sobota, 20 maja 2017

In memory of...












Kiedy się zaczęło? Dokładnie nie pamiętam... Najprawdopodobniej w 1999 roku, gdy ukazał się pierwszy solowy album Chrisa Cornella. Wcześniej na pewno znałam "Black Hole Sun" czy "Fell on Black Days", nie ma możliwości, żebym ich nie słyszała.
No więc wtedy, w 1999 roku, najpierw był wywiad Piotra Stelmacha z radiowej "Trójki" przeprowadzony w Londynie. Jego radiową wersję miałam na stronie A kasety magnetofonowej (na stronie B był wywiad z Red Hot Chili Peppers), wersję drukowaną mam do dziś w miesięczniku "XL".
3.grudnia 1999 roku kupiłam album "Euphoria Morning" w nieistniejącym już kłodzkim sklepie "Musik Welt". Od razu zaczęłam słuchać go na walkmanie. Szłam przez miasto, było już ciemno. Później w swoim dzienniku określiłam go jako "leniwy, mroczny, pesymistyczny, zabójczo piękny". Uwielbiam go do dziś.
Na pewno w kwietniu 2001 roku w "MTV Spin" zobaczyłam po raz pierwszy teledysk do "Jesus Christ Pose". Niedługo potem obcięłam poniżej kolana swoje czarne dżinsy.
W międzyczasie była trójkowa audycja "Pół Perfekcyjnej Płyty", a w niej płyta "Superunknown", jej pierwsza strona. Było to na pewno 23.maja 2000 roku, nie jestem jedynie pewna, kto ją prowadził - prawdopodobnie Paweł Kostrzewa.
A potem Audioslave oraz kolejne solowe album Cornella "Carry On", "Scream", niedawno "Higher Truth". "You Know My Name" z mojej ulubionej części przygód Jamesa Bonda. Radość z "King Animal", powrotu Soundgarden. Cornell nie pozwalał o sobie zapomnieć.
Na koncert Soundgarden w 2014 roku z racji posiadanie 3-miesięcznego dziecka nie mogłam się wybrać.

Jest 18.maja 2017 roku, kolejna rocznica śmierci Iana Curtisa z Joy Division. I nagle wśród zalewu informacji ta jedna opatrzona znajomą twarzą.
"Soundgarden and Audioslave singer Chris Cornell has died, aged 52". Jeszcze raz. Soundgarden, Audioslave, Chris Cornell. Tak, chodzi o niego. Died. Died? D-I-E-D. Died.
Czy to głupi żart? Po co "New Musical Express" miałby robić głupie żarty? Cornell zagrał koncert z Soundgarden w Detroit, a potem został znaleziony martwy w pokoju hotelowym. Jego śmierć była nagła i niespodziewana.
Nie lubię, nie pozwalam, oddajcie go, kimkolwiek jesteście!
Słowa więzną gdzieś w środku, słyszę tylko swoje mocno bijące serce.
Kilka minut i wiadomość się powtarza. Cień nadziei, gdy któryś serwis podaje, że to plotka.
Kolejne godziny i kolejne wiadomości nie pozostawiają wątpliwości. Chris Cornell zginął śmiercią samobójczą.

Oglądam "Slaves And Bulldozers", które kończyło koncert w Detroit. Muzycy wpletli w niego fragment "In my Time of Dying" Led Zeppelin. Jesus going to make up my dying bed, meet me Jesus, meet me... Wszystko układa się w jakieś koszmarne puzzle.
Dla mnie najważniejszą płytą, jaką nagrał pozostaje jednak jedyny album Temple of the Dog". "Reach Down", "Times of Trouble", "Pushin' Forward Back", oczywiście "Hunger Strike". I "Call Me a Dog", która za każdym razem przywołuje słodko-gorzkie wspomnienia już od niemal dekady.
Kilka tygodni temu mówiłam, że jeśli reaktywowany Temple of the Dog przyjedzie do Europy, pojadę na jej najdalszy kraniec, żeby ich zobaczyć i usłyszeć na żywo ścieżkę dźwiękową swojego życia. Nie uda się.
Było słychać, że Sondgarden szykuje się do nagrania kolejnego albumu. Ostatnim utworem, jaki nagrał Chriss Cornell był "The Promise" do filmu o tym samym tytule. ...the promise to survive...

Do zobaczenia - w niebie, w piekle - nieważne. Wiem, że dobrze tam grają.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz