środa, 7 listopada 2012

Już po wszystkim, pozamiatane


Wow, i po wszystkim. Wczoraj, o 21, na scenę wrocławskiego "Firleja" wyszedł Mark Lanegan i pozamiatał. Spełniło się moje marzenie, nadszedł długo oczekiwany dzień.
Jako suppert miały wystąpić trzej wykonawcy. Lyenn, czyli chłopak z gitarą to Frederic Jaques, basista w zespole Lanegana. Całkiem zgrabne kompozycje, momentami jednak przekombinowane ze względu na dużą ilość zmian tempa, melodii i falset. Dzięki drugiemu wykonawcy, Duke'owi Garwoodowi pokochałam Lyenn. I niech te słowa wystarczą.
Przed samą główną gwiazdą - belgijski Creature with the Atom Brain. Ach, miód na moje uszy. Rozsądnie rozimprowizowani, bluesowi, bujający.
Mark Lanegan Band zaczął od trzęsienia ziemi, czyli od "Gravedigger's Song". Potem między innymi "St.Louis Elegy", "Grey Goes Black", "Riot in my House" - w końcu miał być to koncert promocyjny nowego albumu. Między nowymi utworami te dobrze znane: "Resurrection Song", "Wedding Dress", "Sleep With Me", "Black Rose Way", "One Way Steet", "Hit the City".
Sam Lanegan jest antygiazdą. Przez cały koncert był introwertycznie skupiony, poza kilkoma "thank you very much", słowami o docenianiu tego, że jesteśmy oraz przedstawieniu zespołu nie padło ani jedno słowo. Nie pojawił się cień uśmiechu. Nie pojawił się rock'n'roll. Nie było szaleństwa i to jest mój jedyny zarzut wobec wczorajszego koncertu. Piosenki o wolniejszym tempie też mi jakoś wczoraj zawadzały. Potrzebuję właśnie rock'n'rolla, trzewi, emocji. Dobrze, emocje były, ale stonowane.
Wiem, że Lanegan nigdy nie był zwierzęciem scenicznym, więc może po prostu się czepiam.
stanie za blisko głośnika też pewnie nie wpływało pozytywnie na odbiór całości.
I jeszcze słów kilka o mistrzach drugiego planu: o Bandzie, w końcu słuchaliśmy Mark Lanegan Band. Rock'n'roll jednak pojawił się - w postaci gitarzysty o aparycji Johnny'ego Casha, Stevena Janssensa. Co ten facet wyprawiał! Na drugiej gitarze, a także na klawiszach zagrał Aldo Struyf, człowiek o aparycji młodego Neila Younga i przy okazji wokalista-gitarzysta Creature with the Atom Brain. Na perkusji - kolejny wymiatacz, Jean-Phillipe de Gheest.
Półtorej godziny wspaniałej muzyki. Półtorej godziny cztery metry od legendy, faceta, który współpracował z Queens of the Stone Age, Gregiem Dulli, PJ Harvey, Isobelle Campbell, Laynem Stayley'em. Nie mam prawa narzekać.

2 komentarze:

  1. Pani Ewo... jedno bym tylko sprostował, czyli ten "brak rockandrolla". Na tym właśnie polega urok i charyzma Lanegana, że nie potrzebuje nic więcej poza muzyką, żadnych póz, gwiazdorzenia, podlizywania się.
    Nie wiem, czy zwróciła Pani uwagę, Mark wykonał 19 utworów w ciągu 90 minut. Jaki inny artysta by to powtórzył? I czy to właśnie nie jest wyrazem szacunku dla fanów? Przecież fani przyszli posłuchać muzyki i dostali ją w maksymalnej dawce.
    Zresztą... szczerze mówiąc w porównaniu do tego, co dotąd prezentował w swym scenicznym wizerunku, we wtorek było widać, że jest w świetnym nastroju, a jego postawę można nawet nazwać "otwartą". Oczywiście otwartą w odniesieniu do jego persony. Były skinięcia w stronę publiczności, skromny wprawdzie, niemniej kontakt wzrokowy. U Marka Lanegana to sporo ;)
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, tak, panie Anonimie, racja. Chodziło mi o "rock'n'roll" w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Ale jak napisałam - wiem, że Lanegan nigdy nie był zwierzęciem scenicznym. Machania piórami nie będzie.

    OdpowiedzUsuń