piątek, 7 stycznia 2011

Oddaj mi swoje serce i duszę


Powyższe słowa, pochodzące z utworu „Hysteria” zespołu Muse, doskonale oddają podejście grupy do swojej Sztuki.
Matthew Bellamy, niewątpliwie charyzmatyczny lider Muse w swoją muzykę wkłada tyle samo serca, co ego. Teatralność, energia, podniosłość, epickość to dla niego chleb powszedni. Muzyka zespołu to dużo formy i dużo treści. W zamian jednak Bellamy oczekuje od słuchacza absolutnego oddania. Świat z założenia powinien leżeć u ich stóp - ale świat jest podzielony. Taka postawa lidera spowodowała, że zespół ma równie wielu wiernych fanów, co zdeklarowanych przeciwników. Obojętność nie wchodzi w grę. Kochaj albo rzuć.
Przeciwnicy cisną w zespół gromy – ich argumentacja opiera się głównie na tym, co napisałam powyżej: że poza, że teatr, że ego,a i to razem wzięte jest solidnie przesadzone. Wszyscy są zgodni co do jednego: Matthew Bellamy jest geniuszem. Zwolennicy – bo muzyka Muse porywa, choć tak naprawdę u jej korzeni leżą stare, sprawdzone schematy, o ile nawet nie jawne zapożyczenia z klasyki rocka. Wrogowie natomiast mówią, że Bellamy jest geniuszem przesady, ale przyznają, że wie co zrobić, by dyrygować tłumami.
Paradoksy perfekcji
A ja Muse lubię, choć daleko mi do dewocji. Lubię ich właśnie za tę przesadę, za perfekcję, która nakazuje dopracowywać każdy szczegół. Każdy utwór jest wielki, epicki i właśnie to stanowi o ich sile. I dlatego też nie można pomylić Muse z żadną inną grupą. Czasami aż trudno uwierzyć, że zespół tworzy tylko trzech muzyków. Ich muzyka - mocna, rockowa, energetyczna; od czasu do czasu doprawiona szczyptą elektroniki. I wokalista bardzo często zmieniający barwę głosu w obrębie jednego słowa i uparcie przeciągający końcówki. Fakt, że darzę Muse nieskrywaną sympatią, mimo wszystko często – także z wyżej wymienionych powodów – nie pozwala mi przesłuchać ich płyt do końca. Zjawisko „Muse” w tak dużym natężeniu staje się trochę drażniące. Tak dużej ilości doskonałości nie jestem w stanie udźwignąć.
Tym, co czyni zespół naprawdę wielkim, są koncerty. Dziś, tuż po wydaniu czwartej studyjnej płyty, Muse jest uważany za jeden z najlepszych koncertowych zespołów na świecie. Ich koncert to spektakl. To słowa, dźwięki, potężna energia i barwna scenografia. Polska dostąpiła zaszczytu oglądania zespołu na żywo tylko raz, w 2007 roku, podczas festiwalu Heineken Open’Er. Może niewiele jeszcze widziałam, ale koncert ten zaliczam do najlepszych, jakie dane było mi doświadczyć. Porwał mnie nie emocjami, czyli tym, co najbardziej cenię w muzyce, ale spektaklem: teatrem muzyki i świateł. Dałam się uwieść. Magia czarodzieja Bellamy’ego działa.
Witajcie w teatrze marzeń
Aby przypomnieć sobie tamtą magiczną noc, sięgam po „H.A.A.R.P.”, koncertowy album wydany w 2008 roku, tuż po płycie „Black Holes and Revelations”. Przy jego pomocy zespół postanowił dotrzeć do tych zakątków świata, gdzie go jeszcze fizycznie nie było. „H.A.A.R.P.” to dwie płyty: CD i DVD. O ile z płytą kompaktową sytuacja była podobna jak z innymi, studyjnymi albumami, o tyle materiał wizualny oglądałam z nieskrywaną przyjemnością. Składa się na niego dwadzieścia utworów (na CD znalazło się ich 14) zarejestrowanych podczas dwóch koncertów na stadionie Wembley mniej-więcej na dwa tygodnie przed koncertem na festiwalu w Gdyni.
Muzycy wychodzą na scenę w deszczu konfetti, wyłaniają się z podziemi przy dźwiękach muzyki klasycznej niczym superbohaterowie, którzy uratują świat. Oto dla wielu rozpoczął się teatr marzeń. Ile patosu i, moim zdaniem, przesadnej podniosłości jest w momencie, gdy Matthew Bellamy ze łzami w oczach, zaciśniętymi ze wzruszenia ustami patrzy na swoją publiczność i kładzie rękę na sercu? Pozostawmy to pytanie bez odpowiedzi, bo oto grupa z impetem rusza z „Knights of Cydonia”. Dźwięki są bardzo klarowne, niemal jak na płytach studyjnych. I równie dobrze słyszalny jest wrzask publiczności. Ale przecież wszystko musi być doskonałe. Od jednego z największych zespołów świata nie oczekuje się wpadek, potknięć i pokazywania ludzkiego, omylnego oblicza. Resztki mojej rezerwy każą wątpić, czy aby Matthew Bellamy śpiewa na żywo. Nie ma takich dylematów publiczność; rozentuzjazmowany, pełen energii i zapału do wspólnego śpiewania tłum. Nie trzeba chyba dodawać, że wypełniał on szczelnie londyński stadion Wembley. Już pierwsze takty każdego z utworów wywołują piski i wrzawę. Ten ogrom ludzi chyba nie może się mylić. Żaden gest wokalisty nie pozostaje bez odpowiedzi.
Ale Muse to przecież nie tylko Bellamy. To także perkusista Dominic Howard oraz grający na basie Chris Wolstenholme -mistrzowie drugiego planu.
Warto wspomnieć też o niesamowitej oprawie koncertu – ogromne anteny satelitarne, telebimy, na których wyświetlane są wizualizacje, słupy buchającego dymu. Jako niewątpliwie ciekawy element scenografii można zaliczyć dwie panie uczepione do wielkich balonów, wykonujące powietrzne akrobacje podczas „Blackout”.
„Nikt nie weźmie mnie żywcem” – cytat z „Knights of Cydonia” można uznać za kolejne motto grupy. Największe jednak szaleństwo przynosi utwór „Plug in Baby”. Aby oddać szaleństwo fanów, właśnie wtedy rejestrujące obraz kamery zostały wprawione w drgania, jakby dały się ponieść potężnej energii muzyki.
Resztki mojej rezerwy znikają zupełnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz