czwartek, 28 grudnia 2017

Dlaczego Greta van Fleet (nie) jest nadzieją rocka

Dobrzy artyści kopiują, wielcy kradną”.
Nieprzypadkowo zaczynam od słów Pabla Picasso – choć prawdopodobne jest, że malarzowi w czasach bardziej nam współczesnym ukradł je Steve Jobs…
Podobno w muzyce powiedziano już wszystko, a to, co słyszymy lub usłyszymy jest jedynie odświeżaniem koloru i przesuwaniem ścian, niczym podczas remontu, który z założenia miał być kapitalny. Trudno temu zaprzeczyć, choć wciąż wierzę, że nadejdzie kolejna wielka muzyczna rewolucja i wywróci świat rock and rolla do góry nogami.
I oto w 2017 roku pojawia się zespół Greta van Fleet, czterech bardzo młodych chłopaków z USA, których po wydaniu zaledwie jednej EP-ki z czterema utworami namaszcza się na zbawców rocka. Najpierw ostrożnie, wszak to tylko cztery utwory; kilka miesięcy później, po wydaniu minialbumu „From the Fires”, już bez owijania w bawełnę. To jest nadzieja i przyszłość rocka.
Jako pierwszy światło dzienne ujrzał utwór „Highway Tune”. Biorąc pod uwagę wiek kompozytorów (najstarsi w grupie są bracia bliźniacy, Jake i Josh Kiszka, urodzeni w 1996 roku) oraz fakt, że korzenie piosenki sięgają 2010 roku można uznać, że mamy do czynienia z geniuszami.
Bardzo prawdopodobne jest, że gdy pierwszy raz usłyszałam „Highway Tune” moja mina mówiła „co tu się odstawia?!”. Nośny gitarowy wstęp; „aaa”, choć ciche, to sięgające trzewi wokalisty, ten zaśpiew! zwieńczony tak dobrze znaną „mamą”. Nawet jeśli muzyka stanowi tło dla codzienności, ten utwór wytrąca z rytmu i tych, którzy jeszcze go nie znają, pozostawia na trzy minuty w niemałej konsternacji.
Sformułowanie „grają jak Led Zeppelin” nasuwa się samo, choć oczywiście jest dużym uproszczeniem. Sam Kiszka, basista i klawiszowiec grupy, w jednym z wywiadów dość wyraźnie odcina się od wszelkich porównań mówiąc, że wcześniej (zespół powstał w 2012 roku) te nitki powiązań były bardziej widoczne, choć muzycy starali się nie czerpać wiele od innych – bo to jak bycie cover bandem. „Yeah, we do get that” – czytamy w innym wywiadzie. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że to tak jakby mówili: „ok, schlebia nam to, ale pamiętaj, że ty powiedziałeś to pierwszy”. Jako inspiracje częściej wymieniani są tacy artyści jak Allman Brothers Band, The Beatles, Joe Cocker, Muddy Waters czy Robert Johnson.
Z drugiej jednak strony, dźwięki, jakie grają Greta van Fleet, są na tyle charakterystyczne, że każdy mający choć ogóle pojęcie o rocku i jego historii w pierwszym odruchu pomyśli o Page’u i Plancie. Tak pomyślałam też ja, słysząc dziś w radiu pierwsze takty „Flower Power”. Druga myśl brzmiała: „Aaa nie, skoro to nie Led Zep, to musi to być Greta van Fleet”. Jest to mimo wszystko jakiś sposób na bycie zapamiętanym.
Cały „From the Fires” brzmi jak odnalezione po niemal 50 latach nieznane nagrania Led Zeppelin. Duże znaczenie ma brzmienie, choć nagrane cyfrowo, to jednak na analogowym sprzęcie. Tym, co przesądza sprawę jest głos Josha Kiszki, który chyba zbyt gorliwie odrobił lekcje. Także te ponadprogramowe. Słucha się tego wybornie, choć mam wrażenie, że muzycy umiejętnie serwują nam coraz większe dawki swojej muzyki, żeby uniknąć przesytu tym, co znamy już przecież doskonale.
Greta van Fleet na pewno odświeża formułę rocka, która – mam wrażenie – podobnie jak ja, czeka na rewolucję. Byli za mali, by zauważyć new rock revolution na początku wieku i za młodzi, by załapać się na falę retro rocka, która przetaczała się przez świat 2-3 lata temu.
Ich dźwiękom, zakorzenionym w soczystym bluesie, rocku końca lat 60. czy soulu, nie sposób odmówić autentyczności i szczerości. Zdolność ekspresji też mają niepodważalną. Ale zespół wydał dopiero EP-kę i minialbum, na którym znalazły się cztery utwory z „Black Smoke Rising”, dwie nowe piosenki oraz dwa covery. Zaczekajmy z ferowaniem wyroków do momentu wydania pełnego albumu. A ten zapowiadany jest jako kontynuacja stylu Grety, choć ma być bardziej wielowymiarowy, z piosenkami akustycznymi i wyraźnie zarysowanymi partiami klawiszy.
Świat już docenił muzykę Grety van Fleet – wystarczy wspomnieć choćby top listy „Billboard Mainstream Rock” osiągnięty przez „Highway Tune”, nagrodę dla Najlepszego Nowego Artysty przyznanej przez „Loudwire” czy szybki awans z roli suportu (od The Strubs po Boba Segera) do miana głównej gwiazdy.
Ale czy energia, bezczelność i zuchwałość wystarczą, żeby wieszczyć już pokoleniową zmianę? Chciałabym mieć w sobie tyle optymizmu i tej niezachwianej wiary, co niektórzy dziennikarze.
Zobaczymy więc, na ile starczy im uporu i determinacji, aby pokazać ile prawdziwie rock’n’rollowej krwi płynie w ich żyłach. „Naszym celem jest dosięgnąć kosmosu. Mamy nadzieję wylądować gdzieś wysoko”, mówią muzycy. Niech tak będzie! Skoro wiecie, jak osiągnąć mistrzostwo, obrońcie tytuł.
Greta van Fleet to najgłośniejszy – dosłownie i w przenośni – debiut 2017 roku. W odwiecznym konflikcie serce kontra rozum u mnie wygrywa ten drugi. Na razie. I w ramach oczekiwania na pełnowymiarowy album Grety van Fleet, świecie pozwól, że wrócę do debiutu zespołu Pumarosa czy do ubiegłorocznej płyty RavenEye. Oni też wiedzą jak kraść. I pozostać niezauważonymi.

1 komentarz: