czwartek, 21 września 2017

10.września 2017

Są tacy artyści, którzy są gwarantem solidnej rockowej mocy. Których koncerty to nie perfekcyjne show ani duchowe misterium. Ozdobniki nie są im potrzebne; specjalnie też nie służą w odbiorze muzyki. Ich koncerty to to, co w muzyce najważniejsze – emocje.
Jednym z nich jest Ray Wilson. Uwielbiam perfekcję wykonawczą jego i jego zespołu. Jest w niej również przestrzeń na zabawę i uśmiech, które budują szczególną, wręcz przyjacielską atmosferę koncertu.
Do Wrocławia, po rocznej nieobecności, przyjechał w ramach promocji koncertowego albumu „Time & Distance”. Kilka miesięcy temu widziałam jego koncert w Lubinie będący częścią trasy „Genesis Classic”.
Set lista tym razem została sprawiedliwie podzielona pomiędzy utwory solowe, „klasyki” i utwory „z okolic”, czyli z repertuaru Petera Gabriela i Phila Collinsa.
Ponad 20 utworów, prawie 2,5 godziny muzyki.
Zaczęli tak, jak zaczyna się „20 Years & More” - od “Another Day”. Pierwszych kilka utworów, w tym „In Your Eyes” Petera Gabriela, „Change” i „Song For A Friend”, zostało programowo zagranych na gitarach akustycznych. Gitarowym partnerem Wilsona tym razem był dawny kolega ze Stiltskin, Ali Ferguson.
Zabrzmiało kilka genesisowych “klasyków”, jak „Follow You, Follow Me”, „No Son of Mine”, „That’s All”, “Carpet Crawlers”, “Home by the Sea” , a pomiędzy nimi rockowa zadziorność w „The Actor” i „Ought to be Resting”, nostalgia “Alone” I “Take it Slow”. Łza w oku zakręciła się przy „Not About Us”. Jakby czas zatrzymał się 20 lat temu… Wilson wrócił w ten sposób do swojego jedynego albumu nagranego pod szyldem Genesis. It’s all about the reason that we think we’re fighting for, it’s not about hate, it’s not about pain we always feel…
Zaraz potem drugi fragment albumu “Calling All Stations”. Ten utwór nie stracił nic ze swojej aktualności. Widoczne już wtedy podziały są coraz mocniejsze i jeszcze wyraźniejsze… - tak zapowiedział „The Dividing Line” Ray Wilson. Dopiero w wersji koncertowej czuć było całą jego wściekłość. Bohaterem tego utworu jest Mario Koszel – jego perkusyjne tornado to wykonawczy majstersztyk.
Tylko odrobinę brakowało głosu Patrycji Markowskiej w „Constantly Reminded” - Ray Wilson świetnie poradził sobie z polskim refrenem. Podstawowy set zakończyła „Mama”, w dobrze już znanej, lekko teatralnej wersji.
Na bis „Congo”, „Inside” z repertuaru Stiltskin oraz wycieszenie w postaci „First Day of Change” – piękne przypomnienie, że zawsze można zacząć od nowa.



1 komentarz:

  1. Tak opisane,że aż żal że mnie tam nie było. Teściowa była.

    OdpowiedzUsuń