sobota, 5 kwietnia 2014

20 lat

Był 2.listopada 1998 roku. W moim dzienniku zaroiło się od zdjęć Kurta Cobaina i Nirvany oraz od dość infantylnych westchnień, które czytane dziś budzą niemałe zażenowanie. Wtedy pierwszy raz słuchałam "Unplugged in New York" Nirvany. Moje 13-letnie ja uległo i nawróciło się na jedyną słuszną religię, czyli rock and roll. To był najmocniejszy muzyczny przewrót w moim życiu - przestałam słuchać komercyjnego popu.
Dziś mija 20 lat od samobójczej śmierci lidera Nirvany, Kurta Cobaina. Radio grało odpowiednią ścieżkę dźwiękową, a dziennikarze wspominali ten moment, gdy dowiedzieli się, że to, czego można było się spodziewać, nastąpiło. Z oczywistych powodów nie mogłam tego pamiętać. Pamiętam jednak, że od chwili, gdy usłyszałam cały album Nirvany, Jego głos stał się moim głosem. Po "Unplugged..." przyszły kolejne płyty, odkrywałam kolejne nieznane mi zespoły. Wraz z kolejnymi miesiącami muzyka Cobaina oddalała się, coraz bliższy stawał się on sam. Niepozorny facet z małego miasta, dla którego główną wartością była autentyczność - idealny materiał na duchowego kumpla każdego nastolatka. Na ile po latach żyje muzyka, jaką stworzył Kurt, a na ile ten mit? Widzę, że sama byłam tą, która od muzyki woli autora. Z biegiem czasu bardziej niż Nirvanę zaczęłam cenić Soundgarden, a od słuchania "Intesticide" wolałam czytać "Pod ciężarem nieba".
Ponad dwie dekady minęły od czasu ostatniej wielkiej (naprawdę wielkiej) muzycznej rewolucji, kolejni prorocy okazali się być fałszywymi. Świat czeka. Świat tęskni.

PS. Dziś też minęło 12 lat od śmierci Layne'a Stayleya, wokalisty Alice in Chains. Szkoda, że o tym "wydarzeniu" mało kto pamięta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz