niedziela, 19 listopada 2017

Playlista #4

Po ubiegłotygodniowym przywoływaniu duchów, tym razem zacznijmy od bardziej optymistycznego utworu.



Elton John, "Your song", rok 1970. 
Utwór idealny na początek, zawsze wywołuje u mnie uśmiech. 
Należy on też do chlubnego gatunku ear wormów - raz usłyszany, wwierca się w głowę. Nucenie obowiązkowe - czego Wam serdecznie życzę. 

Pozostańmy jeszcze na chwilę w przeszłości, tym razem mniej odległej. 
Zróbcie głośniej. 



Procupine Tree, "Even less", z płyty "Stupid Dream". 
Gdy ten album, z niesamowitym początkiem w postaci "Even Less" ukazał się w 1999 roku, słuchałam go na tyle głośno,  ile tylko pozwalały możliwości mojego ówczesnego sprzętu grającego. 
Utwór, którego przed momentem słuchaliśmy niespodziewanie przyszedł do mnie w piątkowy wieczór. 
Pomyślałam wtedy, że cała twórczość Stevena Wilsona, czy to z Porcupine Tree, z Blackfield czy solo cechuje pewien specyficzny typ wrażliwości, który do pewnego wieku wydaje się być niesamowity i nieporównywalny z niczym innym, a później... wyrasta się z niego i patrzy wstecz z uśmiechem lekkiego zażenowania. Jest też druga droga: pozostaje się w jej kleszczach na zawsze. 
Nietrudno się domyślić, którą drogę wybrałam ja. Ale znam też oczywiście takich, którzy podążają w odwrotnym kierunku. 

Wracamy do roku 2017. Przed nami muzyczny spadkobierca Eltona Johna. 



Father John Misty z płyty "Pure Comedy", jednej z kandydatek do tytułu albumu roku 2017. 

Jaką kolejność podpowie mi serce w tym roku ujawnię ostatniego dnia grudnia. Póki co, na początku drugiej połowy listopada wiem tylko tyle, że walka jest bardzo wyrównana, miejsce na szczycie jedno, a kandydatów przynajmniej pięciu. 

Na pewno w zestawieniu znajdzie się miejsce dla Morrisseya, który 17.listopada wydał kolejny album.
Artysta tyleż kochany, co znienawidzony - ale kto sieje kontrowersje, ten zbiera burze. I weganizm akurat jest tu najbardziej niewinnym jego "przewinieniem". Oskarżany o sympatie faszystowskie, rasizm, islamofobię, a nawet pedofilię, swego czasu życzył śmierci nawet samej brytyjskiej królowej. 
W 2017 roku, 31 lat po tamtym słynnym albumie The Smiths, chłopiec z okładki "Low in High School" stoi pod bramami Płacu Buckingham z siekerą w jednej ręce i transparentem z napisem "Axe the monarchy" w drugiej... 





Dwa początki; najpierw płyta "The Queen is Dead" jeszcze z The Smiths, później - "Low in High School". 
Przyznaję bez bicia, że Morrissey jest moim cichym bohterem ostatnich kilku tygodni. Przyznaję, jestem odrobinę zaskoczona, bo nigdy nie darzyłam Mozza wielką atencją. Raczej przyglądałam się poczynaniom pretensjonalnego dupka, którego twórczość jest tylko dodatkiem do ego wielkości stanu Kalifornia. 
Cóż, myliłam się. 
Ciekawostka: 10.listopada, dzień koncertu artysty w Los Angeles, został tam ogłoszony Dniem Morrisseya. Nie wiadomo mi, jak on sam zareagował na takie uhonorowanie swojej osoby. 

Tymczasem, w odległym o kilka tysięcy kilometrów od Miasta Aniołów kraju, gdzie dzień później ulicami miast przeszły mniej lub bardziej patriotyczne marsze z okazji Dnia Niepodległości, wystąpił bardzo dobry, choć nieco zapomniany i bardzo niedoceniony artysta. 



Mark Lanegan - bo o nim mowa - zaśpiewał nam już w ubiegłym tygodniu przy okazji wspomnienia o Layne'ie Staley'u. Posłuchajmy więc jeszcze jednej jego kolaboracji. Tym razem Lanegan z Gregiem Dullim jako Gutter Twins - "Bete Noire".


Dobranoc. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz