środa, 20 lutego 2013

"Pornography" - relacja osobista

Powracam do tej płyty po latach. Nie pamiętam, ile dokładnie czasu minęło, odkąd kaseta z zapisem „Pornography” The Cure ostatni raz grała z mojego kaseciaka.
Przy tej muzyce uczyłam się do matury. To był ten czas, gdy smutek był czymś więcej niż przemijającym uczuciem, był czarną dziurą bez szans na ucieczkę.
To płyta do słuchania w nocy, z zamkniętymi oczami.
Jest noc z 2. na 3. grudnia 2000 roku, kilka minut po drugiej. Piszę na kartonowym pudełku, przy świeczce – takie zdanie znalazłam w dzienniku. Wtedy poznałam „Pornography” i była to moja pierwsza poznana w całości płyta The Cure. Ja miałam 15 lat, „Pornography” – 18. Dziś ma 31, w co bardzo trudno mi uwierzyć. Przecież tamta noc była kilka miesięcy temu… Dziś jestem w innym miejscu, daleko, fizycznie i duchowo. I znów słucham „Pornography”.
Dlaczego? Bo to najbardziej wywracająca wnętrzności płyta, jaką znam. Jedna z tych płyt, które zmieniły moje życie i postrzeganie muzyki.
Nie odebrałam tej muzyki tak jak za pierwszym razem. Nic nie jest takie samo, jak za pierwszym razem. The first colour, the first kiss („Siamese Twins”). Mimo upływu lat pamiętam. Dźwięki, które wciąż przyprawiają mnie o dreszcze, głos i słowa Roberta Smitha.
Płytę po raz pierwszy usłyszałam w „Trójce”, w nocnej audycji Piotra Stelmacha. Nagrałam ją całą, łącznie z zapowiedzią, którą niestety skasowałam, ale którą zdążyłam zapisać pod tamtą datą sprzed 13 lat. Jest również bardzo osobista, więc nie będę jej przytaczać.
To ciekawe, że mówienie o „Pornography” ma związek z osobistymi emocjami i przeżyciami. Coś we mnie drży, kiedy Smith śpiewa, że świat znika jak upadłe anioły, a on wybiera nieśmiertelność. Tomasz Beksiński, który przetłumaczył teksty z tego albumu, zawsze powtarzał: „Pamiętajcie, jakie jest ostatnie słowo, ostatnie zdanie z tej płyty”.
Wtedy, oprócz muzyki (to było moje drugie zetknięcie z nową falą, po Joy Division usłyszanym kilka miesięcy wcześniej), największe wrażenie zrobiły na mnie teksty – apokaliptyczne, nie pozostawiające nadziei. Nie ważne, że wszyscy umrzemy – od takich słów rozpoczyna się ten album. Nie uśmiechniemy się już nigdy, nie potrzebuję cię, jesteś nikim, twoje imię jak lód w moim sercu…
Czy kiedykolwiek słuchając muzyki musieliście zaciskać mocniej powieki, bo baliście się, co zastaniecie, gdy otworzycie oczy? Ja tak, przy „One Hundred Years”.
Bolesny wręcz rytm, maszerująca sekcja rytmiczna. Bryła lodu.
Po wysłuchaniu tej płyty nie można po prostu iść spać, a rano zbudzić się, jak gdyby nigdy nic, z nadzieją na piękny dzień. Słuchanie „Pornography” gwarantuje kilka dni konfrontacji z demonami własnymi i tymi, które w słowa ubrał w swoim własnym, wyjątkowym języku Robert Smith.
I must fight the sickness, find the cure.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz