nie spodziewałam.


P.S. Nie dysponuję niestety dobrymi zdjęciami z samego koncertu. Ale dzięki uprzejmości Annekathrine Linge, możemy oglądać jej zdjęcia: http://www.sunshine-pics.com/music/gallery/album/14062016_paul_mccartney_in_berlin.html

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz